<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Przygody Tartarina w Alpach
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia S. Sikory
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Tartarin sur les Alpes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III
Popłoch na Rigi — „Spokojnie, spokojnie, moi państwo!” — Róg alpejski — Co znalazł Tartarin rano na szybie lustra? — Zakłopotanie — Wezwanie przewodnika telefonem.


— Gues aco? A to co? — mruknął do siebie Tartarin, zrywając się z pościeli. Nastawił uszy i rozwarł szeroko oczy, chcąc przebić ciemności, jakie go otaczały.
Cały hotel roztętnił się bieganiną, zatrzaskiwano drzwi, mówiono coś, słyszał zadyszane pytania i odpowiedzi: — Prędzej! Prędzej! Spieszcie się, państwo! W dali brzmiało coś w rodzaju trąby, żałośliwie i przeciągle, a jaskrawe odbłyski światła jarzyły się na szybach i firankach.
— Ogień! — wrzasnął Tartarin, skoczył z łóżka, błyskawicznie obuł się, ubrał i zbiegł z oświeconych jasno schodów, z których staczała się szybko lawina Angielek, naprędce przyczesanych, pootulanych zielonemi szalami, chustami z różowej włóczki, oraz tem i owem, co im wpadło w rękę w chwili zerwania się ze snu.
Celem umocnienia się na siłach i dodania otuchy paniom, Tartarin przeciskał się przez zwarty tłum, rozpychał wszystkich i krzyczał donośnym głosem:
— Spokojnie! Spokojnie, moi państwo!
Głos to był głęboki, grzmiący, przestraszonego, napoły śpiącego jeszcze człowieka i mógł naprawdę przerazić niejednego. Tymczasem, o dziwo, wszystkie misses śmiały się prosto w nos naszemu bohaterowi, który w tak groźnej chwili wydał im się nader zabawnym. Oczywiście, pomyślał, te dzierlatki są za młode, lub za głupie, by pojąć grozę niebezpieczeństwa.
Na szczęście, za kobietami ukazał się stary dyplomata, ubrany bardzo prymitywnie w zarzutkę, z pod której wyłaniały się białe kalesony z tasiemkami, tańczącemi wkoło nóg za każdym krokiem.
Nareszcie coś w rodzaju mężczyzny, pomyślał.
Podbiegł ku niemu i krzyknął, wymachując rękami:
— Ach! Panie baronie, cóż za nieszczęście! Czy pan wie, gdzie wybuchł i z jakiego powodu? Mów pan, proszę!
— Kto... co... jak? — bąkał oszołomiony baron, nie rozumiejąc o co idzie?
— No, pożar — wrzasnął Tartarin.
— Jaki pożar?
Biedny człowieczek miał minę tak zgnębioną i głupią, że Tartarin go opuścił i pobiegł „organizować ratunek”.
— Ratunek? — pytał zdumiony baron, a wraz z nim kilku kelnerów, drzemiących w pozycji stojącej w przedpokoju. Spoglądali po sobie zdumieni, powtarzając: — Ratunek? Cóż to ma znaczyć?
Zaraz za pierwszym krokiem, jaki uczynił bohater nasz poza próg hotelu, przekonał się, że popełnił omyłkę. Nie było ni śladu pożaru, natomiast na świecie zimno się zrobiło bardzo. Noc panowała głęboka, rozświetlona jeno błyskami pochodni, rzucającemi po śnieżnej płaszczyźnie rudawe plamy.
Tuż pod werandą siedział jakiś człowiek i wygrywał na długim rogu hejnał pasterski, złożony z trzech zaledwo tonów, płaczliwy i jednostajny. Hejnałem tym zazwyczaj budzono na Rigi wielbicieli słońca i oznajmiano im zjawienie się szerzyciela światła.
Upowszechniło się mniemanie, że ukazuje się zawsze na ostatnim krańcu góry, tuż za hotelem. Tartarin nie potrzebował przewodnika, kroczył jeno w ślad długiego korowodu turystek, które mijając go wybuchały śmiechem. Był zaspany i nogi jego odczuwały jeszcze przykrą, sześciogodzinną przechadzkę, przeto kroczył wolniej od innych.
