Przygoda/Rozdział pierwszy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Dromlewiczowa
Tytuł Przygoda
Podtytuł powieść dla młodzieży
Wydawca Księgarnia J. Przeworskiego
Data wyd. 1933
Druk „Floryda“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ PIERWSZY.

Leżeli we trójkę nad brzegiem rzeki i rozmawiali o Hausnerze. Co też myślał, co czuł, gdy znalazł się bezradny i samotny wśród obojętnych fal? Czy przypuszczał, że jednak zostanie w ostatniej chwili uratowany, że ujrzy jeszcze ziemię i bliskich ludzi? Czy żałował swego czynu? Czy odważy się kiedykolwiek jeszcze na podobne przedsięwzięcie?
— Jabym już potem wszystkiem nie poleciała, — przyznała się Janka, przesypując piasek z jednej ręki do drugiej.
Ludwik uśmiechnął się lekceważąco.
— Naturalnie, widać jednak zaraz, że jesteś dziewczyna.
— A cóż to ma wspólnego? — oburzyła się Janka.
— Jednak dziewczynę łatwiej tchórz oblatuje, — stwierdził Ludwik.
— E, — syknęła pogardliwie Janka. — Albo to prawda? Czy to mało odważnych kobiet-lotniczek na świecie? Czytałam sama, że dwie kobiety zginęły, usiłując przelecieć ocean. A ta, co teraz przeleciała Atlantyk, a „dziewczyna z nieba”? Zapomniałeś?
Argumenty Janki były zawsze logiczne i należało im przyznać słuszność.
Mimo to, Ludwik nie ustąpił.
— Tak, ale…
Janka też nie dała za wygraną.
— Ale co?
Tym razem na pomoc Ludwikowi podążył Antoś.
— Kobiety są może odważne, ale mniej ambitne. — zdecydował.
— O! — zaprotestowała głośno Janka.
— Nie miałem na myśli ciebie. Ty jesteś ambitna, — dodał uprzejmie i pośpiesznie Antoś, mówię o ogóle kobiet, a zwłaszcza dziewczynek.
— To nieprawda, dziewczynki jeżeli sobie coś postanowią, to napewno prędzej osiągną swój cel, niż chłopcy.
— Wprawdzie w to wątpię, ale przypuśćmy że tak. To nie wystarcza jednak, przedtem trzeba coś postanowić, a wy właśnie rzadko coś postanawiacie.
— Jakto?
— Tak, dziewczyny nie mają prawie żadnych pragnień, albo miewają je bardzo rzadko.
— To nieprawda.
— Pomyśl dobrze, a przekonasz się, że mam słuszność. O czem myślą naogół dziewczyny; o ładnych sukniach, o balach, o tańcach i o innych głupstwach.
— O, przepraszam cię, a o czem myślą twoi mądrzy, dorastający chłopcy? O wąsach, których nie mogą się doczekać, o mundurach wojskowych, o laurach sportowych.
— Jeżeli myślą o laurach sportowych, to już dobrze, — przerwał Antoś.
— Dlaczego?
— Bo to dowód ambicji.
— E, taka sobie ambicyjka.
— Każdy powinien działać w swoim zakresie. To co robi, robić jaknajlepiej.
— Mówisz jak kaznodzieja.
— Przestańcie się kłócić, — zauważył Ludwik, zapominając, że to on właśnie był powodem dyskusji. — Rozmaite są dziewczyny, rozmaici są chłopcy.
Z tym ostatnim poglądem zgodzili się wszyscy. Przez chwilę leżeli spokojnie, w zgodnem milczeniu.
Potem Antoś zerwał się jak szalony, fiknął kozła w tył, fiknął kozła w przód, otrząsnął głowę z piasku i pobiegł do wody. Tam zrobił raz i drugi nurka i śmiałymi, lekkimi ruchami popłynął naprzód.
Gdy w kilkanaście minut później powrócił na brzeg, wyglądał świeżo i nadzwyczaj wesoło. Jego dobry humor wyładowywał się w pogardliwem potrącaniu nóg Ludwika i Janki:
— Ruszcie się trochę, — komenderował. — Od godziny leżycie bez ruchu. Obrzydliwość bierze, gdy się na was patrzy.
— Lubię tak patrzeć do góry, w niebo, i leżeć nieruchomo.
— Leniuchy, wstrętne leniuchy poprostu, — zdecydował Antoś, który nie umiał nigdy usiedzieć dłużej jak pięć minut, w jednem miejscu.
— Wiercipięta, — odpowiedział sennym głosem Ludwik.
— Ta zniewaga krwi wymaga! — krzyknął Antoś groźnie.
