Przygody Huck’a/Tom II/Rozdział XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Marek Twain
Tytuł Przygody Huck’a
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Teresa Prażmowska
Tytuł orygin. The Adventures of Huckleberry Finn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XX.

Tomek ranny. — Opowiadanie doktora. — Poczciwe murzynisko. — Wyznania Tomka. — Ciocia Polcia. — Listy.

Wujaszek znów pojechał do miasta, lecz nie przywiózł żadnej o Tomku wiadomości. Siedliśmy do stołu smutni i zamyśleni, wujostwo mało mówią, nic nie jedzą, że aż serce bolało na nich patrzeć. Nakoniec odzywa się wujaszek:
— Czy ja ci oddałem list?
— List? Jaki?
— Z wczorajszej poczty.
— Nie, żadnego mi listu nie oddałeś!
— Nie? Ano, to musiałem zapomnieć.
I zaczyna szukać po kieszeniach, ale w żadnej listu nie było. Przypomniał sobie wreszcie, gdzie go położył, poszedł, przyniósł i oddał ciotce.
— Chwałaż Bogu! List od siostry. Pewno pyta o swoich chłopców.
Wolałbym nie być na jej oczach, a tu, jak na złość, wstać nie można. Lecz zanim zdążyła ciotka list otworzyć, upuściła go i wybiegła, zobaczywszy przez okno to samo, co i ja spostrzegłem.
Tomek Sawyer na materacu, obok niego doktór dalej Jim, w perkalowej sukni cioci Salusi, ze związanemi rękami, w orszaku mnóstwo ludzi. Schowałem list za pierwszy sprzęcik, jaki mi się nawinął i w nogi. Ciocia zaś biegnie ku Tomkowi i zalewając się łzami, woła:
— Nie żyje! Nie żyje! Wiem, że nie żyje!...
Ale Tomek, poruszywszy głową raz i drugi, mówić coś zaczął.
— Żyje — zawołała ciocia, wznosząc ręce do góry. — Dzięki ci Boże. I ucałowawszy go, skoczyła do domu, żeby posłać łóżko, dając polecenia każdemu, kogo po drodze spotkała. Idź tam... zrób to... Przynieś... zanieś... powiedz...
Poszedłem i ja za wszystkimi, chcąc widzieć, co uczynią z Jim’em, stary zaś doktór i wujaszek Silas poszli za Tomkiem.
Tłum cały silnie był rozjątrzony, niektórzy chcieli natychmiast Jim’a powiesić dla przykładu wszystkich murzynów. Drudzy zaś mówili:
— Nie czyńcie tego. Nie macie prawa, to nie wasz murzyn. Znajdzie się właściciel i każe wam zapłacić za szkodę, jaką mu wyrządzicie, wieszając zdrowego niewolnika. Ochłonęli więc najzapalczywsi, klnąc tylko Jim’a i szturchając gdzie popadło. Jim, smutny i milczący, patrzył tak na mnie, jakbyśmy się spotkali pierwszy raz w życiu. Zaprowadzono go do tej samej komórki, kazano mu włożyć własne jego ubranie i wzięto na łańcuch, tym razem do haka potężnego przytwierdzony. Włożono mu kajdany na ręce i na nogi, a wreszcie zapowiedziano mu, że będzie tylko dostawał chleb i wodę, póki się nie zgłosi jego właściciel; w przeciwnym razie będzie sprzedany z licytacyi.
Po tych operacyach zagrzmiały znów przekleństwa i wymyślania, podczas których zjawił się doktór.