— Czy to pan Maniłow? — zawołał tuż koło niego w ciemności jakiś dźwięczny, kobiecy głosik. — Pomóż mi szukać, zgubiłam pantofelek!
Rozpoznał cudzoziemską gwarę sąsiadki swej przy stole i odnalazł wreszcie po ciemku jej sylwetkę, rysującą się niewyraźnie na jaśniejszem nieco tle płaszczyzny śnieżnej.
— To nie Maniłow, proszę pani, — odrzekł — ale usłużę chętnie...
Wydała lekki okrzyk zdumienia i strachu, cofnęła się wstecz. Ale Tartarin nie dostrzegł tego, bowiem schylony szukał zguby, macając wokół po objętej zamrozem, chrupliwej trawie.
— Jest... jest... u kroćset! — zawołał radośnie, potrząsając zdobyczą, a potem przykląkł na zmarzłej ziemi i zażądał w nagrodę przywileju wdziania pantofelka na nóżkę kopciuszka.
Odparła ostro, że nie godzi się na to i, podskakując na jednej nodze, usiłowała wsunąć jedwabną pończoszkę w maleńki trzewiczek z bronzowej skórki, ale mogłaby tego dokonać bez pomocy naszego bohatera, który usłużył jej chętnie i uczuł się szczęśliwym, gdy na moment oparła się ręką na jego ramieniu.
— Masz pan dobre oczy! — powiedziała tonem podziękowania, podczas gdy kroczyli obok siebie omackiem.
— Nawykłem do tego w zasadzkach łowieckich! — odrzekł skromnie.
— Więc pan jesteś myśliwym? — spytała.
Mówiła to z przekąsem i niedowierzaniem, a chociaż Tartarinowi łatwo było przekonać ją samem wymienieniem swego nazwiska, wzorem innych znakomitych mężów powstrzymał się, powodowany chęcią większego napięcia jej ciekawości, poprzestał przeto na odpowiedzi:
— Tak, w rzeczy samej, jestem myśliwy!
— A na cóż pan polujesz? — spytała tym samym tonem.
— Na wielkie drapieżce, na grubego zwierza! — odrzekł spokojnie, z tym jednak zamiarem, by ją olśnić.
— I dużo ich pan znalazłeś na Rigi?
Był zawsze gotów do zręcznej ryposty, przeto miał powiedzieć, że tutaj znalazł jeno piękne gazele, ale przeszkodziło mu pojawienie się nagle dwu cieni, wołających zdala:
— Zonia! Zonia!
— Idę... — odkrzyknęła, a potem dodała poważnie, zwracając się do Tartarina, który, nawykłszy do mroku, dostrzegał teraz jej postać, okrytą peleryną wełnianą. — Polowanie pańskie pełne jest niebezpieczeństw, mój poczciwcze! Strzeż się, byś go nie przypłacił życiem!
Za moment przepadła w ciemnościach wraz ze swymi towarzyszami.
Pogróżka, zawarta w jej słowach, niedługo potem miała zaalarmować naszego bohatera i zmącić spokój jego duszy, narazie jednak dotknęło go tylko wyrażenie: „mój poczciwcze”, będące wyraźną aluzją do jego postaci korpulentnej i szpakowatej dobrze bródki, oraz to, że znikła właśnie w chwili, kiedy wymienić miał swe nazwisko i ucieszyć się jej zdumieniem.
Uczynił kilka kroków w tym samym kierunku i znalazł się pośród rozszemranej trzódki zniecierpliwionych i kichających turystów, czekających wschodu słońca. Kilku zręczniejszych wydrapało się na daszek werandy, pokryty śniegiem i sylwetki ich rysowały się wyraźnie na białem tle, pośród nocy, w którą przesiewać się już zaczynały pierwsze tony szarzejącego brzasku.