— Nie błaznuj, Antek, — upomniała go Janka, lecz bezskutecznie. Antek znajdował się w „transie“. Ukląkł obok Janki i wymachując ręką, deklamował z patosem:
— O, jakże boleśnie zraniłaś mnie w samo serce, cudna pani! Czy widzisz jak krwią serdeczną się oblewam? Nie widzisz tego okrutna? Czy mam wyrwać serce z głębi piersi i rzucić do twych nóg, o piękna? Powiedz, rzuć choćby jedno słowo nieszczęsnemu rycerzowi, który kona w męczarniach, spójrz na twego niewolnika, który tarza się u twoich smukłych nóg.
Ukończywszy tę przemowę, Antoś z całym realizmem zaczął się tarzać u nóg, pogardliwie milczącej, Janki.
Gdy jednak w ten sposób również nie osiągnął łaski w jej oczach, wówczas spojrzał na nią współczująco i zmienił ton.
— A może nie czujesz się godną moich uwielbień? — pytał łagodnie. — Może obawiasz się, że twoje smukłe nogi noszą jeszcze ślady długich wczorajszych spacerów i nie grzeszą zbytnią czystością. Może czujesz, że nie jesteś cudną damą, a głupią pensjonarką trzeciej klasy.
— Czwartej! — poprawiła mimowoli Janka, a poprawka ta wywołała szalony wybuch śmiechu rozradowanego Antosia i lekki uśmiech Ludwika.
— Ach ach, cudownie! Sama przyznajesz, że jesteś głupią pensjonarką, upierasz się tylko co do klasy, nie trzecia, a czwarta. Brawo Janka!
— Doprawdy, jakiś ty dziecinny, Antku.
— Zaraz spoważnieję, wystarczy popatrzeć na wasze pełne mądrości miny.
— A pewnie należałoby spoważnieć, minęła już połowa wakacji.
— Teraz trafiłaś. Teraz spoważnieję napewno. Gdy tylko pomyślę o lekcjach algebry, lub łaciny, to wystarczy, abym przestał się śmiać na całe pół godziny.
— A widzisz!
— Nic nie widzę, a raczej widzę, że trzeba tę drugą połowę wykorzystać w pełni.
— Nie mam nic przeciwko temu — mruknął Ludwik.
— O ile, naturalnie, nie nazywasz używaniem — fikania kozłów i błaznowania na potęgę — zastrzegła się rozsądnie Janka.
— Strasznie jesteś poważna moja miła, ta czwarta klasa źle na ciebie podziałała, ale nie obawiaj się, nie chcę błaznować. Chciałbym poprostu, abyśmy przeżyli coś nadzwyczajnego, coś wyjątkowego, jakąś niezwykłą przygodę. Bo właściwie to nasze wakacje mijają przyjemnie, ale tak jakoś zwyczajnie.
— Ja się nie nudziłam — oświadczyła krótko Janka.
— Tak, ty nie nudzisz się nigdy — przyznał Antoś.
Była to prawda: Janka poprostu nie umiała się nudzić. Wynajdywała sobie zawsze jakieś zajęcie, które ją interesowało. Tego lata z zapałem fotografowała i odbijała fotografje.
— Tak, ty nie nudzisz się nigdy, ale musisz przyznać, że też nie robiłaś nic nadzwyczajnego, sfotografowałaś wszystkich ludzi wokoło, wszystkie widoki i to wszystko.
— Sam mówiłeś, że każdy powinien działać we własnym zakresie, a ostatecznie nic innego nie było tu do roboty — powiedziała Janka, urażona nieco oświadczeniem Antosia — tyś także nie robił nic mądrego, bo te trochę roślin, które uzbierałeś nie przynoszą ci wielkiego zaszczytu.
— Wiem, przyznaję i dlatego marzę o jakiejś nadzwyczajnej przygodzie — westchnął Antoś — ale pewnie nic z tego nie będzie i wszystko skończy się na marzeniach.
Przez chwilę leżeli w milczeniu.
— Wiecie — przerwał ciszę Ludwik — podobno sprowadzili się do pałacu Czarnockich, może tam są jakie dzieci, z któremi można się zaprzyjaźnić.
— Łatwo szafujesz przyjaźnią — zawołał Antoś wesoło.
— Tak tylko powiedziałem, miałem na myśli słowo poznać — tłomaczył się Ludwik.
— Nie wiem czy będzie tam ktoś godny poznawania się — rzuciła pogardliwie Janka.
— Dlaczego tak myślisz, tyle razy żałowałaś, że niema w okolicy żadnej dziewczyny, jakgdyby ci źle było z nami, a teraz, gdy zdarza się okazja…
— A skąd wiesz, że tam jest dziewczynka?
— Słyszałem, wiem zresztą, że p. Czarnocki ma córkę.
— Może ma trzy lata.
— Nie, zdaje mi się, że jest w naszym wieku.
