Powszechne braterstwo/Rozdział XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Powszechne braterstwo
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis” Sp. Akc.
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Spółki Wydawniczej Powszechnej
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. Fraternity
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIV.
W krainie cieni.

„Każdy z nas ma swój cień w tych domach — na tych ulicach“.
To powiedzenie p. Stone’a, którego przeznaczeniem — podobnie jak tylu innych jego słów — było zginąć w powietrzu bez echa, mogło nawet „w owych dniach“ mieć pewne znaczenie dla każdego, ktoby zajrzał do pokoju p. Jozuego Creed’a. przy Hound Street.
Sędziwy b. kamerdyner leżał w łóżku, czekając na nieunikniony dzwonek małego budzika, umieszczonego na samym środku gzemsu kominkowego. Po obu stronach okrągłego nieubłaganego tyrana, dzień za dniem zniewalającego do wstawania tego człowieka, który już oddawna powinien był odpoczywać, — znajdowały się oznaki jego minionych świetnych czasów. Z jednej strony, w ramkach tekturowych, tu i owdzie poplamionych, stała fotografja „Jaśnie wielmożnego Batesona“, w mundurze pułku gwardji przybocznej. Na obliczu dawnego pana starego Creed’a malował się ów zuchwale zawadjacki wyraz, z jakim zwykł był mawiać: „Do stu djabłów, Creed! pożyczno mi dwa funty; nie mam już żadnych pieniędzy!“
Po stronie drugiej, w zielonych, niegdyś pluszowych, ramkach, pod szkłem w lewym rogu pękniętem, widniał wizerunek hrabiny wdowy of Glengower, zdjęty przez fotografa miejscowego w chwili, gdy dawna pani Creed’a kładła kamień węgielny pod budowę przytułku wiejskiego. Podczas ostatecznego upadku karjery Creed’a, co nastąpiło po przewlekłej chorobie, która poprzedziła jego uratowanie przez Westminster Gazette, ta para bogów domowych spoczywała na dnie blaszanego kufra; ten zaś przez pewien czas był w posiadaniu właścicielki pokojów do wynajęcia jako zastaw za niezapłacone komorne.
„Jaśnie wielmożny Bateson“ nie żył już dzisiaj, nie zapłacił też funtów, które pożyczał. Lady Glengower również była w niebie, gdzie pamiętała, że zapomniała w testamencie o całej swojej służbie. Creed zaś, ich wierny sługa, żył jeszcze a pierwszą jego myślą, skoro tylko zapewnił sobie stanowisko przy Westminster Gazette, było zaoszczędzenie sumki, która pozwoliłaby mu wydobyć ich z ubliżającego ukrycia. Czekał na to przez pół roku. Poczem odzyskał ich w towarzystwie trzech par wełnianych gaci; starego ale przyzwoitego jeszcze fraka; szkockiego krawata; Biblji; czterech skarpetek, z których dwie były całe w palcach a dwie w piętach; resztek bawełny do cerowania i igły; pary kamaszków; grzebienia i gałązki białego wrzosu, zawiniętych z kawałeczkiem mydła do golenia, i dwoma drucikami do czyszczenia fajki, w kawałek dziennika Globe; nadto znalazł tam dwa kołnierzyki z wysokimi, spiczastymi rogami, o dwa cale od siebie oddalonemi, które sięgały niegdyś szczęk jego pana; mały, wyżej wspomniany budzik i szpilkę do krawata z podobizną królowej Wiktorji, z czasów jej pierwszego jubileuszu.
Ileż to razy odbywał w myśli przegląd tych skarbów w czasie, gdy był z nimi rozłączony! Ileż razy, od chwili, gdy doń powróciły, martwił się z jednakim gniewem, brakiem koszuli, która — byłby mógł na to przysiądz, — była złożona wraz z nimi!
