Przygoda/Rozdział drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Dromlewiczowa
Tytuł Przygoda
Podtytuł powieść dla młodzieży
Wydawca Księgarnia J. Przeworskiego
Data wyd. 1933
Druk „Floryda“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DRUGI.

— Najprzyjemniej marzy się tutaj — wyjaśniała Karolinka, prowadząc swoich gości po parku i zatrzymując się przy brzozowym mostku. Mostek był zawieszony ponad nieruchomą wodą, pokrytą zielonkawą „rzęsą“.
— Najładniej jest tu w nocy, gdy księżyc świeci wysoko i odbija się w wodzie. Musicie przyjść do mnie kiedyś wieczorem, zobaczycie jak wtedy wszystko wygląda inaczej, drzewa kołyszą się jakoś tajemniczo, w ciemnościach bieleje tylko ten mostek. Lubię wtedy najbardziej usiąść tu, na tej ławce i marzyć.
— O czem marzysz? — zapytał Ludwik.
— Och, chciałbyś odrazu wszystko wiedzieć — roześmiała się Karolinka — nie mogę przecież wszystkiego opowiadać. Zresztą, czy to można tak, jednem słowem ująć. Marzę zawsze o niezwykłych przygodach.
— Ja też — zawołał Antoś.
— Tak, ale czy zdarza się aby dzieci miewały naprawdę niezwykłe przygody? — mówiła Karolinka ze smutkiem. — Nie! To tylko w książkach tak bywa że wciąż zdarza się coś nadzwyczajnego. Tylko w książkach dzieci ratują majątek rodzicom, ocalają młodsze rodzeństwo z płomieni, wydobywają tonących. Ale naprawdę to przecież nie tonie się, ani nie pali się codzień.
— Tak — potwierdził Antoś z rozpaczą w głosie — nie tonie się, ani nie pali się codzień. Co ty będziesz, wobec tego, biedna Karolinko robiła na świecie?
Karolinka spojrzała na niego i roześmiała się. Mimo to ciągnęła dalej:
— W książkach i w kinie zdarzają się takie wspaniałe historje. Ale w życiu…
— No, powiedz sama, Janko, co w życiu może się zdarzyć ciekawego naprawdę?
Janka zamyśliła się.
— Niekiedy wydaje mi się, że w życiu zdarzają się rozmaite ciekawe sprawy, nawet w naszem życiu, tylko my ich wcale nie zauważamy.
— Możliwe, ale jabym chciała, aby nam się wydarzyło coś takiego, cobym zauważyła odrazu. Coś ciekawego, coś zupełnie nadzwyczajnego.
— Ale co takiego? — zapytał Ludwik, który jako najbardziej praktyczny i uznający przedewszystkiem rzeczy konkretne, poczuł lekkie znudzenie podczas tego, jak uważał, „bujania w obłokach“.
— Gdybym to wiedziała! Nie wiem właśnie! Niekiedy myślę o tem, jakby to było dobrze, gdyby nagle ukazał się jakiś obcy pan.
— Pan — przeraził się Antoś — dorosły pan?
— I może chciałabyś, aby klęczał w blasku księżyca i wyznał ci swą miłość?
— E, głupstwa pleciesz — oburzyła się Karolinka. Zupełnie o czem innem myślałam.
— A więc wróć, Karolinko, do poprzedniego miejsca. Nagle ukazuje się dorosły pan…
— Tak, dorosły pan, przygląda mi się uważnie, wyciąga z kieszeni wieczne pióro!
— Czy zechce pani podpisać ten kontrakt? — pyta niezwykle melodyjnym i uprzejmym głosem.
— I naturalnie okazuje się, że to słynny reżyser filmowy, który ujrzawszy cię poczuł, że jesteś jedyną osobą, zdolną odegrać główną rolę w jego najnowszym filmie, — dokończył Antoś patetycznym głosem.
— Tak, zresztą może to być również dobrze reżyser teatralny, byleby ukazał się niespodziewanie z kontraktem i z wiecznym piórem w ręku — śmiała się Karolinka.