— Cóż z tego? Napewno jest to jakaś wystrojona panna pałacowa. Pewnie nosi wykrochmalone, białe sukienki i kolorowe szarfy. Nie znoszę takich lalek.
Janka spojrzała na swoją skromną, perkalikową suknię, która znajdowała się w pobliżu, rozwieszona na krzaku, gdyż przed przebraniem się w kąpielowy kostjum, Janka zamoczyła ją nieostrożnie w wodzie i uśmiechnęła się lekceważąco, myśląc o wystrojonej, nieznanej dziewczynce z pałacu.
— Jaka szkoda, że nie jesteśmy mali, jak kiedyś — westchnął komicznie Atoś.
— Dlaczego?
— Bo wtedy wystarczało, że bawiliśmy się w Indyan, lub w poszukiwanie złota i już wydawało nam się, że przeżywamy niezwykłą przygodę.
— Łódka jedzie w naszą stronę — zawołał Ludwik.
Spojrzeli w stronę rzeki. Niedaleko rzeki płynęła powoli wąska łódź. W łodzi stał niewielki chłopiec o gęstych, kędzierzawych włosach i wiosłował jednym wiosłem. Duży, bronzowy pies znajdował się w głębi łodzi i rozglądał się wokoło z melancholijnym spokojem.
— Kto to być może? — spytała Janka.
— Nie wiem, w każdym razie ktoś obcy.
— Nie widziałem tu nigdy ani tego chłopca, ani tego psa.
— Popłyńmy w tamtą stronę — zaproponował Antoś.
Lecz Janka zatrzymała go.
— Zostań, pomyśli jeszcze, że nam zależy, aby się dowiedzieć kto on taki.
— Zresztą płynie wyraźnie do brzegu.
Chłopiec w łódce kiwnął kilka razy ręką, najwidoczniej w ich stronę.
— To do nas — powiedział Ludwik, a Antoś, najbardziej towarzyski z całej trójki, pospiesznie odpowiedział takimiż sygnałami.
Łódka znajdowała się blizko brzegu. Widać już było dokładnie szczupłą postać chłopca w wyrosniętem marynarskim ubraniu i jego zabłocone, bose nogi.
— Słuchajcie — zawołał chłopiec cienkim głosem — czy chcecie zapoznać się ze mną, bo mi się strasznie nudzi? Jeżeli nie, to jadę z powrotem, a jeżeli tak, to dobijam do brzegu.
— Dobijaj do brzegu — zawołał Antoś pospiesznie, jakby w obawie, że Janka i Ludwik mogą być innego zdania.
Lecz oni również chcieli poznać obcego chłopca. Janka zmieniła swą niedbałą pozę, a Ludwik oparł głowę na rękach, patrząc z zainteresowaniem na łódkę i jej właściciela.
Łódka zatrzymała się. Chłopiec wyskoczył zręcznie. Pies wyskoczył również i z radosnem szczekaniem biegł naprzód.
Lecz chłopiec zatrzymał się. Spojrzał na psa surowo.
— Nie wolno tak, Iks. Wracaj i pilnuj łódki.
Pies, zwany Iksem, zawahał się, zatrzymał, wreszcie posłuchał polecenia i pokornie spoczął przy łódce.
— Pies nazywa się Iks — szepnął Ludwik rozbawiony.
— Komiczny jakiś chłopak — zdecydowała Janka.
Komiczny chłopak znajdował się już obok nich.
— Jesteście pewnie dziećmi inżyniera leśnego — powiedział.
— Tak, oni są dziećmi inżyniera — informował skwapliwie i uprzejmie Antoś, a ja jestem jego siostrzeńcem. A ty, kto jesteś.
— Ja jestem Karolinka.
— Jakto — przerwała Janka ze zdumieniem. Jakto? Karolinka?
— No tak. Ach, pewnie myśleliście, że jestem chłopcem? Nie, to tylko ubranie.
— To ty jesteś dziewczyna? — zapytał rozczarowany trochę Ludwik.
— No tak, naturalnie, że jestem dziewczyną.
— To dlaczego chodzisz ubrana po męsku?
— Bo nie miałam pod ręką sukni, — wyjaśniła dziewczynka ze spokojem, — więc tymczasem wzięłam ubranie mego młodszego brata.
— Nie miałaś sukni pod ręką?
— Nie miałam, — powtórzyła Karolinka, ze spokojem, jakby mówiła o czemś najbardziej naturalnem na świecie, — nie miałam, bo panna Anna schowała mi ją, abym za karę nie mogła nigdzie wyjść. Włożyłam więc ubranie Jasia, wydostałam się przez okno i jestem.
— Karolinko, podobasz mi się! — wykrzyknął Antoś.
— A za co cię ukarała?
