Przygody Huck’a/Tom II/Rozdział XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody Huck’a |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Teresa Prażmowska |
Tytuł orygin. | The Adventures of Huckleberry Finn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Doktór, niemłody już człowiek, wyglądał na staruszka bardzo poczciwego. Opowiedziałem mu, że brat mój i ja udaliśmy się wczoraj po południu na polowanie, na wysepkę, zwaną Spanish-Island, że spędziliśmy noc na tratwie, przypadkiem znalezionej, że około północy przytrafił się wypadek bardzo niemiły, gdyż brat mój przez sen widać potrącił fuzyę, która wypaliła raniąc go w nogę. Prosimy więc doktora, żeby był łaskaw odwiedzić go, opatrzyć i nic nie mówić nikomu, bo... bo chcemy, żeby nikt nie wiedział o wypadku.
— Zkądże wy jesteście?
— Siostrzeńcy Phelps’ów, z sąsiedztwa.
— Wiem, wiem.
I po chwili dodaje:
— Powtórz-no, jakim to sposobem postrzelony został twój brat?
— Śniło mu się coś, panie doktorze i... i strzeliło.
— Hm! Dziwny sen! — powiada doktór.
Wziął jednak swoją latarnię, torbę z narzędziami i poszliśmy. Zobaczywszy czekające na nas czółno, skrzywił się jakoś...
— Na jednego dobre — powiada — ale na dwóch za niebezpieczne.
— Niech się pan nie boi — zawołałem — toć trzech nas było, a płynęliśmy bez obawy...
— We trzech?
— Tak, proszę pana. Ja, brat mój, Sid i... i strzelby. Strzelby były na trzeciego, proszę pana...
— Aha! Strzelby. Hm! Hm!
— Wiesz co? — rzekł doktór. — Ja sam popłynę, i ty czekaj mnie; baw się polowaniem lub idź do domu, żeby przygotować wujostwo do niespodzianki. Jak wolisz!
Ale ja nic nie wolałem; po otrzymaniu wskazówek, doktór odpłynął, a ja pozostałem.
Będę tu czekał — myślę sobie — lecz jeśli doktór wróciwszy, powie, że jeszcze raz musi być na tratwie, to i ja mu będę towarzyszył, choćby mi nawet przyszło płynąć. Na tratwie zaś zwiążemy go, zatrzymamy gwałtem i popłyniemy w dół rzeki. Skoro zaś Tomek wyzdrowieje, zapłacimy, co mu się będzie należało i doktora na brzeg wysadzimy.
Wlazłem sobie tedy pomiędzy ułożone w kilka stosów tarcice, żeby się zdrzemnąć. Po przebudzeniu widzę słońce wysoko nad głową! Zerwawszy się, pędzę do domu doktora, ale ten jeszcze nie wrócił. Hm! — myślę sobie — z nogą Tomka musi być źle. Niema co, ruszam na wyspę natychmiast... I ruszyłem, ale też na zakręcie ulicy wpadłem na wujaszka Silasa tak, żem mu o mało brzucha głową nie przebódł.
— Tomek! Gdzieżeś ty był, urwisie jeden przez tyle czasu?
— Ja, wujaszku? Nigdzie nie byłem, proszę wujaszka... Ja tylko... to jest my obaj, ja i Sid, puściliśmy się w pogoń za murzynem.
— Ale gdzieżeście się zapędzili? Ciotka niepokoi się o was...
— Niepotrzebnie, bo nam się nic złego nie stało. Pobiegliśmy za ludźmi i za psami, ale wyprzedzili nas, proszę wujaszka i zgubiliśmy się... A potem... proszę wujaszka... aha! potem... zdawało nam się, że tamci odpłynęli... na rzekę, proszę wujaszka, na rzekę... Więc i my wsiedliśmy w łódkę i za nimi... I pływaliśmy, pływali, dopókiśmy się nie zmęczyli... A już potem, proszę wujaszka, to nam sił brakło... Tak... No, to już wtedy uwiązaliśmy czółno i po długiem spaniu wysiedliśmy na brzeg, żeby się dowiedzieć, co tu słychać... No, i Sid pobiegł na pocztę, może się tam czego dowie, proszę wujaszka, a ja... ja tu zostałem i szukam... czy nie znajdę czego do zjednania. A potem... potem, proszę wujaszka, to już do domu idziemy. Prosto, jak strzelił, do domu...