Teraz wszakże leżał w łóżku, wsunąwszy stary, szczecinowaty podbródek pod kołdrę, gdy stary siny nos sterczał nad kołdrą, — i czekał na dzwonek budzika. Myśli zaś miał te same, co zawsze o tej godzinie — że pani Hughs nie powinna tak dokumentnie zeskrobywać masła z chleba, który mu daje na śniadanie; że powinnaby mu opuścić sześć pensów tygodniowo z komornego; że chłopak, który przynosi mu codziennie do wózka ostatnie wydanie, powinienby przychodzić wcześniej; żeby „tamten z przeciwka“ nie otrzymywał swojej Pell Mells zanim on dostanie swoją gazetę, bo to przecież jedyna dlań sposobność zarobku w ciągu całego dnia; że raczej niż zapłacić dziewięć pensów, których zażądał szewc za podzelowanie, zaczeka aż nadejdzie lato — a wtedy ten „ordynarny drwal“, nie żaden szewc wcale, będzie szczęśliwy, jeżeli dostanie za zelówkę sześć pensów!
Gdy tak rozmyślał, dobiegł uszu jego krzyk. Z natury bardzo ostrożny ale niezbyt bojaźliwy, Creed zaczekał na krzyk powtórny, poczem wstał z łóżka, wziął w rękę ożóg, wsadził na nos okulary i pośpieszył do drzwi. Ileż to razy dawnemi czasy zrywał się w ten sposób z pościeli, by przed urojonemi napadami bronić sreber stołowych „Jaśnie wielmożnego Batesona“ i hrabiny wdowy of Glengower!
Drżąc zlekka stał w starym zniszczonym szlafroku, powiewającym dokoła jego starszych jeszcze nóg; po chwili otworzył drzwi i wyjrzał. Na schodach tuż nad nim, stała pani Hughs; jedną ręką przyciskała niemowlę do łona, drugą zaś wyciągnęła, jakby chcąc obronić się od męża. Creed dosłyszał słowa Hughs’a:
— Doprowadziłaś mnie do tego sama; ja ci tego nie daruję!
Wychudła postać pani Hughs przesunęła się mimo niego i znikła w jego pokoju; krew sączyła się z jej ręki. Creed spostrzegłszy, że Hughs trzyma bagnet w ręku, krzyknął z całych sił:
— Jak się pan nie wstydzi! — podnosząc ożóg jak do obrony.
W tej chwili — tak niebezpiecznej w istocie, jakiej dotąd jeszcze nigdy nie przeżył, — Creed wybuchnął instynktownie najgminniejszą mową, do jakiej był zdolny. Jakgdyby szaleństwo tego nie angielskiego gwałtownego uniesienia pozbawiło go wrodzonego umiarkowania. Przejęty wstrętem na widok obnażonego bagnetu, wygłosił długie kazanie. Co sobie Hughs myśli, żeby zniesławiać w ten sposób dom o takiej rannej porze?
Gdzie się wychował? Mówi, że jest żołnierz a napada na starców i kobiety? Powinien się wstydzić! Gdy te wyrazy padały z pomiędzy pożółkłych resztek zębów przez zwiędłe, obwisłe usta, Hughs stał w milczeniu, zakrywając oczy ręką. Naraz odezwały się głosy i ciężkie stąpanie. Poznając w tem stąpaniu zbliżające się kroki Prawa, Creed zawołał:
— A teraz zabierz się do mnie, jeżeli się ośmielisz, panie Hughs!
Hughs opuścił rękę. Krótka, posępna twarz jego miała wyraz rozpaczy, wyglądał jak szczur, schwytany w pułapkę; oczy jego biegały dziko dokoła.
All right, dziadziu, — rzekł; ja wam nic złego nie zrobię. To ona znów pomieszała mi w głowie i doprowadziła mnie do szału. Zabierzcie to, nie dowierzam sobie jeszcze, — i podał mu bagnet.
„Westminister“ wziął go ostrożnie w drżącą rękę.
— Posługiwać się czemś podobnem, — rzekł. — I nazywacie się Anglikiem! Ja zemrę, jeżeli tu dłużej postoję, napewno.
Hughs nie odpowiedział; stał oparty o ścianę. Stary kamerdyner patrzył nań surowym wzrokiem. Nie sądził go i pobłażliwego, filozoficznego punktu widzenia, jako udręczoną istotę ludzką, podrażnioną smaganiem namiętności, wrzącej w ociężałej krwi; jako stworzenie, którego moralność była pod wpływem życia, jakie mu los przeznaczył, niby zwyrodniałe, karłowate drzewo; jako nieboraka nawpół zmarnowanego przez pijaństwo i ranę w głowie. Zapatrywanie starego kamerdynera na podobne sprawy było daleko prostsze i bardziej staroświeckie. „Niech go zaaresztują!“ myślał. „Na takich hultajów niema innego sposobu. Niech sobie pojęczy za kratkami!“
A kiwając starą głową, rzekł głośno:
— Idzie policja. Ja was bronić nie będę; zasługujecie na wszystko, co się wam dostanie, a nawet na więcej jeszcze.