— A nie wymyślajcie mu — rzekł — nad potrzebę, bo to poczciwe murzynisko. Kiedym się dostał na ową tratwę, gdzie znaleźć miałem chorego, byłem w trwodze, że nie dam sobie rady bez pomocnika. O zostawieniu samego chłopca nawet być mowy nie mogło, gdyż bredził nieprzytomny, rzucał się, nie pozwalając przystąpić do siebie. Groził, krzycząc, że jeżeli się ośmielę naznaczyć kredą jego tratwę, to mnie zabije i tym podobne plótł brednie. Widząc, że z każdą chwilą mu gorzej, że nie dam rady, mówię sam do siebie, rzecz prosta, że, bądź co bądź, trzeba chorego tak zostawić i poszukać jakiejś pomocy. Wtem, jakby z pod ziemi, staje przedemną murzyn oświadczając, że mi pomoże... I pomógł; doskonale zrobił wszystko, co trzeba. Naturalnie, zaraz się domyśliłem, że to zbiegły murzyn, więc nie mogąc się ruszyć, musiałem, jak przykuty, siedzieć przez resztę nocy, a potem znów dzień i noc... Mam kilku pacyentów chorych na febrę i chętniebym ich poszedł odwiedzić a tu... ruszyć się boję, bo nuż przez ten czas murzyn ucieknie, to będę za to odpowiadał! Trzeba więc było siedzieć kamieniem i przyznać muszę, żem nigdy nie widział murzyna, któryby troskliwiej doglądał chorego i więcej mu okazywał przywiązania z narażeniem własnej wolności. O! taki murzyn, panowie, wart jest tysiąc dolarów... no i obchodzenia się z nim łagodniejszego.
Dopiero dziś rano, gdym o brzasku spostrzegł płynących łódką kilku ludzi, kiwnąłem na nich i przybyli akurat w porę, gdy murzyn, głowę złożywszy na kolanach spał, jak zabity. Związali go więc prędko i cicho. Że zaś chory, zasnąwszy, nic nie wiedział, co się z nim dzieje, więc przenieśliśmy go na łódź, wiosła owinąwszy gałganami, i popłynęli do brzegu.
Murzyn żadnego nie stawiał oporu, milczał i spoglądał tylko na chłopca, czy się nie zbudzi, nie jęknie... Poczciwe murzynisko, powiadam... Związać go trzeba było... na to niema już rady... Ale nie róbcie mu krzywdy...
— Ma racyę doktor — wtrącił głos jakiś — i murzyna krzywdzić nie należy.
Słysząc to, zmiękli i inni, a ja wdzięczny byłem doktorowi, że ujął się za Jim’em i że mówił o nim słowo w słowo to samo, co ja zawsze o nim myślałem. Bo, przyznać muszę, że po pierwszej rozmowie z Jim’em odgadłem w nim zaraz człowieka zacnego i dobre serce — a że czarne, to on już temu nie winien.
Dla złagodzenia doli Jim’a postanowiłem, po rozejściu się wszystkich, pójść do cioci Salusi i powtórzyć jej słowo w słowo to wszystko, co mówił doktór.
Miałem też przed ową rozmową nielada orzech do zgryzienia, boć przecie trzeba było wytłómaczyć cioci, dlaczegom jej nie powiedział o ranie Tomka, dlaczego skłamałem, że jest na poczcie, dlaczego jej pozwoliłem całą noc czekać na niego.
Miałem jednak dość czasu do namysłu, gdyż ciocia Salusia przez dzień i noc nie wychodziła z pokoju Tomka.
Nazajutrz rano usłyszałem, że Tomek zdrowszy i że ciocia Salusia poszła zdrzemnąć się trochę. Postanowiłem wówczas wejść do pokoju chorego i jeżeli nie śpi, obmyśleć wspólnie najlepsze zamydlenie oczu naszym starym. Ale Tomek spał smacznie i spokojnie, a zamiast czerwonych, jak ogień, policzków, z któremi go tu przyniesiono, miał twarz bladą, jak płótno.
Usiadłem więc w kąciku i czekam, aż się obudzi. Po jakiejś godzinie weszła na palcach ciocia Salusia. Sam nie wiedziałem, czy zostać, czy uciekać, ale ona, dawszy mi znak, żebym nie czynił hałasu, usiadła przy mnie i szeptem opowiadać zaczęła o symptomatach choroby pocieszających.
