<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Przygody Tartarina w Alpach
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia S. Sikory
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Tartarin sur les Alpes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV
Na statku — Deszcz pada i pada... — Bohater taraskoński pozdrawia bratnie duchy — Prawda na dnie legendy Wilhelma Tella — Rozczarowanie — Więc Tartarin z Taraskonu nigdy nie istniał na świecie? — Jak się masz, ziomku drogi?


Pozostawił śnieg na Rigi, a na dole, na jeziorze znalazł deszcz. Był to straszliwy, gęsty siekący kapuśniaczek, coś jakby lotna woda, przysłaniająca góry, i roztapiająca ich kontur tak, że wyglądały niby bałwaniaste zwały chmur.
Wiał przeklęty „fochn“, jezioro kłębiło się, mewy latały nisko, siadając na falach raz po raz. Zdawało się Tartarinowi, że jest na pełnem morzu, gdyż brzegi znikły. Wspomniał z boleścią swój pierwszy wyjazd z Marsylji w radosny, słoneczny dzień, kiedy to olbrzymi statek pruł toń szafirową, a na niebie nie było ni jednej chmurki.
Jakże inaczej było teraz! Na majaczejącym pokładzie czarne postacie, okryte lśniącemi od wody gumowemi płaszczami, bezkształtne, milczące, w tyle zaś u koła sterowego sybilińska figura, przychylona, wpatrzona w dal, nad nią zaś napis w trzech językach:
„Nie wolno rozmawiać ze sternikiem!”
Nikt nie mówił, nie miał do tego ochoty, a zresztą mówić deszcz przeszkadzał. Zaledwo w kajucie pod pokładem można sobie było na to pozwolić. W kajucie panował nastrój desperacki. Podróżni spoczywali w półomdleniu na ławkach i fotelach, tuląc do siebie przybory podróżne, jakby się o nie bali. Przypominało to konwój deportowanych zbrodniarzy nazajutrz po zamachu stanu.
Od czasu do czasu ponury jęk pary zwiastował zbliżanie się do jakiejś stacji. Rozlegały się kroki, wleczono kufry po pokładzie, brzegi wyłaniały się, wychylały z oporów fasady swoje hotele: „Meyera”, „Müllera”, „du Lac” i inne i gapiły się na statek załzawionemi deszczem oczyma okien swoich.
Przybijano do pontonu, ludzie wysiadali i wsiadali, wszyscy jednako zabłoceni, znudzeni i mokrzy. Chwiały się parasole, toczyły omnibusy, potem warczały koła statku, bijąc wodę na pianę, brzegi odsuwały się ponownie, a z otwartych na chwilę okien hotelów „Meyera”, „Müllera” i „du Laca” powiewały chustki, podobne zdala wyciągnionym ramionom, błagającym: „Na litość, zabierzcie nas ze sobą, ta nuda i ta woda doprowadzają nas do rozpaczy!“
Czasem „Winkelried” mijał inne statki, których nazwy wypisane na dziobie i z boku olbrzymiemi literami, głosiły, iż są to niewolnicy turystycznej manji człowieka, zwące się „Germanis“, lub „Wilhelm Tell”. Na owych statkach widniały też same kauczukowo-śliskie, nieforemne postacie, takie same widziadła nudy, sunące na upiornych skrzydłach pary w jakąś dal bez celu.
Wszyscy ci ludzie podróżowali „dla rozrywki” i nosili te same kajdany gnębiącej ich namiętności, co więźniowie hotelów („Meyera“, Müllera... i innych...).
I tutaj, podobnie jak w hotelu na Rigi, gnębiło Tartarina najbardziej to, że nie mógł rozmawiać. W kajucie, pod pokładem, znalazł coprawda towarzystwo znane sobie dobrze. Był tu lord, członek „Jockey Klubu” ze swą siostrzenicą (hm... hm...), był akademik, Astier-Réhu i profesor dr. Schwanthaler wróg jego, skazany brutalnym biletem okrężnym Cooku na miesięczną katorgę rozrywek u boku znienawidzonego współzawodnika, byli wszyscy inni, ale nikt się nie chciał przyznać do nieszczęsnego Tartarina, chociaż nie mogli go nie poznać. Sam jego wielki szal i uzbrojenie, wydające szczęk donośny, musiały wszystkim wbić w pamięć bohatera Taraskonu. Towarzystwo odczuwało widocznie wstyd, że dało się pociągnąć do szalonych tanów, ulegając temperamentowi tego wściekłego Francuza.
Jedna tylko pani Schwanthaler uśmiechnęła się na jego widok, podeszła, ujęła w palce sukienkę, stanęła w tanecznej pozycji i trzęsąc siwą głowiną powiedziała:
— Ballir... dansir... trés szoli!