Wskutek mego opowiadania musiałem pójść z wujaszkiem na pocztę „po Sida.“ Tu, naturalnie, Sida nie było, tylko wujaszkowi list doręczono. Czekaliśmy na Sid’a dość długo, lecz nie przyszedł, aż wreszcie zacny staruszek powiada:
— Wiesz ty co? nie możemy czekać dłużej. Ciocia zamartwi się tam z niepokoju o nas. Sid przecież trafi do domu. Ty zaś siadaj ze mną i pojedziemy.
Próbowałem wymówek, obiecywałem odszukać Sida i z nim powrócić. Wszystko na nic!
Gdyśmy przed dom zajechali, ciotka ujrzawszy, mnie, zaczęła śmiać się, płakać, całować mnie i szturchać, mówiąc, że tak samo i Sid oberwie.
Dom pełen był gości, dzierżawcy bowiem zostali na obiedzie, razem z żonami, które do nich przybyły, gwarno więc było, jak w ulu. Kobiety gadały okrutnie, a najwięcej stara mistress Hotchkiss, której język ani na chwilę nie odpoczywał.
— A wiesz, „siostro“ Phelps — mówiła do cioci Salusi — przetrząsnąwszy wszystkie kąty komórki, przekonałam się, że ten wasz murzyn był waryatem. Powiedziałam to nawet „siostrze“ Dawrell... Siostro Dawrell, czy nie mówiłam? Ten murzyn, mówię, to czysty waryat, mówię... Temi słowy powiedziałam. Nietylko ona jedna słyszała; czysty waryat, powiedziałam. Ze wszystkiego widać, że waryat. Bo... ten kamień młyński, naprzykład... Niech mi kto powie, czy człowiek przy zdrowych zmysłach będzie wykuwał jakieś banialuki na kamieniu? Tu: „pękło serce,“ a tam znów: „trzydzieści siedm lat,“ albo „syn naturalny Ludwika“ i różne brednie. Zupełny waryat, powiadam. Od tego zaczęłam i na tem kończę; waryat, gorszy od Nabuchodonozora... Mówię i powiadam, że waryat.
— A widziałaś „siostra“ Hotchkiss, ową drabinę sznurową, z gałganów poskręcanych? — pyta mistress Dawrell — na co też potrzebna była drabina?
— To samo, akurat to samo, słowo w słowo to samo mówiłam dopierusieńko „siostrze“ Utterback. Niech sama powie, czy nie mówiłam? Spójrz, „siostra,“ mówię, na tę drabinę. Na co mogła mu być potrzebną drabina?
— Ale jakimże sposobem wniesiony tam został ów kamień i kto wykopał dziurę? i kto...
— To samo, słowo w słowo to samo i ja mówiłam, „bracie“ Peurod. Podaj mi, proszę, cię, salaterkę z melasem? Siostrze Dunlap mówiłam przed chwilą: jakim sposobem wnieśli ten kamień młyński? I bez pomocy, mówicie państwo, bez pomocy! Otóż nie! Była pomoc, ja mówię... dużo nawet było pomocy... ze dwunastu ludzi co najmniej pomagało murzynowi... Ze wszystkich murzynów, jacy tu są, odarłabym skórę, ale dowiedziałabym się, kto pomagał...
— Bo też i prawda. Przez cztery tygodnie wszyscy wasi murzyni musieli po całych nocach pracować, siostro Phelps? Bo, proszę cię, ta koszula? Calusieńka zapisana tajemnem pismem afrykańskiem, i krwią pisana, nie atramentem! To nie jeden człowiek pisał, co najmniej dziesięciu! Tu ważne muszą być tajemnice. Dałabym ze dwa dolary, żeby wiedzieć, co tu stoi, tym zaś, co mu pomagali, plag-bym nie szczędziła. On musiał mieć pomoc!
— Ma się rozumieć, że miał! — odezwała się ciocia Salusia. — Gdybyście byli w tym domu przez ostatnie cztery tygodnie! Co się tu działo! Strach! Z pod ręki ginęło wszystko, choć czuwaliśmy dzień i noc, ja Silas i dwaj moi siostrzeńcy. Duchy-by zręczniej nie działały. Ja nawet myślę, że to duchy, skoro psy nasze, najlepsze w całej okolicy, nie wpadły na trop! Nic nie zwęszyły. Proszę mi to wytłumaczyć? Proszę! Kto mi to wytłómaczy?
— Boże zmiłuj się, straszno żyć w takim domu!