— To świetnie! Możecie sobie podać ręce z Janką. Ona też marzy o Hollywood. Chciałaby grać role melancholijnych, poświęcających się bohaterek. Nawet już teraz patrzy na cały świat z cichą a tajoną pogardą. Bo któż ją zrozumie? Któż zrozumieć jest ją w stanie?
— Znowu błaznujesz, Antek?
— Chodź, Antek, nic tu po nas — westchnął Ludwik — myślałem, że trafiliśmy na rozsądną dziewczynę, auto umie prowadzić, mogłem przeto przypuszczać, że poważne rzeczy ma w głowie, myślałem, że będzie można porozmawiać po ludzku. A tymczasem widzę, że te dwie przyjaciółki rozgadały się o kinie i więcej nic je nie obchodzi. Od jutra będą pewnie razem studjować wszystkie pisma filmowe, aby się dowiedzieć ile jajek jada Ramon Nowarro na śniadanie.
— Trzeba nam było odrazu powiedzieć: nie Karolinka z pałacu, a przyszła gwiazda filmowa.
Tym razem Janka stanęła w obronie Karolinki.
— Śmiejcie się, śmiejcie, a sami nie opuszczacie ani jednego filmu dozwolonego dla młodzieży i przemycacie się, gdy grają niedozwolone.
— Bo to taki sport, — oświadczył Ludwik, — dostać się na obraz niedozwolony.
— Tak, a Antek szaleje za Chaplinem i chciałby go naśladować, gdyby tylko potrafił.
Antoś zmieszał się, ale na chwilę tylko.
Potem odzyskał zwykłą pewność siebie.
— To zupełnie coś innego, — oświadczył, — Chaplin jest prawdziwie wielki. Wywoływać śmiechem łzy i łzami śmiech, to rozumiem, to jest prawdziwa sztuka, a nie takie jakieś… — zawahał się, szukając odpowiedniego wyrażenia.
— Takie małpowanie, takie mizdrzenie się, — znalazł wreszcie.
— Zresztą nie zawsze myślę o kinie, — usprawiedliwiała się, jakgdyby, Karolinka, — niekiedy marzę także o innych sprawach. Chciałabym naprzykład osiągnąć rekord szybkości w wyścigach automobilowych.
— O to, to rozumiem jeszcze, — mruknął Ludwik.
— Strasznie lubię jeździć autem, ale tylko bardzo, bardzo szybko. Tak, aby wiatr uderzał w twarz z całej siły.
— Pokaż mi wasze auto, — zaproponował Ludwik.
— Dobrze, chodźmy.
Poszli w głąb ogrodu. Park pałacowy oglądały dzieci już kilkakrotnie po przyjeździe. Podobał im się, był bardzo ładny, ale dopiero teraz obecność Karolinki dodawała mu, jakgdyby uroku. Zdawać się mogło, że Karolinka, wskazując na brzozowy mostek i mówiąc cichym szeptem:
— Tu marzy się najlepiej, — narzucała mu tajemniczość, że mówiąc.
— Tu opalam się na słońcu, — dodawała ciepła blasku zielonej polance.
— Tu jest prześlicznie, — stwierdziła Janka, spojrzawszy na Karolinkę, jakby chcąc sprawdzić, czy właścicielka tych wszystkich wspaniałości jest również ładna.
Karolinka była ładna, a jej duże, zaciekawione, ciemne oczy, jej uśmiech trochę łobuzerski, dawały jej tyle uroku, że chwilami wydawała się prześliczną.
Teraz nie nosiła wyrośniętych spodni brata. Miała na sobie ładną sukienkę w kwiaty, nie przypominała jednak niczem owej postaci lalki z pałacu, w kolorowej szarfie i w białej, sztywnej sukni, jak ją sobie Janka wyobraziła.