Niewiadomo, czy miało to być ewokacją uroczych wspomnień, czy zaproszeniem do tańca. Nie chciała się odczepić, łaziła za Tartarinem z kąta w kąt, tak, że uciekł na pokład, woląc raczej przemoknąć do nitki, niż narazić się na śmieszność.
Deszcz lał strumieniami z brudnego nieba. W dodatku na pokładzie zjawiła się banda „armji zbawienia”. W Beckerried wsiadała na statek gromadka chudych, głupkowatych dziewcząt, ubranych w ciemno-szafirowe suknie i szerokoskrzydłe czarne kapelusze. Zgrupowały się pod olbrzymim, czerwonym parasolem i śpiewały psalmy, przygrywał im zaś na harmonji ręcznej kościsty, wysoki mężczyzna o spojrzeniu warjata. Te głosy wrzaskliwe, niezgodne, natrętne przypominały pokrzyki mew, a wraz z deszczem i smrodliwym, słaniającym się dymem, ulatującym z komina, wprawiły Tartarina w usposobienie wprost desperackie.
Spiewaczki i muzykant wysiedli w Brunnen, zostawiając w kieszeniach turystów mnóstwo nabożnych broszurek. Zaledwo znikli, niebo przetarło się i zamajaczył nad głowami kawałek błękitu.
Statek wpływał teraz na jezioro kantonu Uri, zacieśnione spuścistemi, nagiemi skałami, a na prawo u stóp Seelisbergu, oczom turystów ukazało się słynne Grütli, gdzie Sulchthal, Fürst i Stauffacher złożyli przysięgę, że wyzwolą z opresji swą ojczyznę.
Tartarin doznał wielkiego wzruszenia, z namaszczeniem religijnem odkrył głowę i, ku wielkiemu zdumieniu otaczających go, potrząsnął kaszkietem trzy razy w powietrzu, w ten sposób oddając cześć bratnim duchom bohaterów przeszłości. Kilku podróżnych, nie domyślając się, co znaczy ten ukłon i biorąc go do siebie, skłonili się grzecznie Tartarinowi.
Maszyna ryknęła nakoniec, a wrzask ten powtórzyły kilkukrotne echa. Wielki napis, zawieszany co stacja na ścianie kajuty, podobnie jak się to dzieje z tytułami utworów muzycznych podczas koncertu, zwiastował jadącym, że przybyli do Tellsplatte.
Zarzucono kotwicę.
Kapliczka stoi w odległości pięciu minut drogi od przystani tuż nad jeziorem, w tem samem miejscu, gdzie owej pamiętnej burzy Tell wyskoczył z łodzi Gesslera. Z nieopisanem wzruszeniem, idąc za niewolnikami Cooka, Tartarin stąpał po historycznej ziemi, rozpamiętywając poszczególne epizody wielkiego dramatu, który znał jak własne swoje dzieje.
Od niepamiętnych czasów Wilhelm Tell był jego ulubioną postacią. Kiedy u Bezugueta zabawiano się w „sekretarza“, spisując potajemnie na kartkach nazwisko ulubionego poety — miano drzewa — określenie zapachu — imię bohatera i kobiety, przypadające do gustu uczestnika zabawy, jedna z kartek brzmiała niezmiennie w ten sposób:
— Ulubione drzewo — baobab.
Zapach — prochu.
Pisarz — Fenimore Cooper.
Czembym chciał być? — Wilhelmem Tellem...
Po odczytaniu tej kartki w całej aptece rozlegał się jednogłośny okrzyk:
— To Tartarin!
Z niewysłowioną radością i bijącem sercem stanął przed pamiątkową kapliczką, wzniesioną bohaterowi narodowemu przez cały lud Szwajcarji. Zdawało mu się, że zjawi się i otworzy przed nim drzwi sam Tell z kuszą i strzałami w dłoni.
— Nie wolno wchodzić! Jestem zajęty! dziś nie jest dzień wyznaczony na zwiedzanie! — wołał ktoś z wnętrza, a głos tętnił donośnie, spotęgowany krągłem sklepieniem skalnem.
— To ja, Astier-Réhu, członek Akademji Francuskiej!
— I ja, prof. dr. Schwanthaler z Bonn!
— I ja, Tartarin z Taraskonu!
Z luki ponad drzwiami, zastawionej od wnętrza rusztowaniem, wyjrzał malarz w bluzie, z paletą i pendzlami w ręku.
— Chłopiec mój zaraz panów wpuści! — powiedział tonem, wyrażającym szacunek.
— Byłem tego pewny... u kroćset! — mruknął do siebie Tartarin. — Wystarczyło powiedzieć nazwisko!
Wiedząc jednak, że wielkich ludzi cechuje skromność, wkroczył ostatni, nie pchając się naprzód.
