Profesor Przedpotopowicz/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Profesor Przedpotopowicz |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1898 |
Druk | P. Laskauer i W. Babicki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Przedpotopowicz opuszcza ziemię. — Epoka Miocenu. — Trąbowce książętami ziemi. — Mastodon.
Zaledwie geolog przymknął oczy, zaledwie srebrne światło księżyca oblało krajobraz, ziemia zadrżała i posypały się na głowy uśpionych kamienie, oderwane z sąsiedniego urwiska.
Z rozwalin buchnęły z rykiem kłęby pary i zasłoniły nietylko księżyc, ale i ruinę świeżą, poczem rozpłynęły się chmurą gęstego deszczu.
W jednej chwili woda zrujnowała pokłady, nad których tworzeniem pracowała cierpliwie przez tysiącolecia.
Widać, że burzenie się i burzenie nie jest wyłącznym przywilejem krwi, tej krwi gorącej, która często w jednej chwili niszczy dzieło całego żywota. I woda to potrafi. Ta ciepła, którą mamy za symbol bierności i spokoju.
Zkądże się wzięły te białe chmury, uchodzące niby z otwartej klapy kotła parowego?
Zkąd one się wzięły w głębi ziemi? co je nagle wygnało z zacisznej i głębokiej kryjówki?
Wypędziło je poprostu zmniejszone nagle ciśnienie.
Wiemy czem jest woda dla ziemi, jak niesłychanie urozmaiconem jest jej oddziaływanie na skorupę ziemską. Ona przesiąka przez najtrwalsze skały, rozpuszcza je, spływa na coraz niższe warstwy i tworzy rzeki, oraz zbiorniki podziemne. Na współkę z gorącem i ciśnieniem przeobraża wszystkie minerały, stwarza niewyczerpane kombinacye, a zmienia je tem gruntowniej, im w głębszych działa warstwach. Powiększa objętość zaatakowanych pokładów, rozpiera i rujnuje sąsiednie, trudniej ulegające jej chemicznej energii, i wszędy krąży, siejąc po drodze zniszczenie. Tu wypłukuje olbrzymie pieczary, tam napełnia i rozkrusza podziemne szczeliny. Tu zabiera tam osadza rozpuszczone w swem jestestwie minerały. Im głębiej zaś przenika, tem się silniej rozgrzewa i potężniejszy stanowi czynnik rozrywający. Tam, gdzie skorupa stawia jej stosowny opór, może ona, choćby rozgrzana do setek atmosfer prężności, pozostawać w pozornym spokoju. Ale jeśli wytrzymałość górnych warstw ziemi osłabnie na moment, wtedy następuje wybuch, udzielając wstrząśnienia okolicznym warstwom. Natenczas zrywa się równowaga ciśnienia i jeden wybuch powoduje inne w sąsiednich zbiornikach, jeżeli się takowe znajdują w obrębie pierwszego wstrząśnienia, a wszystko to, siejąc na znacznych obszarach spustoszenia podziemne, ujawni się na powierzchni pod postacią tak pospolitych trzęsień ziemi. Więc też skorupa ziemska wewnątrz jest okropną ruiną, pełną kanałów, w których woda, niby krew w żyłach, w nieustannym znajduje się obiegu i pracuje nad dziełem zniszczenia.
Zgubna działalność wód bynajmniej nie ustała, a ustać może dopiero wtedy, gdy zabraknie oceanów, gdy znikną one całkiem z oblicza ziemi, kryjąc się w głębiach pokładów geologicznych, w szczelinach podziemnych, połączone chemicznie z minerałami skorupy ziemskiej. Ale zanim to nastąpi, skorupa stokroć gorszem stać się jeszcze musi rumowiskiem, a każdy cal powierzchni ulegać będzie nieraz wstrząśnieniom nie mniej groźnym, jak to, które wysadziło skały w powietrze i przygniotło profesora.