Gdy później Creed, w starym surducie, podarowanym mu przez jednego z jego klijentów, szedł obok pani Hughs do urzędu policyjnego, — był niezwykle, milczący, a oblicze jego miało wyraz surowej powagi, jak przystoi mężczyźnie, wmieszanemu w takie gminne zdarzenie. Szwaczka, wychudła, wynędzniała, ze skaleczoną ręką na temblaku, z dzieckiem na drugiej ręce — bo zajście poranne bardzo zdenerwowało maleństwo — szła obok niego od czasu do czasu rzucając nań spojrzenie.
Creed przemówił tylko raz jeden i to do siebie:
— Nie wiem co powiedzą w ekspedycji, że tak późno przychodzę... żeby też tak zmarnować cały dzień! Ach, Boże, takie już moje szczęście! Co mu też do głowy wpadło, żeby się tak zachowywać?
Na te słowa, które bynajmniej nie miały być zachętą, otworzyły się upusty wymowy pani Hughs. Powiedziała tylko mężowi, że dziewczyna się wyniosła; zostawiła komorne za tydzień i parę słów, że już nie wróci; przecież to nie jej wina, że dziewczyna sobie poszła — taka kreatura co nic lepszego nie potrafi, tylko wciskać się między męża i żonę. Przecież ona tyle wie co on dokąd ta dziewczyna poszła!
Łzy gradem wybiegały z oczu i staczały się po wychudłych policzkach szwaczki. Twarz jej niewielkie miała teraz podobieństwo do oblicza, z jakiem stanęła przed mężem, gdy oznajmiała o ucieczce modelki. Nie było w tej twarzy ani cienia tryumfu, który wyrwał się jej z udręczonego serca; ani cienia szyderstwa, z jaką jej głos, bez jej wiedzy i woli, mścił się za zranione poczucie własności; ani cienia nieświadomej abnegacji, takiej bliskiej bohaterstwa, z jaką pochwyciła w objęcia dziecko, gdy Hughs, podrażniony do żywego jej szyderstwem i tryumfem, rzucił się do broni.
Z tego wszystkiego nie było już w jej twarzy żadnego śladu, natomiast malowała się bolesna trwoga przed badaniem, które ją czekało, — bolesna, cicha, drżąca rozpacz, że ten człowiek, do którego przed dwiema godzinami żywiła taką, pełną goryczy, urazę, przed którego morderczym niemal napadem zaledwie ocalała, znajduje się teraz w takiem ciężkiem położeniu.
Widok jej wzruszenia przeniknął przez okulary bardzo głęboko duszę starego kamerdynera.
— Niechże się pani tak nie martwi — rzekł; — ja pani nie odstąpię. Nie ujdzie im to bezkarnie.
Dla tego prostego umysłu cała sprawa była tylko kwestją odwetu. Pani Hughs zapadła znów w milczenie. Jej rozdarte serce pragnęło wymazać karę, jaka na nich wszystkich spadnie. Osłonić męża przed ich wspólnym wrogiem — Prawem; ale dziwaczne uczucie dumy i zmieszania, niejasna świadomość, że ogół spodziewa się od wszystkich szanujących się ludzi żądania wet za wet — zniewalały ją do milczenia.
Tak tedy dotarli do wielkiego pocieszyciela, rozstrzygającego wszystkie ludzkie zawikłania, do przystani ludzi i aniołów, — do sądu policyjnego. Położony był przy bocznej ulicy. Jak smugi szlamu, pozostałe po odpływie morza, suną gdzieś do jakiegoś ujścia, tak tutaj posuwały się tam i z powrotem smugi ludzi. Twarze tych posuwających się „cieni“ miały wyraz masek z twardego ale wyniszczonego materjału — wyraz tych, których Życie wtłoczyło do ostatniego schroniska. W bramie rozpościerało się stojące bagno suplikantów, gdzie przez środek przeciekała ta smuga szlamu.