Malarz, był to chłop na schwał, rosły, pleczysty, a przypominał wyrazem twarzy ludzi Odrodzenia. Przyjął gości, stojąc na schodkach rusztowania, sięgającego sklepienia, pracował bowiem nad freskiem, wyobrażającym główne epizody z życia Wilhelma Tella. Wszystkie już byty gotowe z wyjątkiem sceny strzelania do jabłka, umieszczonego na głowie syna na placu w Altorfie. Pracował nad tem właśnie, a famulus jego, niewielki chłopczyna bosonogi, ubrany w strój średniowieczny, z włosami, spadającemi na ramiona, pozował mu do postaci syna bohatera.
Różne te figury, jaskrawo przystrojone, stłoczone w ciasnej przestrzeni, a malowane tak, by na nie spoglądać zdala, czyniły, mimo poprawności rysunku, dość smutne wrażenie. Ale widzowie przybyli, by podziwiać, przeto podziwiali, tem ochotniej, że nikt się nie znał na malarstwie.
— Charakter tych postaci i układu jest podniosły i majestatyczny! — zawyrokował z namaszczeniem Astier-Réhu, dzierżący w ręku torbę, z bielizną.
Schwanthaler, dźwigający kuferek, nie chciał się dać zdystansować i zacytował kilka wierszy z Szylera, z których większa część zatonęła w jego obfitej brodzie. Potem zaczęły ujawniać swe zachwyty damy i przez chwilę słychać było jeno okrzyki:
— Schön... o... schön!
— Yes... lovely!
— Exquis,... délicieux!....
Zupełnie jak przy kosztowaniu ciastek w cukierni.
Nagle ostry głos przerwał skoordynowany hymn pochwał i wstrząsnął sklepieniem:
— Źle mierzy! Źle trzyma kuszę! Tak jest... u kroćset.
Malarz osłupiał, wszyscy zdębieli, a alpinista z oskardem na plecach, oparty na lasce, stał jak wrosły w ziemię i tłumaczył dokładnie i ściśle, machając rękami, że ruch Wilhelma Tella jest niewłaściwy.
— Znam się na tem... u kroćset! Możesz mi pan wierzyć!
— Któż pan jesteś? — wybąknął malarz.
— Jakto? Kto jestem? — zdumiał się nasz bohater. Więc nie wiedziano, kim jest? Więc nie przed nim rozwarły się drzwi historycznego przybytku? Rozprostował się pod wrażeniem urazy, odrzucił głowę i zawołał:
— Idź pan do panter Zakkaru, do lwów Atlasu i spytaj o imię pogromcy, a powiedzą ci me imię!
Wszyscy cofnęli się z przerażeniem.
— W czemże u licha tkwi błąd? — spytał zniecierpliwiony malarz.
— Patrz pan na mnie! Tak się strzela!
Odskoczył wstecz, trzasnął obcasami, aż zakurzyła się podłoga, chwycił swą laskę i złożył się po mistrzowsku do strzału.
— Pysznie! Doskonale! Masz pan rację! Proszę się nie ruszać! Prędko! Karton i węgle! — krzyknął pomocnikowi malarz.
Rzeczywiście, Tartarin był niezrównany. Stał z napiętemi mięśniami, zaokrąglonym grzbietem, a rozwiany szal, zdarty w tył kaszkiet i rozbłyśnione oko tak przeraziły biednego, pozującego chłopca, że wił się wprost pod wrażeniem, iż za moment zginie od strzały.
Cóż może wyobraźnia! Tartarin stał oto na placu w Altorfie i miał przed sobą własne dziecko (nie miał nigdy dzieci). Strzała tkwiła w gardzieli kuszy, druga zwisała u pasa, gotowa w razie niepowodzenia przeszyć serce tyrana. Napięcie jego woli było tak potężne, że wrażenie udzieliło się całemu towarzystwu.
— To wcielony Wilhelm Tell! — powiedział malarz do siebie. Siedział w kucki przed kartonem i szkicował gorączkowo. — Ach, co za szkoda, żem pana nie znał przedtem! — zawołał po chwili. — Miałbym świetny, nieporównany model!
— Znajduje pan pewne podobieństwo? — spytał Tartarin ogromnie zadowolony.
— Tak... rzeczywiście... tak sobie wyobrażać musi artysta bohatera.
— I wyraz twarzy również podobny?
— O... mniejsza o wyraz twarzy! — odparł malarz, spoglądając na swój szkic. — Na to nadaje się każda twarz męska i energiczna! Wszakże nie znamy rysów twarzy Wilhelma Tella, który prawdopodobnie nigdy nie istniał w rzeczywistości.
Tartarin zgłupiał na owo dictum tak, że opuścił laskę.