Niezmierny ciężar i dotkliwy ból w głowie i piersiach ustąpił po chwili błogiej świadomości wyzwolenia. Okiem duszy objął geolog dokładnie miejsce katastrofy, a gdy rozwiały się białe chmury, wpatrzył się w powiewny obłoczek, który nagle wzniósł się ponad szare skały strzaskane i migotał w świetle księżyca.
— To ja, — wyszeptał w skupieniu, — jak mi jest dobrze!...
Obłoczek przybrał postać ludzką i uniósł się w górę. Przedpotopowicz uwolniony z objęć materyi, pomknął w przestworza. Płynął, niby wątła iskierka w górę, w etery, nie zdając sobie sprawy z niezwykłości położenia. Najobojętniej patrzał, jak ziemia, otulona płaszczem chmur, niby ogromna, ciemna tarcza okolona «lisią czapką» jasności słonecznej malała, aż odsłoniła słońce i w jego pełnym blasku utonęła. Zrazu oddychał profesor z łatwością, niebawem płucom zabrakło atmosfery, a jednocześnie zapanowało dotkliwe zimno, potem mróz, który z każdą potęgował się chwilą. Mimo, że kula słoneczna oślepiającym blaskiem świeciła, ciemno było w przestworzu, a mróz nastał tak wielki, jakiego nigdy zapewne człowiek nie doświadczał.
Ziemia zapadała się w przepaście wszechświata. Malała zdumiewająco szybko.
Gdy profesor zdołał zebrać myśli, już zeszła do rozmiarów balonu, potem, niby ogromny, szary globus, majaczyła chwil kilka, dopóki nie zmalała do wielkości jabłka. Wreszcie ta szara kolebka istot, mieniących się panami świata, zgubiła się w przestworzach.
Olbrzymie cielsko ziemi znikło już przed wzrokiem jego. Geolog przymknął oczy, a gdy je otworzył, słońce błyszczało w całej swej pełni, ale, rzecz dziwna, było nie większe od dukata, a świeciło nie nad głową geologa, ale w dole. Czyniło wrażenie, jakby zapadało się gdzieś w przepaści.
Na niebie wystąpiły blade gwiazdki, a w miarę jak słońce kurczyło swą tarczę, liczba gwiazd z każdą chwilą rosła. Jeszcze chwil kilka i geolog zdumiał się na widok innej, pozornie większej od słońca, szarej tarczy na niebie. Był to Saturn, łatwy do odróżnienia po pierścieniach, które go otaczają.
Przedpotopowicz czuł, że płynie z szybkością światła ku tej planecie. Niebawem też zasłoniła mu ona ćwierć nieba. Już zdawało mu się, że spadnie na jej powierzchnię, ale ciemna kula niebieska pozostała na boku, poczęła zmniejszać się i znikła w tumanie jasnych punkcików.
Przedpotopowicz minął planetę, odległą na 1,420 milionów kilometrów od słońca.
W podobny sposób dostrzegł rosnącą, a wkrótce znowu ginącą, najdalszą planetę, Neptuna.
Teraz już słońce, 2,000 razy mniejsze niż widziane z ziemi, mało różniło się od gwiazd, które otaczały geologa.
Na aksamitnem tle ciemności błyszczały przed geologiem tajemnicze słońca Kassyopei, Woźnicy, Wielkiej Niedźwiedzicy i Gwiazda Polarna. Za sobą odróżnił profesor cztery jasne gwiazdy Krzyża, widzialne tylko dla mieszkańców południowej półkuli ziemskiej.
Zwolna Capella, świecąca w samym zenicie, poczęła zwiększać swój blask, wreszcie zaćmiła zarówno poblizkich Kastora i Polluksa, jak Aldebarana w Byku, oraz gwiazdy Wozu Niebieskiego[1]. Oślepiony blaskiem tej bryły, która jest słońcem 250 razy jaśniejszem, a 400 razy większym od ziemskiego, mknął paleontolog, nic już dokoła widzieć niezdolny. Już sądził, że spadnie w to bezmierne ognisko atomów i energii, gdy zostało ono na boku, poczęło zmniejszać się, zeszło do rozmiarów gwiazdy pierwszej, potem drugiej wielkości, aż wreszcie przepadło niby pyłek na ciemnem tle nieba.
