Przygody Jurka w Afryce/Rozdział VI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Przygody Jurka w Afryce |
Wydawca | Janina Kwiatkowska |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Zakłady graficzne „POLSKA ZJEDNOCZONA“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jurek wraz z nieodstępnym towarzyszem swoim — murzynem Herkulesem odbywali coraz dalsze wycieczki.
Pan Waniewski, żeby ułatwić synowi zwiedzanie okolicy, sprowadził z Grand-Bassam dobrą łódź, kazawszy spuścić ją na rzekę.
Od tego czasu Jurek mógł odpływać daleko od osady i coraz lepiej poznawać życie dżungli afrykańskiej.
Kilka razy śledził z zapartym oddechem wodopój dzikich zwierząt.
Zaczajony w łodzi, ukrytej w trzcinach lub pod zwisającemi gałęziami drzew, przyglądał się przychodzącym do wody antylopom, bawołom, brzydkim dzikom z narościami na ryjach, słoniom i drobnym drapieżnikom, jak mangusty, ciwety i serwale. Widział nieraz skradające się do rzeki hijeny i szakale; słyszał daleki poryk władcy dżungli — lwa, parskanie lamparta i miauczenie geparda. Szczególnie jednak lubił śledzić ruchy słoni, hipopotamów i krokodyli, które podpływały blisko do burty Jurkowej łodzi, lecz, spostrzegłszy w niej ludzi, dawały nura.
Murzyn wyciągał nieraz łódź na brzeg i prowadził małego przyjaciela do wiosek, zamieszkałych przez ludożerców — Bodo.
Tubylcy gościnnie i uprzejmie przyjmowali białego chłopaka, częstując go soczystemi owocami „papaja“, bananami, mlekiem kokosowem lub pieczonemi „patatami“, smakiem swoim przypominającemi nasze ziemniaki.
Murzyni trudnili się rolnictwem, z uporem trzebiąc dżunglę i walcząc z małpami, które niszczyły im pola. Byli to biedacy — ciemni i bezbronni. Nie umieli walczyć o swój byt, nie posiadając żadnej wiedzy i umierając od różnych chorób, pozbawieni pomocy lekarskiej. Rządzili nimi czarownicy — ciemni, jak cała ludność, lecz do tego okrutni i mściwi. Oni to namawiali murzynów do zabijania wskazanych im przez siebie ludzi i pożerania ich. Twierdzili przytem, że tego żądają „fetysze“ — posążki bóstw, wykute w kamieniu lub wyrzeźbione w drzewie.
Władze francuskie i angielskie ścigały murzynów za te morderstwa i ludożerstwo i skazywały ich na długie lata więzienia, a nawet na karę śmierci.
Oszukani przez czarowników tubylcy cierpieli, a tymczasem prawdziwi winowajcy kryli się przed sprawiedliwością, uciekając poza granicę niezależnej republiki murzyńskiej — Liberji.
Wpobliżu laguny[1], otoczonej dziewiczą dżunglą, Jurek ze swoim towarzyszem mieli niezwykłą przygodę.
Z prądem rzeki dopłynęli właśnie do obszernego, ciągnącego się na sześćdziesiąt kilometrów słonego jeziora. Mieli tu czekać przybycia Johna Burney‘a.
Płynąc wpobliżu brzegu, usłyszeli nagle głośne bębnienie.
Ktoś bardzo silny z całej siły walił w bęben, który huczał głucho.
— Co się tam dzieje? — spytał Jurek, patrząc na murzyna.
Herkules nic nie odpowiedział i, kręcąc głową, nasłuchiwał.
Odgłosy bębna nie zbliżały się i nie oddalały.
Rozlegały się wciąż z tej samej odległości, chociaż łódź, poruszana dwiema parami wioseł, dość szybko sunęła naprzód.
Zagadkowe bębnienie wyjaśniło się dopiero w godzinę później.
Podróżnicy zbliżali się do piaszczystego przylądka, gdzie zamierzali przybić dla wypoczynku, bo skwar zaczął dokuczać im dotkliwie.
Wysiedli z łodzi i ukryli się w cieniu drzew.
Jurek napił się zimnej wody z termosu, a Herkules gryzł orzechy ziemne, z któremi nie rozstawał się nigdy.