— Ta część ogrodu do mnie należy, — powiedziała Karolinka, pokazując kilka klombów różnobarwnych kwiatów. — Od czasu jak przyjechałam, to jest od całych trzech dni, objęłam tu władzę. Wieczorami kładę duży fartuch, biorę zieloną polewaczkę i polewam kwiaty. Coprawda, resztę klombów polewa ogrodnik odrazu wodą z pompy, sikawką; mógłby i moje też tak podlać, bo to idzie prędzej, ale ja bardzo lubię mieć do czynienia z polewaczką. Gdy patrzę na nią, myślę sobie, że może byłoby dobrze zostać ogrodniczką, mieszkać w ogrodzie, ale nie w takim wielkim jak ten, tylko wiecie, w małym domku z ogródkiem, hodować kwiaty i jarzyny i spędzić tak całe życie w spokoju i ciszy. Jak myślisz, Janko?
— Nie wiem. — Janka była zakłopotana. — Ja też podlewam moje kwiaty, ale nie powiem, że chciałabym je przez całe życie podlewać.
— A co lubisz, fotografować?
— Lubię fotografować.
— Nie wiedziałaś, Janka mistrzyni sztuki fotograficznej, — wtrącił Antoś.
— Nie umiem fotografować, — wyznała Karolinka, — ale to musi być bardzo ciekawe zajęcie. Czy masz własny aparat?
— Tak, dostałam go w tym roku.
— Janka dlatego fotografuje, bo dostała aparat, — zauważył Ludwik, lecz dziewczynki nie zwróciły na tę cichą złośliwość uwagi.
— Nie wzięłaś go teraz?
— Nie, nie pomyślałam o tem.
— Szkoda. Moglibyśmy sfotografować się na mostku.
— Nowa serja fotografji z pałacu, — oznajmił Antoś.
— Ale wiesz co, — zaproponowała Karolinka, — zrobimy sobie takie fotografje, jak z kina. Ułożymy specjalne sceny, to może być zajmujące.
— Naprzykład: Karolinka z pałacu, jako obdarty chłopak w łódce, — zaproponował Antoś.
— Nie, to za mało, ale naprzykład ja będę tonąć, a ty mnie ratujesz, wyciągasz mnie za włosy, Janka sfotografuje taką scenę i nazwiemy ją „Ocalona“. Albo, siedzimy w aucie, przy kierownicy, przed nami meta, napis „Zwycięscy“, że niby na wyścigach przyjechaliśmy pierwsi.
— Miałaś nam pokazać auto, — przypomniał Ludwik, który od wszelkich „niby“, wolał rzeczywistość.
— Idziemy w stronę garażu.
— Ale wiesz co, — przypomniała sobie Karolinka po chwili, — czytałam, że ogłoszono konkurs fotograficzny. Możebyś stanęła do konkursu.
— Nie wiem, czy fotografuję dosyć dobrze, — przyznała się skromnie Janka.
— Przecież tu nietylko o wykonanie chodzi, a także o pomysł. Musimy coś razem wymyśleć ciekawego, — postanowiła Karolinka i natychmiast przestała mówić, jakgdyby już zastanawiała się nad tym pomysłem.
Patrząc na nią, dzieci doszły jednocześnie do wniosku, że Karolinka wymyśli napewno coś wspaniałego.
— To jest garaż — oznajmiła Karolinka, otwierając drzwi szeroko.
Wewnątrz znajdowała się świeżo polakierowana, żółta bryczka i auto.
Był to duży, wygodny wóz.
— Austro Daimler — poinformowała Karolinka.
— Dobry wóz — oświadczył Ludwik z miną znawcy.
— Owszem niezły. Stary coprawda, ale dobry. Przyjechaliśmy nim z Warszawy, ale cóż z tego, nie dają mi go prowadzić.
— A ty dajesz sobie radę z taką maszyną? — niedowierzająco zapytał Antoś.
— Naturalnie, ja jestem bardzo silna, wyglądam tylko tak niepozornie — zapewniała Karolinka — mogę wam zaraz pokazać.
— Nie, już lepiej nie. Bo ci znowu suknię schowają za karę i będziesz musiała paradować w spodniach.