Wreszcie Sid poruszył się, przeciągnął, otwiera oczy, rozgląda się po całym pokoju i zupełnie naturalnym już głosem powiada:
— Aha! to ja jestem w domu! Zkądżem się tu wziął? Gdzie tratwa?
— Nie troszcz się, wszystko dobrze — odpowiadam.
— A Jim?
— Bezpieczny!
— A to dobrze! Doskonale! Teraz możemy być spokojni. A powiedziałeś też cioci?
— O czem, Sid? — wtrąciła ciocia.
— Ano, o wszystkiem, cośmy zrobili...
— O jakiem wszystkiem?
— Że to my wykradliśmy murzyna... My we dwóch!
— Łasko Boska! Oni wykradli! We dw...! Co też ten chłopiec wygaduje! Nieszczęście! znów stracił przytomność!
— Nie, ciociu, jestem przytomny i wiem doskonale, co mówię. Myśmy uwolnili Jim’a, my we dwóch: Tomek i Sid. Postanowiliśmy to uczynić i tak się stało. Rozgadawszy się, wciąż jechał dalej, a ciocia nie próbowała go nawet powstrzymać, tylko słuchała z oczyma szeroko rozwartemi.
— Tak, ciociu — trzepał Tomek — napracowaliśmy się przytem okrutnie przez kilka tygodni po całych nocach, gdy wszyscy spali. Bo to, widzi ciocia, musieliśmy mnóstwo rzeczy zrobić: ukraść świece, prześcieradło, koszulę, suknię cioci, łyżeczkę, nóż składany, starą formę blaszaną, żelazko do ogrzewania pościeli, kamień młyński, mąkę i mnóstwo jeszcze różnych drobiazgów. A żeby ciocia wiedziała, jak nam było trudno zrobić piłę i pióra, i kuć napisy! Ale też bawiliśmy się przewybornie! Musieliśmy także rysować trumny i trupie głowy, pisać bezimienne listy, zsuwać się i wdrapywać po piorunochronie, wykopać przejście podziemne, skręcić sznur na drabinę, zapiec ją w pierogu, ukradkiem przesyłać Jim’owi łyżeczkę i ćwieki. Z tem zresztą najmniej było kłopotu, bo ciocia mu je sama zaniosła w kieszeni swego fartucha..
— Czy być może?
— ...Nałapać szczurów, wężów, jaszczurek, żeby Jim miał towarzyszów swej samotności... A potem, jak to ciocia trzymała Tomka tak długo... z masłem w kapeluszu, wie ciocia... to o mało wszystko w łeb nie wzięło, bo pogoń weszła do komórki, zanim my zdążyliśmy z niej uciec. Musieliśmy więc biedz bardzo szybko, usłyszano nas, puszczono za nami strzały, no i jeden trafił mnie w nogę, potem puściliśmy ścigających naprzód, a sami ukryli się w krzakach, psy zaś spuszczone z łańcucha, przywitawszy się z nami, dalej pobiegły, a my swoją łódką do tratwy... I wszystko nam poszło po myśli, Jim uciekł z więzienia i został wolny dzięki nam! A co? spisaliśmy się!
— Jak długo żyję na świecie, nic podobnego nie słyszałam! Więc to wy, urwisy, przewróciliście dom cały do góry nogami... napędzając nam tyle strachu?! Że ja wam tego nie daruję, to pewna!... Zobaczycie! Jakto! ja się bałam przez tyle nocy, tyle mi rzeczy poginęło... a to wy! wy, smarkacze niegodziwi! Poczekajcie, nie ujdzie wam to na sucho!