Bębnienie umilkło na chwilę, lecz wkrótce rozległo się już znacznie bliżej i znowu się urwało.
Zapanowała cisza, lecz niebawem spłoszyło ją nowe, jeszcze głośniejsze bębnienie, a wnet po niem żałosne skomlenie i nieśmiały pomruk.
Jurek uważnie rozglądał się dokoła, lecz nic nie dostrzegł.
Usiadłszy na piasku, drzemał.
Otworzył oczy, poczuwszy, że ktoś dotknął jego ramienia.
W tej samej chwili posłyszał szept Herkulesa:
— Mussu... patrzeć tam... tam... dżungla... suchy baobab!...
Chłopak spojrzał we wskazanym kierunku i spostrzegł wiszącą na gałęzi dużą, czarną małpę z prawie białą twarzą.
Poznał szympansa, bo widywał te małpy w zwierzyńcach i w cyrku.
Szympans, uczepiony jedną ręką gałęzi, drugą wyciągał ku ludziom, jakgdyby dając im znaki, lub z siłą uderzał się w piersi, powodując dźwięk, podobny do huczenia bębna.
Jurek, nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, skoczył na równe nogi i pobiegł w kierunku małpy.
Szympans wydał cienkie skomlenie, przeskoczył na sąsiednie drzewo i obejrzał się, łagodnie pomrukując.
Chłopak szedł za nim, a szympans prowadził go za sobą, co chwila się oglądając i mrucząc cichym, pełnym prośby głosem.
— Herkulo! — zawołał Jurek. — Chodźmy za szympansem, bo on ma do nas jakiś pilny interes!
Murzyn, trzymając w ręku dużą i ostrą „maczetę“ — szeroki, ciężki nóż, zastępujący tubylcom siekierę, dogonił chłopaka.
Szympans prowadził ich za sobą, a gdy się zatrzymywali, bił się w piersi i potrząsał gałęzie, ni to w gniewie, ni to w rozpaczy.
Wreszcie wyszli na obszerną polanę, gdzie pozostały resztki skał.
Wysokie krzaki okrywały je, a liany tworzyły dokoła gęstą sieć.
Szympans zeskoczył na ziemię i, o jakie sto kroków wyprzedziwszy idących ludzi, wspiął się na skały i, pochyliwszy się ku ziemi, zarechotał rozgłośnie i jękliwie.
Jurek z pomocą murzyna zaczęli piąć się po zboczach skał.
Małpa usunęła się na bok i zapadła w krzaki.
Wśród odłamków skały podróżnicy znaleźli samicę z małem małpiątkiem.
Szympansica usiłowała podnieść się. Nie mogła jednak poruszyć się z miejsca. Przyciskając małe do piersi, szczerzyła kły i warczała.
W piwnych, mądrych jej oczach miotał się strach.
Widząc zbliżających się ku niej ludzi, wydała przeraźliwy krzyk, na który natychmiast odpowiedziało małpiątko.
Samica umilkła naraz i przestała grozić kłami.
Z krzaków wynurzył się szympans i, stanąwszy na cyplu skały, zarechotał basowym głosem.
Leżąca małpa ucichła i znieruchomiała.
Jurek pochylił się nad nią. Rozumiał już, że coś się jej przydarzyło i, że zrozpaczony samiec sprowadził ludzi, aby pomogli jego chorej małżonce.
Ostrożnie dotknął chłopak prawego ramienia leżącej małpy.
Drgnęła, lecz nie wydała najsłabszego nawet dźwięku.
Wyraziste oczy małpy zdradzały bezgraniczny strach, lecz zaciskała zęby i tamowała oddech.
Obiema rękami obejmowała swoje dziecko i coraz silniej przyciskała je do kosmatej piersi, broniąc przed ludźmi.
Jurek już śmielej badał ciało szympansicy, rozumiejąc, że nie będzie się rzucała i sprzeciwiała.
Herkules pomagał chłopakowi.
Wspólnemi siłami przewrócili bezwładną małpę na prawy bok i przystąpili do oglądania lewej nogi.
Wkrótce się przekonali, że miała aż w dwóch miejscach strzaskane biodro.