Stary policjant, stojący niby szara latarnią morska, wskazywał wejście do przystani. Tuż mimo tej latarni utorował sobie drogę stary kamerdyner. Wrodzone, a spotęgowane latami służby u „Jaśnie wielmożnego Batesona“ oraz innych arystokratów, zamiłowanie do systematyczności i ustanowionego porządku rzeczy sprawiło, że Creed instynktownie zwrócił się do jedynej osoby w tym tłumie, o której mógłby napewno powiedzieć, że stoi po stronie prawa i porządku. Coś w podłużnej chudej twarzy starca, w rzadkich, przedzielonych na samym środku czaszki włosach, coś w wysokim kołnierzyku, podpierającym wychudłe szczęki, kazało wnosić, że nie należał do niskiej klasy i zniewoliło policjanta do zapytania:
— W jakiej sprawie, dziadku?
— O! — odparł stary kamerdyner;— w sprawie pobicia tej biednej kobiety. Jestem jej świadkiem.
Policjant obrzucił postać szwaczki dosyć życzliwem spojrzeniem.
— Stójcie tutaj, — rzekł; — wpuszczę was zaraz.
I niebawem, dzięki jego uprzejmości, weszli oboje do przystani.
Usiedli tuż obok siebie na krańcu długiej, twardej, drewnianej ławki; Creed utkwił oczy, których barwa ściemniała, tworząc brunatną obwódkę dokoła źrenicy, w sędziego, podobnie jak w dawnych czasach czciciele słońca, mrugając powiekami, wpatrywali się z uwielbieniem w roziskrzoną tarczę; pani Hughs zaś wlepiła wzrok w dziecko, a łzy trwogi spływały po jej licach. Niemowlę spało na jej zdrowej ręce.
Przed nimi, niezauważone, przesuwały się jeden za drugim, cienie: ci którzy dnia poprzedniego pili zbyt obficie ze źródła zapomnienia. Dzisiaj natomiast mieli wychylać kielichy z wodą przypomnienia, napełnione silną ręką. A gdzieś, w oddali, siedziała może Sprawiedliwość i ze swym ironicznym uśmiechem przypatrywała się ludziom, odprawiającym sądy nad swymi cieniami. Śledziła ich już tak od dawna przy tem zajęciu. Wobec swego zasadniczego pojęcia, że nie należy zająca i żółwia z jednej i tej samej wypuszczać mety, przestała poniekąd oczekiwać, że zostanie wezwana do pomocy; obchodzono się bez niej tak świetnie. Wiedziała też może, iż ludzie już nie karali lecz teraz tylko poprawiali swoich zbłąkanych braci, i to przynosiło ulgę jej sercu, jak przynosiło ulgę sercom tych, którzy przebywali w więzieniach, gdzie im już nie wymierzano kary.
Wszelako stary kamerdyner nie myślał o niej; myśli jego prostszym biegły szlakiem. Przypominał sobie, że był niegdyś lokajem siostrzeńca nieboszczyka prezesa sądu, lorda Hawthorn’a i było mu to orzeźwieniem śród tej paskudnej sprawy ludzi z gminu. I ciągle powtarzał w duchu i wbijał sobie w pamięć wyrazy: „Intarpylowałem między nimi, i mówię: „Niema pan wstydu w oczach; nazywa się Anglikiem“, mówię, „a z zimną stalą w ręku napada na starców i kobiety“, mówię!“ I nagle spostrzegł Hughs’a w miejscu, przeznaczonem dla oskarżonych.
Ponury ten człowiek stał z rękoma, przyciśniętemi do boków i nóg, jakgdyby na baczność, na paradzie. „Westminister“ mógł widzieć tylko blady profil, przecięty linją czarnych wąsów; w tej nieruchomej twarzy jedynie oczy, utkwione w sędziego, zdradzały płonący w duszy ogień. Gwałtowne drżenie szwaczki zirytowało Jozuego Creed’a a widząc, że niemowlę otwiera czarne oczęta, trącił ją zlekka i szepnął:
— Obudziła pani malca!
W odpowiedzi na te słowa, jedyne może, które zdolne były wzruszyć ją w tej chwili, pani Hughs zaczęła kołysać na ręku tego niemego widza dramatu. Po chwili stary kamerdyner trącił ją ponownie.