— Chciałam was tylko przekonać, że umiem.
Przekonała jednak widocznie i bez tego Ludwika, który od chwili ujrzenia auta ożywił się bardzo. Ludwik szepnął:
— Jeżeli chcesz, to pokażę ci model samochodu, jaki wymyśliłem. Bardzo łatwa konstrukcja i może osiągnąć wyjątkową szybkość.
— To ty umiesz rysować? — zapytała z zainteresowaniem Karolinka.
— Tak, trochę rysuję. Ale lubię tylko techniczne rysunki.
— Więc nie wiedziałaś, Karolinko, z pałacu, że masz do czynienia z przyszłym wynalazcą, więc nie czułaś tego, patrząc na jego uduchowione oblicze, na to wysokie czoło — deklamował Antoś.
— A teraz pójdziemy do mego brata Jasia, — oznajmiła Karolinka.
— Prawda, dlaczego twój brat nie pokazał się wcale?
Mój brat przeszedł niedawno ciężką chorobę — powiedziała Karolinka zasmuconym głosem — i przez to jest niekiedy dziki i nieznośny. Nie dziwcie się zbytnio, bo po za tem to bardzo dobre dziecko, chociaż strasznie rozpieszczone.
Westchnęła, jakby to ona sama była winna rozpieszczeniu brata i poprowadziła dzieci, poprzez kilka pokoi, na taras.
Taras był wielki i słoneczny. Na środku tarasu znajdował się stół pod wielkim, kolorowym parasolem. We drzwiach zawieszona była huśtawka, obok stołu rozłożono leżak. W nieładzie zesunięto książki i zabawki na podłodze, obok leżaka.
Chłopiec może dziesięcioletni, bardzo podobny do Karolinki, tylko dużo od niej ładniejszy siedział na podłodze, na pledzie. Nosił na sobie błękitną pyjamę, nogi miał bose. Widocznie bujał się przed chwilą na huśtawce, gdyż sznury kołysały się jeszcze.
— Jasiu — odezwała się Karolinka — przyprowadziłam ci moich gości.
Jaś spojrzał na dzieci nieufnem spojrzeniem ciemnych oczu.
— Zbliż się, Jasiu, to są moi znajomi, których poznałam dziś rano. Wiesz, ci, o których opowiadałam podczas obiadu.
Jaś niechętnie podał rękę wszystkim pokolei.
— To nic — zawołała wesoło Karolinka, widząc zdziwienie Janki — to tylko tak zpoczątku, potem, jak się przyzwyczai, to napewno was polubi.
— Nie, ja nie lubię obcych ludzi — oświadczył Jaś spokojnie.

— Nieznośny jakiś bęben — pomyślał Antoś.
A Ludwik zapytał wprost:
— Może lepiej pójdziemy stąd, w takim razie.
— Tak, i zabierzecie mi znowu Karolinkę, moją Karolinkę — zawołał chłopiec, przytulając się do siostry, która pogładziła go czule po włosach.
— Ależ, Jasiu — zaprotestowała.
— Tak, naturalnie, przez dzień biegasz po ogrodzie, zostawiasz mnie samego.
— A tybyś chciał, aby Karolinka siedziała tu z tobą?
— Tak, właśnie tak chciałbym. Karolinka jest moja, jest tylko moja. — krzyczał Jaś.
— Cicho, Jasiu, cicho, — uspokajała go Karolinka.
— Więc jesteś w niewoli u tego pana? — zapytał Antoś.
— Troszeczkę, ale nie taka znów straszna ta niewola.
— Przez cały czas byłem sam jeden — skarżył się chłopiec.
— A panna Anna? Przecież panna Anna miała ci głośno czytać.
— Także wyszła. Wciąż wychodzi ta panna Anna.
— Czy ta panna Anna jest także twoja, tylko twoja? — zapytał Antoś.