Na Wschodzie zaczęło się rozwidniać, a róg alpejski powitał nowym porykiem ten fakt. Przypominało to trzeci sygnał dzwonka, bezpośrednio przed podniesieniem kurtyny w teatrze, a widzowie odczuli wielką ulgę... Nareszcie się zaczyna... pomyśleli wszyscy.
Wąska, jasna szczelina w chmurach żółciła się coraz to mocniej i rozszerzała po widnokręgu, ale jednocześnie podniosła się z dolin gęsta, brudna mgła i stanęła pomiędzy widzami a widowiskiem.
Trzeba było zrezygnować z majestatycznych obrazów przyrody, zapowiadanych w przewodnikach. Natomiast w coraz wyraźniejszych konturach i barwach rysowali się zgromadzeni goście, w których Tartarin rozpoznawał swych wczorajszych tancerzy. Podobni chińskim cieniom, dziwnie bladzi, wykonywając przedziwny taniec przytupywania marznącemi nogami, poubierani byli najrozmaiciej. Szale, kołdry, kapy z łóżek okrywały ich ciała, a na głowach mieli przeróżnego rodzaju nakrycia, od czapeczek i kaszkietów, do chustek i szlafmyc. Zmiętoszeni, zapatrzeni w jeden punkt, podobni byli do gromadki rozbitków na małej wysepce, śledzących, z utęsknieniem okręt na pełnem morzu z rozwiniętemi żaglami.
Nic... i ciągle nic widać nie było, niektórzy jednak twierdzili, że odróżniają poszczególne szczyty. Zwłaszcza od strony daszku werandy dochodził bełkot familji peruwjańskiej, pośrodku której stał wysoki drab, okryty od głowy do stóp kraciastym płaszczem. Osobnik ten z zapałem ogromnym roztaczał przed słuchaczami niewidzialną panoramę Alp i wykrzykiwał nazwy szczytów:
— Tu na lewo, wyraźnie widzicie, państwo Finsteraarhorn, wysokości czterech tysięcy dwustu siedmdziesięciu pięciu metrów — dalej zaś Schreckhorn, Wetterhorn, Mnich i Jungfrau, której umiarowe kształty zachwycać muszą zwłaszcza panie...
— Tej szelmie nie brak humoru! — powiedział do siebie półgłosem Tartarin, potem zaś dodał po namyśle. — Zdaje mi się, że znam ten głos... hę?
Rozeznał akcent południowy, zdala podpadający pod zmysły, niby zapach czosnku. Ale zajęty odnalezieniem pięknej sąsiadki pośród grup gości hotelowych, nie zwracał uwagi na blagującego jegomościa. Nie znalazł jej, musiała wrócić do domu, co zresztą czynili wszyscy jedni po drugich, znudzeni marznięciem i daremnem czekaniem.
Kołdry, kaftany, szale i opończe, zamiatając śnieg, powędrowały zwolna do hotelu. Pozostał jeno Tartarin i muzykus, grający na rogu bez przerwy, niby pies wyjący na księżyc.
Był to szczupły, zaschły staruszek z długą brodą, ubrany w tyrolski kapelusz, ozdobiony zielonym sznurem z żołędziami i napisem: „Regina montium“, widniejącym złotemi głoskami na czapkach służby hotelowej. Zbliżył się doń i dał mu napiwek, jak to czynili wszyscy.
— Idź spać, staruchu! — powiedział, klepiąc go obyczajem taraskońskim poufale po ramieniu. To straszna blaga cały ten wschód słońca... hę?
Starzec grał dalej, a tylko kąty ust uniosły mu się w niemym uśmiechu i ruch głowy wstrząsnął sznurem kapelusza.
Mimo wszystko, Tartarin nie żałował snu zepsutego. Wynagradzało mu to spotkanie z piękną nieznajomą. Miał blisko pięćdziesiątkę, ale serce gorące, wyobraźnię romantyczną i polotną. Starał się zasnąć na nowo, a jednocześnie czuł dotknięcie jej ręki, miał w ręku ów maleńki, lekki pantofelek i słyszał głosik, wzywający Maniłowa.