Gdy dotykali go, szympansica nie broniła się wcale, drżąc tylko i z bólu zgrzytając zębami.
— Co tu robić?! — pytał Jurek, bezradnie patrząc na murzyna.
Herkules długo nie odpowiadał, a czoło mu się pomarszczyło od natłoku myśli.
Wreszcie dotknął ramienia chłopaka i mruknął:
— Herkules siadać łódka... płynąć szybko i szukać mussu Burney... Mussu Burney być już blisko... przystań kompanji... Herkules płynąć?
Jurek skinął głową i poszedł za murzynem, który już biegł ku brzegowi laguny.
Siedzący opodal szympans krzyknął przeraźliwie i jął się walić pięściami w szeroką pierś, która huczała, jak wielki bęben.
Od czasu do czasu wydawał krótkie, basowe dźwięki i wyciągał ręce ku ludziom, a w ruchu tym było tyle błagania, że chłopak zrozumiał, o co mu chodzi.
Samiec prosił ludzi, aby nie opuszczali skaleczonej małpy.
Jurek powrócił i usiadł przy samicy.
Szympans uspokoił się natychmiast i powrócił na swoje dawne miejsce, pomrukując łagodnie.
Chłopak przyglądał się leżącej przed nim małpie i nie czuł już najmniejszego przed nią strachu.
Wlepiwszy w niego mądre lecz zbolałe oczy, patrzyła na chłopca uważnie, a wzrok jej z każdą chwilą stawał się ufniejszy i spokojniejszy.
Jurek spostrzegł, że małpa coraz to oblizuje sobie suche wargi.
Zrozumiał, że czuje pragnienie. Zdjąwszy z rzemyka termos, nalał wody do kubeczka i przyłożył go do spieczonych warg zwierzęcia.
Szympansica długo wąchała, aż wreszcie zaczęła pić chciwie, cichutko mrucząc i zerkając na chłopca.
Ugasiwszy pragnienie, wydała głuche, urwane rechotanie, wyrażając tem swe zadowolenie.
Samiec odpowiedział jej basowym okrzykiem: „o-o-o!“
Tymczasem szympansica, zwolniwszy z objęć jazgoczące małpiątko, zaczęła je karmić piersią, nie spuszczając wzroku z siedzącego obok chłopaka.
Szympansiątko, posiliwszy się, odpełzło od matki i zaczęło dokazywać. Śmiesznie się przewalało na zgiętych nóżkach, podpierając się lewą rączką, a prawą wymachiwało i wyrywało trawę, podrzucając ją w powietrze.
Rechocząc i popiskując, maleństwo zbliżyło się do chłopaka i z całem zaufaniem wgramoliło mu się na kolana.
Jurek głaskał je po główce i drapał za odstającemi, gołemi uszkami.
Szympansiątko ulokowało się wygodnie, objęło chłopaka wpół i zmęczone usnęło.
Wtedy stała się rzecz dziwna i wzruszająca.
Samica wydała krótki okrzyk: „o!“ i, wpatrując się Jurkowi w oczy, wyciągnęła do niego kosmatą rękę. Jurek ujął ją w swoje ręce i poczuł gorącą, nieokrytą włosiem, sztywną dłoń małpy.
Pogłaskał ją łagodnie i podrapał starą za uchem.
Mrużyła oczy i poddawała się tej pieszczocie z przyjemnością i zaufaniem.
Szympans-samiec, przewalając się niezgrabnie i ociągając, powoli i ostrożnie zbliżył się po chwili do Jurka.
Stał przed nim długo, badając go szczegółowo, aż wreszcie, uspokojony już zupełnie, usiadł obok i, zaglądając chłopakowi w oczy, wyciągnął do niego rękę.
W ten sposób siedzieli we czworo, nic do siebie nie mówiąc.
Właściwie to tylko Jurek milczał, bo stare szympansy ustawicznie gadały coś do siebie, gestykulując rękami i strojąc przeróżne, nieraz bardzo zabawne miny.
Jurek, chociaż mu się na śmiech zbierało, zachowywał powagę.
Nie chciał obrazić małp, nie rozumiejąc ich mowy.