— Teraz wzywają panią, — rzekł.
Pani Hughs wstała i zbliżyła się do miejsc dla oskarżonych.
Ten, ktoby chciał czytać w sercach tego męża i tej żony, którzy stali naprzeciwko siebie a przybyli tu, by Prawo uleczyło ich rany, — musiałby śledzić przebieg setek tysięcy godzin ich małżeńskiego pożycia, znać i słyszeć milion myśli i wyrazów, jakie przebiegły przez krótki obszar ich świata, mieć świadomość miljona ich przyczyn, dla których, zarówno jedno jak i drugie mniemało, że nie mogło postąpić inaczej, niż postąpiło. Czytając w ich sercach na podstawie takiego uświadomienia, nikt nie byłby zdziwiony, że sprowadzeni, do tej lecznicy, nagle zawarli niejako przymierze.
Zamienili jedno spojrzenie. Nie było życzliwe, nie zawierało prośby ale wystarczyło. Zdawało się, że wyraża, wytworzone przez prastare doświadczenie od niepamiętnych czasów, przekonanie: Nie my utworzyliśmy Prawo, wobec którego stoimy! Podobnie jak pies, na odgłos odległego świstu bata, skuli się i całem zachowaniem ujawnia wytężoną baczność, tak samo Hughs i jego małżonka, badani przez Prawo, dawali tylko takie odpowiedzi, jakie zdołano z trudnością z nich wydobyć.
Głosem zniżonym niemal do szeptu, opowiedziała pani Hughs swoje dzieje? Pokłócili się. O co? Nie wie. Czy ją uderzył? Miał broń w ręku. A potem? Poślizgnęła się i zraniła rękę o ostrze bagnetu. Wobec tych zeznań Hughs zwrócił na nią oczy, jakby mówił: „Tyś mnie do tego doprowadziła; muszę za to odpokutować, pomimo, że usiłujesz wyciągnąć mnie z tej biedy. Ale co się stało, już się nie odstanie. Oberwałaś odemnie i nie potrzebuję twojej pomocy. Ale kontent jestem, że trzymasz ze mną przeciw temu przeklętemu Prawu!“ Poczem spuścił oczy i stał nieruchomie podczas jej krótkiego wybuchu. Mówiła teraz szybko, bez tchu — przecież to jej mąż; urodziła mu pięcioro; był zraniony w wojnie. Nie chciała za nic, żeby go ta zaprowadzili.
O małej modelce ani słowa...
Stary kamerdyner zastanawiał się jeszcze nad powściągliwością zeznań pani Hughs, gdy, w dwie godziny później, idąc za głosem instynktownej ufności do klasy wyższej, zgłosił się do Hilarego.
Ten ostatni, otoczony książkami i papierami — bo od czasu, gdy pożegnał małą modelkę pracował z wielką gorliwością — jadł drugie śniadanie, które przynoszono mu na tacce do gabinetu.
— Jakiś stary pan chce się widzieć z jaśnie panem; mówi, że jaśnie pan go zna; nazywa się Creed.
— Niech wejdzie — rzekł Hilary.
Ukazując się nagle we drzwiach za plecami lokaja, stary kamerdyner wszedł ostrożnym krokiem; rozejrzał się dokoła, a spostrzegłszy krzesło, postawił pod niem kapelusz, poczem z podniesionym nosem i okularami zbliżył się do Hilarego. Na widok tacki przystanął, powstrzymany widocznie w zapędzie do wywnętrzenia się.
— Ach, Boże! — rzekł — przeszkadzam szanownemu panu w śniadaniu. Mogę zaczekać; pójdę i posiedzę w pasażu.
Hilary wszakże potrząsnął ręką, z której pozostały już tylko skóra i kości, i wskazał mu krzesło.
Creed usiadł na brzeżku i powtórzył:
— Przeszkadzam szanownemu panu.
— Bynajmniej. Czy mogę panu czem dopomódz?
Creed zdjął okulary, wytarł je, by jaśniej uprzytomnić sobie co ma powiedzieć, i włożył je ponownie.
— To według pewnych spraw domowych — rzekł. — Przyszedłem, żeby szanownemu panu wszystko opowiedzieć, jako że wiem, że szanowny pan interesuje się tą rodzina.