Geolog tymczasem, pogrążony w ekstazie, nieświadom czasu, unosił się niepowstrzymanie naprzód, ku dalszym jeszcze białym, żółtym, różowym i niebieskim gwiazdom, od których promień światła potrzebuje setek wieków, aby dosięgnąć ziemi. Kolejno i te gwiazdy stawały się dlań oślepiającemi słońcami, kolejno nikły w oddali.
Jestem w Niebie! — myślał geolog i popadł w głęboką zadumę.
— Ależ czyż kiedykolwiek byłem gdzieindziej? — rozumował dalej. — Czy nawet na ziemi nie byłem z nią razem w niebie? — Niebo. Ono jest mieszkaniem Boga. A więc gdzież Bóg?... Dla czegóż go nie widzę?
Gdym był chłopięciem, uczyła mię matka, że jest w Niebie, na ziemi i na każdem miejscu...
Niebo jest wszędzie, więc i Bóg musi być wszędzie. Na ziemi, na Arkturze, na Wedze, na najdalszych słońcach i na mgławicach.
On napełnia świat... Gdzież on?
A może Go niema?
Może wiedzą lepiej ci, którzy Go zaprzeczają?
Może jest świat tylko, a po za nim nic więcej?
Ale cóż to jest «świat»? Czy pojął kto istotę jego? Naprawdę świat tak samo mało rozumiemy, jak Boga!...
Cóż więc zyskują ci, którzy mówią: Bóg jest urojeniem! Zkąd wiedzą, że i świat nie jest urojeniem!...
Zagadki! same zagadki!...
Chyba już i świata niema, nas niema, nic niema!...
I pogrążył się nasz filozof w przykrem i długotrwałem odrętwieniu. Znowu kilka słońc rozjaśniło niebiosa, kilka komet napełniło całą sferę swym ogonem, a roje meteorytów, niby zwinne jaskółki przecinały etery, przez które szybował rozkołysaną wyobraźnią myślący pyłek ziemski.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Przecież świat nie da się zaprzeczyć, rozumował. On żyje życiem niezliczonych swoich mieszkańców, czuje bilionami serc, przemyśliwa nieskończoną ilością istot myślących, wyciąga błagalnie lub dziękczynnie miliony rąk do Nieba! Więc coś nad tym światem koniecznie być musi. Coś wielkiego, wspanialszego nad wszelkie nasze wyobrażenia. Jakaś Dobroć, większa nad wszystkie dobroci, jakaś Myśl nad myślami, Mądrość, jakaś Prawda, która przenika nieskończoność, która rządzi atomami i energią świata, której wszystkie duchy łakną, podobnie jak kwiaty łakną światła słonecznego...
Ale czy mizerne atomy, czołgające się po jakimś tam większym pyłku, zwanym przez nie ziemią, mogą posiadać dość mocy do wyrokowania o Wszechzagadce świata? Czy skończone może objąć nieograniczoność? Alboż robak, zrodzony wewnątrz jabłka, zdolnym jest wiedzieć, co jest po za jabłkiem, z którego nie wyjrzał? Czy wolno mu twierdzić, na podstawie własnej nieświadomości, że niema nic po za jabłkiem? Że niema jabłoni, niema sadu, ani ogrodnika?!
O, nie! Nami władają niewidzialne promienie tej niewysłowionej Potęgi, tego Ducha, który jest w Niebie, na ziemi i na każdem miejscu!...