— Zonia... — mruknął. — Śliczne imię... Musi być Rosjanką... Tak, nie ulega kwestji, a ci młodzi ludzie, to niezawodnie przyjaciele brata. — Tak rozmyślał, ale wnet wszystko się zćmiło i za chwilę donośne, bohaterskie chrapanie roztętniło mały pokoik i znaczną część korytarza.
W chwili, kiedy powolny pierwszemu uderzeniu gongu udać się miał na południowe śniadanie, przystąpił do lustra, chcąc się przekonać, czy broda jego była doprowadzona do porządku i czy wygląda jako tako w swym turystycznym kostjumie. Nagle zadrżał na całem ciele. Tuż przed nim widniała przyklejona do lustra dwoma opłatkami anonimowa kartka następującej, złowróżbnej treści:
„Przeklęty Francuzie! Źle cię chroni twe przebranie! Tym razem przebaczamy ci, ale pamiętaj, że źle będzie z tobą, jeśli cię jeszcze raz znajdziemy na swojej drodze!...
Przeczytał te słowa z dziesięć razy, nie mogąc pojąć, co znaczą. Skąd się wziął ten list? Kto go przyniósł? Pewnie go przyklejono, kiedy spał, gdyż nie spostrzegł go po powrocie ze swej rannej przechadzki. Zadzwonił na pokojowę, ale nie mógł niczego wydobyć z dziobatej głupiej dziewczyny, poza zapewnieniem, że pochodzi z „dobrego domu” i nie wchodzi nigdy do pokojów panów, kiedy leżą w łóżku.
— Cóż za śmieszna historja? — mówił do siebie, obracając kartkę w rękach. Na chwilę błysło mu przypuszczenie, że to sprawka Costecalda, chcącego przez pogróżki przeszkodzić jego zamiarom, ale rozmyślił się wobec nieprawdopodobieństwa pierwszej hipotezy, doszedł do przekonania, że to żarcik tych angielskich misses, które się zeń wyśmiewały, a chociaż był dość pospolity, to jednak swobodne zachowanie się tego rodzaju damulek usprawiedliwiało przypuszczenie.
Na drugie uderzenie dzwonka włożył kartkę do kieszeni, machnął z heroiczną odwagą ręką i mruknąwszy: — zobaczymy! — poszedł jeść.
Siadając do stołu, doznał wielkiej niespodzianki. Miejsce pięknej Rosjanki zajmowała chuda, stara Angielka, o szyi kondora i lokach, spadających aż na obrus. Za chwilę ktoś obok powiedział, że młoda panna, wraz z chorym bratem i towarzyszami wyjechała pierwszym rannym pociągiem.
— Do stu djabłów, wzięli mnie na bas! — krzyknął nagle włoski tenorzysta, który wczoraj jeszcze nie rozumiał ani słowa po francusku. Musiał się tedy nauczyć w ciągu nocy. Rzucił serwetę i uciekł ku ogromnemu zdumieniu Tartarina i wszystkich gości.
Z wczorajszych biesiadników, prócz niego, nie zostało żywej duszy. Widział wokoło same obce twarze. Tak się zawsze dzieje na Rigi, gdzie turyści zjawiają się zaledwo na dobę. Zresztą dekoracja pozostała ta sama. Kompotjerki ze śliwkami i półmiski z ryżem dzieliły ucztujących na dwa wrogie obozy. Dzisiaj liczbą przeważali Ryżowcy, a także zaliczali do swych szeregów tyle znakomitości, że śliwkowcy musieli „podać tył“.
Nie przystając ni do jednych ni do drugich, Tartarin wstał przed deserem, udał się do siebie, spakował rzeczy i zażądał rachunku. Miał dość „królowej gór“ i głucho-niemych towarzyszy stołu.
Ogarnięty nagłą żądzą turystyki, postanowił udać się na górę, gdzie niema kolei, nigdy fotografa na wyżu dwu tysięcy metrów w szczerem polu. Wahał się teraz pomiędzy... wyższym... Finsteraarhornem, a... słynniejszą... Jungfrau, która mu ponadto przypominała dziewiczą swą nazwą piękną, tak nagle zniknioną Rosjankę.