Pamiętał, że nieraz oburzał się na chłopców, którzy śmiali się z cudzoziemców, zasługując tem na nazwę źle wychowanych i niecywilizowanych ludzi.
Tak minęła godzina, gdy nagle szympans, przekręciwszy głowę na bok, jął nasłuchiwać i sapać.
Po chwili wstał, wdrapał się na drzewo i zaczaił wśród gałęzi.
W jakiś czas potem dopiero Jurek posłyszał również dobiegające zdaleka krótkie, urwane stuki. Rozpoznał je wkrótce.
Wiedział już, że laguną płynie motorówka i zbliża się z wielką szybkością.
Turkot motoru urwał się wkrótce, i już z niewielkiej odległości doszły głosy ludzi.
Poczęły się zbliżać szybko, a Jurek poznał dźwięczny głos Burney‘a i basowy, gardlany — czarnego Herkulesa.
Niebawem wynurzyli się z krzaków i zbliżyli do chłopaka.
Na widok ludzi szympansica wydała trwożny skowyt i, schwyciwszy małpiątko, ukryła je pod pachą.
Amerykanin, przyjrzawszy się skaleczonej małpie, mruknął do Jurka:
— Szympansy czują zaufanie do ludzi, lecz my nieraz źle się im za to odwdzięczamy...
Pochyliwszy się nad małpą, obejrzał złamaną nogę.
— O! — rzekł ze współczuciem. — Musiała spaść z wysokiej gałęzi, bo nietylko połamała sobie kości, lecz i potłukła się poważnie... No, no! Pocierp trochę, biedaczko, może uda nam się doprowadzić cię do zdrowia.
Poleciwszy Herkulesowi przynieść kubeł wody, usiadł przy małpie i, zdjąwszy z siebie koszulę, jął drzeć ją na bandaże.
Długo potem zlewał wodą strzaskane biodro szympansicy, która wydawała rozkoszne pomruki, świadczące o jej zadowoleniu i uldze.
Burney, jako doświadczony podróżnik, znał się na medycynie.
Szybko złożywszy złamane kości, za pomocą kawałków kory i bandaży opatrzył nogę małpy i unieruchomił ją.
Ocierając sobie pot z czoła, usiadł i, głaszcząc ją po głowie, mówił:
— Szympansy są nietylko przyjaciółmi człowieka lecz i jego dobroczyńcami. Znakomici lekarze sztucznie zarażają je najstraszliwszemi chorobami i robią doświadczenia, jak należy leczyć te choroby, aby nie dziesiątkowały ludzkości. W ten sposób wykryto sposoby walki z dżumą, trądem, durem i gruźlicą. Musimy więc być wdzięczni szympansom, mój mały przyjacielu, że one giną za nas!
Jurek słuchał uważnie, pieszcząc małpiątko, które wyślizgnęło się z pod pachy matki i droczyło się z chłopakiem, przyskakując do niego, to znów odbiegając z wesołym rechotem.
— Teraz przeniesiemy naszą pacjentkę na motorówkę, bo chcę ją zawieźć do osady, gdyż inaczej do zdrowia nie powróci. Musimy ją leczyć starannie, opiekować się nią i dobrze odżywiać.
Na splecionych z gałęzi noszach przeniesiono szympansicę na motorówkę i ułożono na materacu w kabinie.
Leżała spokojnie, gryzła suchary i zajadała świeże figi, lecz nie spuszczała oczu z drzew, rosnących nad brzegiem laguny.
Gdy motorówka, strzelając wybuchającą benzyną i turkocząc, ruszyła, małpa wydała rozpaczliwy okrzyk i zamierzała zerwać się do ucieczki.
Burney przytrzymał ją jednak i, głaszcząc po głowie, uspokoił.
Stojący na dziobie motorówki Jurek przyglądał się fali, podnoszonej przez nią, i swej bujającej łodzi, uwiązanej do „rufy“[2], gdy nagle poprzez hałas maszyny i syk wody, rozcinanej dziobem, posłyszał żałosne krzyki z brzegu.
Rozejrzawszy się dobrze, spostrzegł starego szympansa.
Czarne jego ciało migało wśród gałęzi drzew, przerzucając się z jednego na drugie.