∗
∗ ∗ |
Gdy umysł Przedpotopowicza, zanurzony w otchłaniach świata, rozbijał się o najwyższe tajemnice, na ciemnem ziarenku, oddalonem od niego o tysiące lat drogi światła «na ziemi», zagubionej gdzieś w niedostrzeżonym tumanie słońc i planet, nie zrodziła się jeszcze nawet słaba, ludzka świadomość.
Posiew Pański był jeszcze zielony.
Nieprzerwanym ciągiem doskonaliły się pyłki raz ożywione w Archaicznej epoce z martwoty.
Życie, zaszczepione na ziemi, oblekało się przez śmierć i narodziny w coraz nowe formy i coraz pełniejszą harmonią dostrajało się do Wszechharmonii świata. Daleko tam jeszcze było do rozkwitu, ale panowała już w całej pełni era Miocenu.
W tej stronie globu, którą człowiek później nazwał Europą, z dotychczasowego archipelagu utworzył się i trwał w Eocenie rozległy ląd. Na nim nieprzerwanym kobiercem rozpostarły się stepy, moczary i puszcze leśne. Ten obszerny ląd, złączony z Afryką śródziemnomorską niziną, który obejmował aż trzy morza wewnętrzne, nieostał się długo. Ocean wtargnął w nizinę i oddzielił znowu naszą część świata od Afryki. Dużo jeszcze zresztą nowego lądu miało przybyć, podobnie jak dużo starego ubyło.
Jeszcze nad obecną Bawaryą, połową Hiszpanii oraz Francyi lśniły się fale nowo powstałego morza, które ponownie oddzieliło Afrykę od Europy. Na tem morzu rozpościerała się śliczna wyspa szwajcarska[2]. Wyspa ta, podobnie jak jej sąsiadka, karpacka wysepka, była w fazie stałego wznoszenia się. Resztki tego morza pod nazwą Śródziemnego trwają do czasów ludzkich.
Drugie obszerne, choć płytkie morze wewnątrz‑lądowe, dziś nieistniejące i znane tylko wśród geologów pod mianem Sarmackiego, pokrywało niemal wszystkie ziemie, Słowiańszczyzną zwane.
Od miejsca, gdzie stanie Wiedeń, sięgało ono aż do środkowej Azyi. Ciągnęło się nieprzerwanym pasmem przez morza Czarne, Kaspijskie, Aralskie, aż do Ust’‑Urtu i nawet gdzieś dalej w głąb Mongolii[3]. Cała Bośnia, Siedmiogród, Sławonia, Węgry, Styrya, doliny włoskie, Malta i Sycylia były pod morzem. Nad brzegiem tych wód i w głębi lasów Europy, figi, akacye, palmy i dęby rosły pospołu z cyprysami, wawrzynami i drzewami mamutowemi (Sequoia). Wiązy i olsze sąsiadowały z mirtami i drzewem ambrowem. Obfitość gatunków była niezmierna i większa bez porównania, aniżeli w epokach dawniejszych.
Znikła jednostajność klimatu i poczęły się łagodnie zarysowywać pory roku.
W cieniach puszczy trzepotała się niemniej urozmaicona pierzasta rzesza.
Rodzaje dziś nieznane w Europie, jak papugi naprzykład, przelatywały obok przedstawicieli ptactwa, do dziś zamieszkującego naszą część świata.
Wśród zwierząt nietylko tu, ale na całej ziemi zapanowały nowe rody o mózgu obfitszym. Po Oligoceńskim zastoju zubożała fauna wzbogaciła się szybko i odrodziła w nowych przedstawicielach. Piękna nastała chwila w życiu ziemi. Teraz dopiero świat ssaków zajaśniał bogactwem postaci i uzdolnień i zapanował wszechwładnie na ziemi. Świat to jednak nieznany zupełnie naszym zoologom. Ani jeden gatunek już nietylko z Eocenu, albo choćby z Oligocenu, ale nawet z początków Miocenu, nie utrzymał się dotąd niezmieniony[4]. Pomimo to jednak, żadnej niema tu postaci, któraby prototypu lub krewniaka nie miała już w Eocenie.