— Naturalnie za głupstwo. Wyjechałam, dziś rano, sama autem, wcale niedaleko, może sto kroków za bramę. Tego mi robić nie wolno. Wiem sama, że nie powinnam, bo już nawet obiecałam to ojcu, ale dziś nie mogłam się oprzeć. Auto stało samo w garażu. Nie pojechałam daleko, broń Boże, maleńki kawałeczek, tylko tyle, aby spróbować, czy jeszcze umiem. Ale panna Anna jest formalistką, mówi, że na takim małym kawałeczku też może wydarzyć się nieszczęście.
— To ty umiesz prowadzić auto? — zapytał Ludwik, zapalony wielbiciel aut, motocykli i rowerów.
— No, jeżeli jadę, to chyba umiem. Poprzedni szofer nauczył mnie wszystkiego. Ten, niestety, nie chce się ze mną zadawać, — westchnęła Karolinka.
Cała ta opowieść wydała się Jance dziwnie nieprawdopodobną. Przecież w okolicy było tylko jedne, jedyne auto.
— A gdzie mieszkacie? — zapytała.
Ruchem bardzo opalonej i podrapanej ręki dziewczynka wskazała na, widoczną między drzewami, rosnącemi po drugiej strony rzeki, wieżyczkę.
— Tam — powiedziała krótko.
— W pałacu?
— Przyjechaliście z wizytą do administratora?
— Nie, przyjechaliśmy na kilka tygodni do nas.
A widząc zdziwienie dzieci dodała wyjaśniająco:
— Pałac jest przecież nasz.
— To ty jesteś córką pana Czarnockiego?
— No tak, mówiłam wam przecież, że jestem Karolinka.
— Karolinka z pałacu — uzupełnił Antoś i roześmiał się.
Teraz doprawdy tarzał się niemal po piasku, nie mogąc pohamować swej wesołości.
Karolinka patrzyła na niego zdziwiona, nie wiedząc, czy się ma śmiać także, czy gniewać.
— Cóż w tem komicznego? — zapytała wreszcie.
Antoś nie mógł się uspokoić.
— Bo widzisz mówiliśmy o tobie niedawno.
— O mnie?
— Tak, naturalnie nie wiedzieliśmy wcale, że to ty i że nazywasz się Karolinka. Mówiliśmy o tem, że podobno przyjechali właściciele pałacu i myśleliśmy, czy są tam dzieci i jakie? Pocieszałem Jankę, że nareszcie pozna może dziewczynkę, bo tu niema zupełnie znajomych dziewczyn i wiecznie musi przebywać z nami. A wiesz, co Janka powiedziała? Że nie chce wcale mieć do czynienia z taką lalką, z pałacu, w białej, nakrochmalonej, sukni z kolorową szarfą.
— Tak.
Karolinka spojrzała na swoje zbyt krótkie, powalane spodnie, które ukazywały nogi pochlapane błotem i podrapane. Nie przypominały one rzeczywiście niczem białej sukni, ani nawet kolorowej szarfy.
— Tak — powtórzył Antoś — wymuskana lala zjawia się nagle obłocona i potargana, w ubraniu młodszego brata. Wiesz, Karolinko, podobasz mi się.
— Wy mi się też podobacie!
— To, jeżeli chcesz, możemy się spotykać — zaproponowała Janka.
Antoś spojrzał na nią z uznaniem. Zwykle Janka zaznajamiała się dosyć trudno, lecz widocznie Karolinka posiadała sztukę łatwego zdobywania serc. Nie powiedziała właściwie nic ciekawego, nie zrobiła nic nadzwyczajnego, a jednak samo jej zjawienie się wywarło takie wrażenie, jakgdyby stało się coś niezwykłego. Tegoż uczucia doznała także Janka.
— Świetnie — odpowiedziała natychmiast Karolinka. — Spotkamy się. Wiecie co, przyjdźcie do mnie dziś, zaraz po obiedzie. Chcecie?
— Dobrze — zgodził się Antoś, w imieniu wszystkich — przyjdziemy zaraz po obiedzie.
— A teraz muszę uciec. Nie mogę zostawić Jasia, na tak długo, samego. Do widzenia.
Ruchem pełnym wdzięku Karolinka posłała Jance powietrznego całusa i wskoczyła do łódki.
— Zapomniałam wam przedstawić mego psa Iksa — zawołała. — Jest to bardzo miły, psi gentleman. Nazwałam go Iksem, bo mi przyjemniej rozwiązywać zadania algebraiczne, gdy o nim pomyślę.
Pies Iks, wiedząc, że to o nim mowa, szczeknął porozumiewawczo kilka razy.
— Zabawna dziewczyna — powiedziała Janka.
— Ale bardzo miła — z zapałem zawołał Antoś.
— Tak, bardzo miła — potwierdził Ludwik.
Łódka odpłynęła od brzegu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Dromlewiczowa.