On jeden z całego towarzystwa zainteresował się chłopcem. Janka czekała cierpliwie, kiedy te odwiedziny u nieznośnego dziecka się skończą, była jednak bardzo znudzona tem nieciekawem przerwaniem miłych rozmów z Karolinką; Ludwik patrzył na Jasia z wyraźną niechęcią.
— Panna Anna? — powtórzył Jaś. — Nie dbam o nią wcale.
— Jak ty mówisz, Jasiu? — przestraszyła się Karolinka.
— Mówię tak, jak myślę — oznajmił Jaś dobitnie.
— Jasiu!
— Moja Karolinko, nie krzycz na mnie tak, jakgdybyś była sama panną Anną. Nie lubię panny Anny i już. I ty też jej przecież nie lubisz.
— Ale nie mówię, że nie dbam o nią.
— Bo masz z nią mniej do czynienia.
— A dlaczego jesteś nieubrany, Jasiu, dlaczego nie zejdziesz na dół?
— Nie mogę.
— Dlaczego, czy się znowu źle czujesz.
— Nie, ale się tak nudzę, że już wytrzymać nie mogę.
— Zdawało mi się, że bujałeś się na huśtawce, gdyśmy weszli, a to jest przecież wcale przyjemna zabawa — zauważył Antoś.
Jaś ożywił się.
— Bo ja jestem pierwszy i nadzwyczajny linoskoczek w Europie — krzyknął.
— Co to za dziwne dziecko. — szepnęła Janka Ludwikowi do ucha.
— Może jest poprostu zwarjowany — odszepnął.
Jaś, nadzwyczaj zręcznym ruchem kiwnął kozła na dywanie, zerwał się, wskoczył na huśtawkę, która rozbujała się wysoko i zeskoczył z niej, podczas ruchu.
— Skacze dobrze, to mu trzeba przyznać — powiedział Antoś.
Karolinka patrzyła zachwyconemi oczyma na ruchy brata.
— No, widzisz Jasieńku, że czujesz się zupełnie dobrze, ubierz się i przyjdź do nas na dół, na podwieczorek.
— Nie mogę, nie mogę, — zapewniał Jaś nagle osłabionym głosem.
Ja cię proszę, Jasiu.
— Ależ daj mu spokój, — przemówił rozgniewanym głosem Ludwik, — przecież ten smarkacz po głowie ci jeździ. Skacze jak wiewiórka, zdrów jak ryba, a teraz się mizdrzy jak stara histeryczka. Niech nie schodzi i niech nie je podwieczorku.
Karolinka spojrzała błagalnie na Ludwika.
— Widzisz, on był ciężko chory, — szepnęła.
Na Jasiu jednak wywarł ton Ludwika piorunujące wrażenie.
— A co będzie na podwieczorek? — zapytał potulnie.
— Poziomki ze śmietaną.
Jaś skrzywił się. Prędko jednak powiedział:
— Dobrze, przyjdę.
— To świetnie, ubieraj się teraz, a my wyjdziemy jeszcze do ogrodu.
— Przepraszam, Karolinko, że się uniosłem, ale już patrzeć nie mogłem, że się z nim tak męczysz.
Karolinka miała teraz wygląd smutny i zakłopotany.
— Ja wiem, że on może każdego wyprowadzić z równowagi, — powiedziała Karolinka, — ale widzicie, on był ciężko chory. Przez kilka tygodni myśleliśmy, że nie wyzdrowieje. Wszyscyśmy byli tacy zrozpaczeni. Gdy wyzdrowiał, zaczęto mu na wszystko z radości pozwalać. Jaś był zawsze kapryśny, a teraz, doprawdy, rady z nim sobie dać nie można. Ja wiem, że on jest nieznośny, ale mimo to on mnie tak bardzo kocha…
— I zamęcza cię, — mruknął gniewnie Ludwik.
— Trochę mnie męczy, ale nie bardzo, — przyznała Karolinka, — ale widzisz, ja jestem jedyną osobą, która się nim naprawdę opiekuje. I on wie o tem.
— Jakto jedyną, a wasi rodzice?