Drapieżne Kreodonty, niezdolne do przyswojenia sobie nowych warunków, ustąpiły miejsca dzielniejszym typom: mięsożercom.
Zastąpiła je świeżej krwi chciwa rodzina zdradliwych kotów, a także nowa grupa drapieżnych przodków niedźwiedzi, środkująca budową pomiędzy psem, hyeną i niedźwiedziem (Amphicyon). Pojawiają się też zwierzęta, podobne do kuny i wydry. Ociężały Aceratherium, przodek Nosorożca, bez rogu, pasł się obok Tapira i drobnych wołów bezrogich, a na obszernych stepach używały życia jak umiały rogate Dicrocerasy, pierwsze Antylopy, lekkonogie wygasające Anchiterye, przodki pra‑konia, czyli Hippariona, a nawet już i same Hippariony. Doskonałe na swój czas gryzonie i owadożerne ustąpiły stanowczo pierwszeństwa wciąż doskonalącym się i różnicującym się kopytowym, wśród których zakrólowały trąbowce. Mastodon angustidens i Dinotherium stanowiły najwybitniejsze zjawisko ówczesnej przyrody.
Jeszcze jeden ród ciekawy przybył ziemi.
Były to wybornie przystosowane do życia na drzewach, nieschodzące prawie na samo dno puszczy, czwororęczne Dryopithecusy i Pliopithecusy. Na wielkim tajemniczym dla nas do dziś kontynencie Azyi oraz w Ameryce powstają inne ssaki, zdumiewające kształtami ciała. Jedne odznaczają się taką
fantastycznością głowy, że podobnych im próżnoby już dziś szukał ktoś na ziemi.
Były to Sivatherium giganteum i Titanotherium (str. 177).
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Profesor Przedpotopowicz zawieszony dotąd w przestworzach, ujrzał nagle, jak wszystkie gwiazdy ruszyły z miejsc swoich i poczęły bezładny taniec. Łagodne te światełka przemieniły się nagle w błyszczące ślepia potwornych straszydeł, które z rykiem uganiały się za sobą i walczyły w śmiertelnych zapasach.
Smok ział z paszczy ogniem na Herkulesa. Ten zaś ciskał nań planety i księżyce. Lew skradał się do Wielkiej Niedźwiedzicy, która stawiała zacięty opór zgrai Ogarów. Potworne Węże oplatały Centaurów, Skorpiony zatapiały w ich ciała zatrute jadem kolce. Niebo oblało się purpurą krwi i drżało od łoskotu uderzających na siebie słońc i planet, które rozbite staczały się jedne po drugich w przepaście.
Profesorowi włosy dębem stanęły, oczy wyszły ze swych orbit, a usta szeptały: koniec świata!
Wtem nagle dostrzegł pędzący ku sobie z szybkością pioruna jakiś glob ciemny.
Na olbrzymiej tarczy tego ciała niebieskiego zarysowały się w świetle pękających, niby rakiety, gwiazd i komet wyraźne linie mórz i lądów. Jedno spojrzenie przerażonych oczu starczyło geologowi do określenia, że to ziemia.
— Jestem zgubiony! — krzyknął przeraźliwie.
- ↑ Wielka Niedźwiedzica.
- ↑ Naturalnie bez szwajcarów, śnieżnych szczytów, lodowców, hoteli i turystów.
- ↑ Po za Europą jeszcze ważniejsze dokonały się przewroty. Znaczna część niezmiernego Indyjsko‑Etyopskiego kontynentu, Lemurya, pogrążyła się pod poziom oceanu.
- ↑ Łatwo to zrozumieć, gdy się zauważy, iż między Miocenem starszym, a młodszym, miały miejsce w Europie rozległe zalewy morskie, które zapewne zmieniły dużo warunków i wiele gatunków życia pozbawiły.