— I cóż się tam stało? — spytał Hilary.
— A no, z powodu tej dziewczyny co się od nich wyprowadziła, jak szanowny pan może wie.
— A!
— To doprowadziło do katarstrofy, — objaśnił Creed.
— Istotnie? a to w jaki sposób?
Stary kamerdyner opowiedział szczegóły zajścia.
— Odebrałem mu bagnet, — zakończył; — mnie nie przestraszył.
— Czy on zwarjował?
— Tego nie mógłbym powiedzieć, — odparł Creed. — Ta jego żona postępuje z nim nieodpowiednio, mojem zdaniem, ale to już taka właściwość kobiet. Jest też przez niego podburzona przeciw pewnym osobom. Powiem jednak tylko, że ta młoda dziewczyna nie jest zupełnie taka jaka być powinna; bo naprzykład ten jej zawód, a przytem jest przecież ze wsi! Musi ona być nie ze wszystkiem taka, jak należy. Ale i on nie taki to człowiek, z którym można obchodzić się w ten sposób. Figi nie rosną na krzakach ostu; od gminu nic innego “spodziewać się nie można. Dali mu tylko miesiąc, jako, że był zraniony w wojnie. Byliby mu dali więcej, gdyby byli wiedzieli, te się uganiał za tą młodą dziewczyną... taki żonaty człowiek! Nieprawda? jak szanowny pan myśli?
Twarz Hilarego przybrała nieprzenikniony wyraz. Zdawało się, że mówi: „Ja z tobą w rozmowę o tem wdawać się nie mogę.“
Creed, zauważywszy wnet tę zmianę, wstał.
— Ale ja szanownemu panu przeszkadzam w obiedzie, — rzekł, —... w śniadaniu, chciałem powiedzieć. Kobieta ciągle jeszcze irytuje się o to, ale on nie powinien się dziwić, jako, że to jego żona. Co to za nieszczęście! Ani się obejrzy, on wróci z więzienia, a co stanie się wtedy? Siedzenie w takiem podłem więzieniu nie poprawi go! — Poczem wznosząc starą twarz ku Hilaremu, dodał: — Ach Boże! To jakby człowiek szedł ciemną nocą i ani widział gdzie jest, ani dokąd idzie.
Hilary nie zdołał znaleźć właściwej odpowiedzi na to porównanie.
Wrażenie, jakie wywarło na nim opowiadanie starego kamerdynera, było dziwnie dwojakie: drażliwsza strona jego duszy doznała wyraźnej ulgi, że zerwał z epizodem, który pociągnął za sobą takie skandaliczne skutki. Ale cała ta strona — a Hilary był tworem zawiłym, która współczuła bezbronnym, jego tłumiona rycerskość, otrzymała cios dotkliwy. Wzmianki starego kamerdynera o modelce wykazywały jasno, że opinja wszystkich mężczyzn i kobiet zwraca się przeciw niej. Była ona parjasem — młodą dziewczyną bez środków i bez przyjaciół, łagodna duchowo, ponętna fizycznie.
Wynagrodzić „Westministra“ za utratę dnia pracy, wypowiedzieć wątpliwej wartości twierdzenie, że noce nie są nigdy takie czarne jak się wydają — to wszystko, na co Hilary mógł się zdobyć. Creed zatrzymał się we drzwiach.
— Ach, prawda, — rzekł, — zapomniałem szanownemu panu powtórzyć jeszcze coś, o czem mówiła mi ta kobieta. To niby wedle tego, że ten człowiek groził jak wpadł we wściekłość; „Niech oni się strzegąJ mówił, bo to oni winni, że się stąd wyprowadziła; ja jeszcze z nimi nie skończyłem!“ Przecież to spisek! tak, jawny spisek!
Hilary uśmiechnął się na takie objaśnienie słów Hughs’a, uścisnął zwiędłą dłoń starca i zamknął drzwi. Zasiadłszy ponownie do biurka, z gniewem niemal powrócił do pracy. Ale to osobliwe, poniekąd miłe uczucie, jakie w nim żyło od owej nocy, kiedy, idąc wzdłuż Piccadilly, spotkał niejako sobowtór małej modelki, nie sprzyjało poważnej pracy myślowej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.