— Pewnie, że straszno! Ja taka byłam wystraszona, że bałam się położyć do łóżka, wstać, usiąść, poruszyć się z miejsca. Do tego doszłam! już mnie rozum opuszczał. Mój Boże — myślałam — na górze śpią moi siostrzeńcy... Sami jedni, od wszystkich daleko. Tak drżałam o chłopców, że... nie śmiejcie się państwo... zamknęłam ich na klucz. Każdyby zrobił to samo. Bo tu z jednej strony obawa, jak się to skończy, a z drugiej to „cudze dzieci!“ Gdyby im się, broń Boże, co przytrafiło! W strachu człowiek sam nie wie, co robi. Bo choć to dobre dzieci, ale zawsze chłopcy! Więc jakże tu drzwi nie zamknąć, kiedy...
Tu głosu zabrakło cioci Salusi. Wzrokiem tylko wodziła po obecnych, a kiedy spojrzenie jej zatrzymało się na mnie, podniosłem się cichutko i wyszedłem.
Późnym już wieczorem, gdy się wszyscy rozjechali, przyszedłem do ciotki i zacząłem opowiadać, że hałas i strzały obudziły nas, a ponieważ drzwi były zamknięte, nam zaś szło o zabawę, więc też zsunęliśmy się po piorunochronie, czego zresztą nigdy już nie uczynimy. Potem powtórzyłem to wszystko, com opowiedział wujaszkowi. Ciotka, przebaczywszy nam, pocałowała mnie, zamyślając się jednak, bo wciąż ją gnębił niepokój o Sida.
— Ach, nieszczęście... Noc już prawie, a Sid’a niema... Co się z tym chłopcem stało?
Chcąc skorzystać ze sposobności, zrywam się i mówię:
— Ciociu, dobiegnę do miasta i z nim powrócę.
— Nie, nie. Zostaniesz w domu. Jeżeli Sid nie powróci na kolacyę, to wuj pójdzie po niego.
Jakoż tak się stało, lecz wujaszek wrócił niespokojny, bo Tomka odnaleźć nie mógł. Ciocia zgnębiona oświadczyła, że spać nie pójdzie, świecę zaś postawi w oknie, żeby Sid łatwiej trafił do domu.
Cóż miałem robić? Poszedłem spać, ledwiem się jednak położył, wchodzi ze świecą ciocia Salusia i okrywa mnie, i otula, jak matka. Tak mi się dziwnie w duszy zrobiło, żem nie śmiał spojrzeć jej w oczy. Usiadłszy na łóżku, rozmawia ze mną bardzo długo, a ciągle jedno i to samo.
— Gdzie też może być Sid? Jak ci się zdaje, Tomku, gdzie Sid? Może on gdzie zabłądził lub zachorował, albo i utonął i leży teraz sam jeden, chory, umarły, żadnego nie mając ratunku?!
Mówi, mówi, a łzy jej ciurkiem płyną po twarzy, rzęsiste, ciche, że mi serce pękało na ich widok. Pocieszam ją jak mogę, zapewniając, że nad rankiem Sid wróci napewno, ciocia zaś, ściskając mnie za rękę i całując w czoło, każe mi to powtórzyć raz, drugi, trzeci i dziesiąty, bo słowa moje przynoszą ulgę jej sercu. Wreszcie, zabierając się już do odejścia, patrzy mi w oczy tak łagodnie a błagająco i mówi:
— Tomku, drzwi nie będą zamknięte, a choćby i były, to potrafisz wyjść przez okno. Nie czyń tego jednak... Nie uczynisz, prawda? Jeżeli mnie kochasz...
Pomimo, żem wyjść postanowił, żeby się czegoś dowiedzieć o Tomku i o Jim’ie, bo aż mnie z łóżka podrywało, po jej słowach już wyjść nie mogłem! Gdyby mi królestwo dawali, nie byłbym poszedł!
Że zaś i ciotka stała mi na myśli i Tomek, więc też sen miałem niespokojny. Dwa razy wstawałem, dwa razy spuszczałem się na dół, żeby popatrzeć w okna od frontu i za każdym razem widziałem ciotkę, siedzącą z oczami łez pełnemi. Nie wiem, co byłbym zrobił, żeby ją pocieszyć, ale to nie było w mojej mocy! Przysiągłem tylko, że nigdy jej niczem nie zmartwię. Gdym się obudził po raz trzeci, dniało już; ciotka siedziała jeszcze przy świecy dogasającej; siwą głowę oparłszy na ręku, zasnęła.