Ale Tomek taki był uradowany i dumny z siebie i z nas obydwóch, że chociaż ciotka mu groziła, on wcale na to nie uważał. Ona swoje, a on swoje. Ona się złości i wymyśla nam, a on trzepie i trzepie... Wreszcie powiada ciotka:
— Cieszcie się, cieszcie, lecz zapowiadam, że jeżeli wam się jeszcze zachce nim opiekować...
— Kim? — zapytuje Tomek zadziwiony, przestając się uśmiechać.
— Jakto, kim? Murzynem, ma się rozumieć. O kim-że innym mogłabym mówić?
Tomek spoważniał, patrzy na mnie i pyta:
— Tomku, czy nie powiedziałeś mi, że wszystko dobrze? Więc Jim nie jest wolny?
— Jim? — wykrzykuje ciocia — Jim, zbiegły murzyn! Ma się rozumieć, że nie wolny... Jeszczeby tego brakowało! Schwytali go, związali, przyprowadzili tutaj i siedzi znów w tej samej komórce, o chlebie i wodzie, w kajdanach i będzie siedział, dopóki się po niego nie zgłosi właściciel, lub dopóki nie sprzedadzą go przez licytacyę.
Tomek zrywa się z poduszek i siada na łóżku wyprostowany, oczy mu się iskrzą, nozdrza wydymają i na cały głos krzyczy:
— Nikt nie ma prawa go zamykać! Wypuścić go! Zaraz wypuścić! Jim nie jest niewolnikiem! Wolny on, jako my wszyscy!
— Co to ma znaczyć, chłopcze?...
— To znaczy, ciociu, że Jim jest wolny! A jeżeli nikt go nie oswobodzi, ja to uczynię. Znam go, odkąd na świecie żyję i Hu... Tomek, chciałem powiedzieć, zna go także. Dwa miesiące temu stara miss Watson umarła i wstyd jej było, że powzięła kiedyś zamiar sprzedania Jim’a do oddalonej plantacyi. Okupując tę winę, testamentem darowała wolność Jim’owi.
— Więc pocóżeście uwalniali go z takim zachodem, skoro był wolny?
— W tem właśnie sęk! To prawdziwie kobiece pytanie! Uwalniałem... uwalnialiśmy go... bo chciałem doznać przygód i zwalczać niebezpieczeństwa. I byłbym w krew szedł po szyję do celu, byłbym... masz tobie... ciocia Polcia!
I prawda! Stoi „ciocia Polcia“ we drzwiach, prosta jak tyka, uśmiechnięta, zadowolona i słodziutka, jak anioł, który się ciastkami naładował. Ażeby ją.. Ciocia Salusia skoczyła do niej i z czułości mało jej głowy nie urwała. Ja zaś wynalazłem sobie bezpieczne schronienie, pod łóżkiem, pewny będąc strasznej katastrofy. Wychyliwszy cokolwiek głowę z pod łóżka, spostrzegłem, że „ciocia Polcia“, oswobodzona z objęć naszej cioci, stanęła nad łóżkiem i patrzy na Tomka przez okulary, ale tak patrzy, jakby go wzrokiem w ziemię wgnieść chciała. Nareszcie otwarłszy usta, mówi:
— Tak! Ukryj twarz, Tomku! Odwróć głowę! Ja, będąc na twojem miejscu, takbym uczyniła, Tomku!
— „Tomku“ — podchwytuje ciocia Salusia. — Czyżby go tak choroba zmieniła? To przecie nie Tomek, to Sid! Tomek!... gdzie on się podział? Tomku! Tomku! Dopiero co tu był...
— Huck Finn tu był, nie Tomek. To chyba chcesz powiedzieć. Zdaje mi się, że wychowując przez tyle lat takiego gagatka, jak mój Tomek, znam go dobrze... Poznam go zawsze i wszędzie. Patrzcie ją! Tegoby tylko brakowało, żebym ja Tomka nie poznała! Wyłaź z pod łóżka, Huck Finn!