Małpa, czepiając się giętkich lian, kołysała się na nich i z rozmachem przelatywała nad polanami leśnemi, ścigając łódź, uwożącą mu żonę i dziecko.
Wjechawszy do głębokiego koryta rzeki, Burney puścił motorówkę całym pędem.
Samiec nie mógł już nadążyć za nią i — wkrótce rechotanie szympansa umilkło w oddali.
— Biedaczyna! — powiedział Jurek, podchodząc do Amerykanina. — Zapewne myśli, że porwaliśmy mu rodzinę?
Burney uśmiechnął się i odparł:
— Za trzy godziny dopłyniemy do naszej osady, a przed zachodem słońca stary szympans będzie już krążyć wpobliżu i nawoływać!
Po przybyciu do domu umieszczono Magdę (bo tak nazwał Jurek ciągle zakłopotaną i stroskaną małpę!) w altance na sianie i przystąpiono do poważnej kuracji.
Szympansica miała gorączkę, a dreszcze wstrząsały jej kosmatem ciałem, Burney więc okrył ją kocami i wlał jej do pyska słodkiego piwa z chiną.
— Mój mały, — zwrócił się Amerykanin do chłopaka, — oddaję twej pieczy małe szympansiątko. Matka nie może go karmić w gorączce, boby jej to maleństwo zmarło. Będziesz więc żywił małpkę mlekiem i papką z chleba i bananów, ale bacz, aby jej nie przekarmiać, bo zabawny potworek łatwo może zachorować!
Jurek zamienił się w wychowawcę małpki.
Zaczął od tego, że dał jej na imię Filut, a szympansik wkrótce odzywał się na tę nazwę łagodnem rechotaniem, pił z łyżki mleko i jadł smaczną kaszkę z rozmoczonego chleba i miąższu bananów, oblizując się łakomie i płacząc, gdy Jurek mówił do niego:
— Dość już, dość, panie Filucie, bo brzuszek zaboli!
Stara szympansica pokornie spełniała wszystkie żądania Burneya, dawała się oglądać i mierzyć sobie temperaturę, a nawet, marszcząc się okropnie, łykała gorzkie od chiny piwo.
Amerykanin zdjął nałożony w dżungli opatrunek i, zgoliwszy brzytwą sierść, oblepił złamane biodro małpy grubą warstwą gipsu.
Burney znał dobrze spryt szympansów.
Jeszcze noc nie zapadła, gdy do pokoju wbiegł Herkules, wołając:
— Stary „leśny człowiek“[3] siedzieć na drzewie koło domu!
Jurek wybiegł na werandę i krzyknął radośnie.
Na zwisającej nad parkanem gałęzi mahoniu siedział szympans.
Ujrzawszy chłopaka, wydał ciche, jakgdyby porozumiewawcze mruczenie.
Chłopak skinął w jego stronę ręką i skierował się ku altanie, gdzie przy chorej małpie siedziały, pojąc ją, i pomagając przewracać się z boku na bok, dwie stare murzynki.
Jurek wszedł do środka i, zaczaiwszy się za ścianą, zawołał:
— Magda! Magda!
Szympansica błysnęła w uśmiechu zębami i, zobaczywszy synka swego w ręku chłopaka, zarechotała radośnie.
Samiec zeskoczył na ziemię i ostrożnie skradał się ku altanie, idąc na głos szympansicy.
Zwęszył jednak murzynki i natychmiast powrócił na drzewo.
— Wyjdźcie! — rzekł chłopak do czarnych kobiet. — Zawołam was potem.
Ledwie wyszły i znikły w szopie dla robotników, gdy szympans stanął we drzwiach i jął się rozglądać dokoła.
Spostrzegł Jurka i wyszczerzył białe, potężne kły.
Chłopak już wiedział, że miało to oznaczać uprzejmy uśmiech, więc podszedł do szympansa i podał mu banan.
Stary samiec przyjął upominek i, ciężko stąpając, wszedł do wnętrza altany.
Pochyliwszy się nad leżącą Magdą, długo i troskliwie obwąchiwał i oblizywał jej pysk, palcami dotykając oczu jej i czoła.
Jurek zaśmiał się i mruknął:
— Uważasz, przyjacielu, że pani gorączkuje? Masz słuszność, lecz nie bój się, wkrótce wszystko przeminie!