— Mamusia nie żyje od wielu lat, umarła w kilka miesięcy po urodzeniu Jasia. On jej wcale nie znał, a ja bardzo niewiele. Przez kilka lat mieszkaliśmy u cioci, która potem wyjechała do Ameryki, bo tam wyszła za mąż, a teraz mieszkamy w domu, z ojcem. Ale widzicie, mój ojciec jest przemysłowcem, strasznie jest zajęty, podróżuje dużo. Więc często jesteśmy zupełnie sami, tylko Jaś i ja, nikt więcej. Mamy naturalnie w domu służbę i opiekuje się nami panna Anna, ale jakoś to nie to samo. Dlatego Jaś kocha tak bardzo mnie, a ja Jasia, chociaż jest czasem nieznośny.
— A mnie się zdaje, że ton Ludwika wywarł na nim wrażenie, — powiedział Antoś.
— Możliwe, że właśnie tak należy z nim postępować, ale ja, niestety, tego nie potrafię. Wogóle to bardzo trudno dać sobie samemu ze wszystkiem radę, — poskarżyła się Karolinka, a Janka ujęła ją czule za rękę.
— Będę ci we wszystkiem pomagać, jeżeli zechcesz, — zaproponowała.
Karolinka odwzajemniła uścisk.
— Dobrze, bo czasem doprawdy nie mogę dać sobie rady, a nie chcę ojca zamęczać niepokojącemi listami. Ma wciąż swoje kłopoty.
— Ja znam pana Czarnockiego, — oświadczył Ludwik, byłem kilka razy u niego w banku, z papierami od ojca, — powiedział Ludwik.
— Znasz? — ożywiła się Karolinka. — Prawda, że jest bardzo miły?
— Bardzo miły, — potwierdził Ludwik, któremu ojciec Karolinki spodobał się i który teraz dostrzegł podobieństwo, jakie istniało w rysach córki i ojca.
— To najmilszy człowiek na świecie, — z zapałem stwierdziła Karolinka. — Gdy jest z nami, zapominam zupełnie, że to mój ojciec, bądź co bądź starszy odemnie pan. Zachowuje się jak młody chłopiec.
— Jak Jaś! — uśmiechnął się Antoś.
— Właśnie tak, jak Jaś, nie dokucza tylko wcale. Zobaczycie, przyjedzie tu niedługo, nie mogę się wcale go doczekać.
— Wiecie co, usiądźmy tu, w tej altanie, zawieszonej na drzewie, — zaproponowała po chwili, ukazując zabawne, małe schronienia, zawieszone nad drzewami, do których prowadziły schodki.
— Nie zmieścimy się w jednej.
— W takim razie usiądźmy w obydwóch.
— Świetnie.
Ludwik usiadł z Karolinką, Antoś z Janką. Ponieważ altanki były nieco oddalone jedne od drugich, mogli przeto mówić ze sobą, nie będąc słyszanymi przez drugą parę.
— Wiesz, podoba mi się ta Karolinka, — zwierzył się Antoś Jance.
— Mnie także, czuję, że będziemy przyjaciółkami.
— Wy, dziewczyny, przyjaźnicie się łatwo.
— Nie, nie myślę o takiej przyjaźni sezonowej, co to trwa przez jedno lato. Szkoda, że nie chodzimy do tej samej szkoły.
— Tak, bardzo przyjemna dziewczyna, jakaś inna, niż te wszystkie twoje koleżanki.
W tej samej chwili Karolinka mówiła do Ludwika:
— Bardzo mi się podoba twoja siostra, nie jest taka pusta i rozstrzebiotana, jak inne dziewczyny. Bardzo się cieszę, że was poznałam.
— Ty też jesteś pyszna dziewczyna, — przyznał Ludwik i obejrzał się ostrożnie, czy go nikt nie słyszy, nie miał bowiem zwyczaju prawienia komplementów dziewczynom.
Lecz Karolinka podobała mu się naprawdę.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Dromlewiczowa.