Wylazłem. Ale jakoś ckliwo mi było. Któż wyrazi zdumienie cioci Salusi, a jeszcze więcej wujaszka Silas, gdy powrócił do domu i opowiedziano mu całą historyę. Słuchał, ale był zupełnie bezprzytomny... Całą resztę dnia chodził, jak błędny, a wieczorem na zebraniu wiernych miał kazanie, którem sobie ogromną zdobył reputacyę, bo najstarsi ludzie nie mogli z niego zrozumieć ani słowa.
„Ciocia Polcia“ rozpowiedziała wszystkim, kto ja zacz, byłem więc zmuszony dopowiedzieć o sobie resztę i objaśnić, jakie to okoliczności zmusiły mnie udawać Tomka Sawyer, kiedy Mistress Phelps...
Tu ciocia Salusia przerywa mi:
— Dlaczego „mistress?“ Nazywaj mnie i dalej ciocią Salusią. Przywykłam już do tego i nie widzę powodu, żebyś mnie inaczej nazywał.
Opowiadam tedy w dalszym ciągu, że kiedy ciocia Salusia wzięła mnie za Tomka, nie mogłem temu zaprzeczyć, wiedząc, że Tomek gniewać się nie będzie, bo dla niego wszystko, co pachnie tajemnicą, przygodą, to specyał nad specyały. I pokazało się, że miałem racyę, bo Tomek nietylko mnie nie zdradził, ale nawet dopomógł mi chętnie, przyjmując imię Sid’a i udając mojego brata.
Ciocia Polcia potwierdziła też słowa Tomka, że miss Watson dała wolność Jim’owi. Tomek zatem „przewrócił dom do góry nogami“ — jak mówiła ciocia Salusia — po to tylko, ażeby uwolnić wolnego!
Teraz dopiero zrozumiałem, dlaczego Tomek, w tak porządnym domu wychowany, wykradał ze mną murzyna!
Mówiła jeszcze „ciocia Polcia“, że dowiedziawszy się z listu cioci Salusi o przyjeździe Tomka z Sid’em, zaraz sobie pomyślała:
— No, patrzcie państwo! Mogłam się spodziewać, że ten urwis znów coś spłata! Niepotrzebnie-m go puściła samego, bo wiem przecie, co on potrafi... To też rada nie rada musiałam wyjechać w taką podróż, tysiąc sto mil płynąć okrętem, żeby położyć koniec sprawkom tego urwisa... A musiałam, nie mogąc doczekać się od ciebie odpowiedzi na moje listy...
— Nie pisałaś do mnie ani razu — przerywa ciocia Salusia.
— Jak to być może? Dwa razy pisałam, zapytując, co znaczą twoje słowa: „Sid i Tomek są tutaj“?
— Nie otrzymałam żadnego listu!
Co usłyszawszy, ciocia Polcia powoli zwraca oczy na Tomka i uroczyście, surowym głosem zapytuje:
— Słyszysz?
— Słyszę... No, i co? — z dąsem odpowiada Tomek.
— Powiedz mi, ladaco, coś zrobił z temi listami?
— Jakiemi znów listami?
— Z mojemi. Jeżeli natychmiast nie powiesz, to ja cię...
— W kufrze są. Gdzieżby być miały, jak nie w kufrze. Leżą nietknięte tak, jak je z poczty zabrałem. Anim ich tknął, anim do nich zaglądał... Ja tam cudzych listów nie ciekawy. Nie oddawałem ich przez wzgląd na ciocię, która z pewnością narobiłaby kramu; w listach zaś nie było przecie nic pilnego...
— A zkądże o tem wiedziałeś, ty nicponiu? A gdzież list trzeci z zapowiedzią mego przyjazdu? Pewno i ten także...
— Nie, ten przyszedł. Nie czytałam go jeszcze, ale przyszedł. Możesz być spokojna.
I bez tego dobrze wiedziałem, że ciocia Salusia nie czytała jeszcze tego listu; uważałem jednak, że lepiej milczeć.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: Teresa Prażmowska.