Szympans podniósł głowę i słuchał, wpatrując się w chłopca. Po chwili podszedł do niego i jął obwąchiwać śpiące szympansiątko.
— Filut zdrów jest, jak rydz, tylko łakomczuch z niego nielada! — objaśnił Jurek, głaszcząc pochrapujące maleństwo.
Gdy murzynki zbliżały się do altany, samiec wyszedł i, przelazłszy przez ogrodzenie, wdrapał się na drzewo.
Jurek, rozkazawszy postawić pod drzewem kosz z pomarańczami i kilku sucharami, powrócił do siebie.
Przez dwa tygodnie chłopak nie ruszał się z domu.
Całe dnie miał teraz zajęte doglądaniem chorej Magdy i wychowywaniem Filuta, który nie odstępował go ani na krok i biegał za nim z głośnem rechotaniem.
Kuracja szła pomyślnie. Burney zdjął małpie sztywny opatrunek i nałożył inny, miękki, z szerokich, gumowych bandaży. Dwa razy dziennie robił masaż gojącej się nogi, a Magda krzywiła się, piszczała i stękała, lecz nie broniła się. Chwilami tylko, gdy silniejszy nacisk na kość sprawiał jej nieznośny ból, ręką przytrzymywała dłoń Amerykanina.
Gdy zaś, skończywszy zabiegi, pozostawiał ją w spokoju, brała go za rękę i, wyciągnąwszy wargi, dotykała niemi dłoni swego lekarza.
— Magda całuje pana po rękach! — zawołał zdumiony Jurek, zobaczywszy to po raz pierwszy.
Burney wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Nie wiem, co to ma oznaczać, lecz w każdym razie Magda w ten sposób wyraża mi swoją wdzięczność! Jest to bardzo wzruszający objaw inteligencji i szlachetności zwierzęcia!
Pod koniec trzeciego tygodnia, Amerykanin zwolnił szympansicę od wszystkich bandaży i wyszedł z altany, pozostawiwszy pacjentkę samą.
Magda wstała, i, lekko kulejąc, wyszła na dziedziniec, rozglądając się dokoła bacznie i niespokojnie. Nie odpowiadała nawet na radosne okrzyki samca, który siedział na drzewie za parkanem i wyciągał ku niej ręce.
Śledzący ją Burney, szepnął do chłopaka:
— Wypuść Filuta na ganek, Jurku! Nasi przyjaciele za chwilę odejdą do dżungli!
Jurek z ciężkiem westchnieniem spełnił rozkaz Amerykanina.
Filut w podskokach i podrygach z piskiem podbiegł do matki.
Szympansica wzięła go na ręce, przytuliła do piersi i przelazła przez płot.
Stało się to przed wieczorem.
Nazajutrz nikt nie widział szympansów, lecz na trzeci dzień stary szympans powrócił i, usiadłszy na drzewie, długo i radośnie nawoływał:
— O-o-o-o!
Była to jego ostatnia, pożegnalna wizyta.
Jurek przez cały jeszcze miesiąc bawił w afrykańskiej siedzibie ojca, lecz już ciekawszej przygody, niż ta z mądremi szympansami — nie zaznał.
Z żalem porzucał dżunglę, huczący i zgrzytający tartak, gdzie się uwijali czarni, zawsze uśmiechnięci robotnicy, rzekę, gdzie wynurzały potworne łby płochliwe hipopotamy.
Rozpłakał się nawet, gdy olbrzymi Herkules jął całować go po rękach i zalewać się łzami, a dzielny John Burney, ogarnąwszy chłopaka ramieniem, rzekł do niego:
— Do przyszłego roku, mały, miły przyjacielu! Powracaj do nas zdrów i miej duszę jasną, pełną dobroci dla ludzi i zwierząt, bo to daje szczęście i radość!
Pan Waniewski odwiózł synka do Grand-Bassamu i, poleciwszy Jurka i jego bagaże opiece kapitana, wsadził go na duży okręt, płynący z ładunkiem bawełny, oliwy i mahoniowych desek wprost do Gdyni — naszego polskiego portu na Bałtyku.
Warszawa, 4 listopada 1932.