Podczas kiedy robiono rachunek, zabawiał się oglądaniem fotografij, rozwieszonych w obszernym halu hotelowym, przedstawiających karkołomne wycieczki po szczytach, pooranych przepaściami i rozpadlinami.
Poczciwy alpinista taraskoński gapił się na te okropności, o których nie miał żadnego wyobrażenia i dreszcz nim wstrząsał. Czyż ja z tego wyjdę cało... myślał?
Nagle zbladł śmiertelnie.
Z czarnych ram wyzierała rycina słynnego rysownika, przedstawiająca katastrofę na Mont-Cervin. Cztery ciała zmiażdżone, martwe, rozciągnięte na ziemi tuż pod niebotyczną ścianą skalną. Ręce zakrzepły w desperackim ruchu chwytania się liny, która przerwana jak słaba nić. Leżeli pośród plecaków, oskardów, kaszkietów i lasek i to otoczenie przedmiotów rozrywki i radości czyniło zespół jeszcze tragiczniejszym.
— Kroćset tysięcy! — zawołał do siebie głośno, zapomniawszy ze strachu, gdzie się znajduje.
Jakiś ugrzeczniony kelner zbliżył się i chcąc mu dodać odwagi zauważył, że wypadki tego rodzaju są coraz to rzadsze i nie grozi nic temu, kto postępuje przezornie, a przedewszystkiem nie puszcza się w drogę bez dobrego przewodnika.
Tartarin spytał, czy mógłby mu wskazać kogoś pewnego i dodał, że wprawdzie się nie boi, ale z zasady chce mieć do czynienia z wytrawnym fachowcem.
Kelner zamyślił się i przez chwilę kręcił faworyty:
— Wytrawny fachowiec... hm! Szkoda, że pan nie zgłosił się nieco wcześniej. Jeszcze rano mieliśmy tu fachowca co się zowie.. Jest to kurjer tej rodziny peruwjańskiej, która właśnie wyjechała.
— Zna góry? — spytał Tartarin.
— O, proszę pana — zapewnił kelner — on zna wszystkie góry Szwajcarji, Tyrolu, a nawet Indyj i całego świata. Był na każdym szczycie i od samego słuchania włosy stają na głowie... Zdaje się, żeby się zgodził bez wielkich trudności! Z człowiekiem takim jak on, dziecko pójść może śmiało wszędzie.
— A gdzież on jest? Gdzie go mogę spotkać?
— W Kaltbadzie! Pojechał przysposobić pokoje dla swoich gości. Zaraz zatelefonujemy!
W pięć minut potem kelner przyniósł odpowiedź! Kurjer wraz ze swymi Peruwjańczykami pojechał do Tellsplatte, gdzie prawdopodobnie zanocuje.
Tellsplatte jest to kapliczka pamiątkowa, wystawiona ku czci Wilhelma Tella, jakich mnóstwo w Szwajcarji. Pielgrzymowano tam tego roku masowo, by obejrzeć malowidła wnętrza kaplicy, wykończane właśnie przez pewnego słynnego malarza bazylejskiego.
Podróż statkiem wymagała zaledwo półtorej godziny czasu, przeto Tartarin nie wahał się jechać. Tracił w ten sposób jeden dzień, ale natomiast zyskiwał szanse złożenia hołdu Tellowi, dla którego żywił cześć głęboką, a poza tem mógł schwycić owego słynnego przewodnika, tak cenionego ogólnie i udać się pod jego opieką na Jungfrau.
— Dalejże w drogę... kroćset! — krzyknął, zapłacił rachunek, w którym osobno policzony był wschód i zachód słońca, podobnie, jak obsługa i świeca, potem zaś z brzękiem i szczękiem żelaziwa, które szerzyły popłoch, gdziekolwiek się zjawił, wsiadł do pociągu, gdyż nie chciał tracić czasu na chodzenie piechotą, mniemając słusznie, że uczyniłby zbyt wiele zaszczytu tej marnej, sztucznej górce.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Franciszek Mirandola.