— Kroćset tysięcy... nie istniał? Co pan mówi?
— Spytaj pan historyków światowej sławy! — odparł artysta z gestem ku stojącym opodal.
Astier-Réhu powiedział bardzo uroczyście, kryjąc swe trzy podbródki w fałdy białego szalika:
— To jest legenda duńska...
— Islandzka! — poprawił Schwanthaler z równym majestatem.
— Safo Grammaticus opowiada, że pewien dzielny łucznik, zwany Tobe, albo Taltanoke....
— Czytamy w Vilkinasagu....

Razem:
...został skazany przez króla duńskiego Harolda, zwanego błękitno-zębym ...że król Islandji zwany Neckdciegiem...

Stali obaj nieporuszeni, sztywni, jakby na katedrach w salach wykładowych, nie patrząc na siebie i nie zwracając na się uwagi i jeden po francusku, drugi po niemiecku wykładali, tonem pewnym, nie dopuszczającym opozycji, roznamiętniali się powoli, wykrzykiwali daty, cytowali Justigera z Bernu, Jana z Winterthur i innych dziejopisów.
Dyskusja stała się ogólną, całe towarzystwo ogarnął szał, wymachiwano torbami, parasolami, walizkami tak, iż nieszczęsny artysta musiał biegać od jednych do drugich, cieszyć i nakłaniać do zgody, a coraz więcej niepokoił go los rusztowania, które chwiało się w posadach. Gdy burza ucichła, chciał dokończyć szkicu i rozglądał się za alpinistą, którego nazwisko znały jeno paniery Zakkaru i lwy Atlasu. Ale tajemniczy podróżnik znikł bez śladu.
Miotany gwałtownym żalem, Tartarin wspinał się stromą ścieżyną, biegnącą pośród lasków modrzewiowych ku hotelowi „Tellsplatte“, gdzie miał nocować przewodnik, kurjer Peruwjańczyków. Był rozżalony, zły i rozczarowany, a wzburzenie spowodowało, że mówił głośno do siebie samego.
Więc Wilhelm Tell nie istniał nigdy na świecie? Więc to tylko legenda? Powiada to sam malarz, dekorujący wnętrze historycznej kapliczki? Miał doń urazę, jakby popełnił świętokradztwo, miał również urazę do obu uczonych, do całego współczesnego pokolenia, negującego wszystko, do nihilistów ducha, gorszych od morderców, gdyż pozbawiają świat całego uroku, obdzierają go z nimbu sławy, wielkości... Ha... kanalje... kroćset tysięcy!
Szedł, tłukąc laską o kamienie.
Może po dwustu, czy trzystu latach tacy sami uczeni powiedzą, że on sam, Tartarin z Taraskonu nie istniał na świecie? Może znajdzie się jakiś Astier-Réhu, czy Schwanthaler i udowodni, że on jest jeno postacią legendy prowansalskiej czy algierskiej! Wściekłość zaparła mu oddech, przystanął, a potem usiadł na stojącej opodal ławce.
Widać stąd było, poprzez drzewa, jezioro i białą kapliczkę, podobną świeżo wzniesionemu mauzoleum. Rozległ się skowyt pary i przybił statek, wiozący nowych turystów. Stanęli nad wodą, ujęli w ręce Baedeckery i czytając w nich pilnie, posuwali się zwolna, w skupieniu, z pełnem czci namaszczeniem ku „historycznemu“ miejscu. Nagle rozpogodziło się oblicze naszego bohatera, a w umyśle jego zarysował się cały komizm sytuacji.
Wyobraził sobie całą Szwajcarję, żyjącą spuścizną owego bohatera, zgoła imaginowanego, widział niezliczone kapliczki, jego czci poświęcone, posągi po rynkach miast i miasteczek, muzea pamiątek i relikwij, społeczeństwo całe organizuje uroczystości narodowe, obchody, wszystko się zbiega z oddali, niosą sztandary o barwach wszystkich kantonów, urządzają bankiety, wznoszą toasty, wygłaszają mowy, wznoszą okrzyki, śpiewają, łzy płyną z oczu miljonów ludzi, a wszystko to dzieje się w imię bohatera, który nigdy nie istniał i nie żył nigdy w Szwajcarji.
Wygadują na Taraskon! A czyż powstał kiedykolwiek w Taraskonie podobnie absurdalny utwór wyobraźni?
Uspokojony temi roztrząsaniami, nabrał nasz bohater dobrego humoru, w kilku susach stanął na drodze do Fluellen i udał się do hotelu „Tellsplatte“, widniejącego opodal. Był to długi, wysoki budynek o zielonych okienicach u niezliczonych okien, z otwartą, obszerną werandą, po której przechadzali się goście, oczekując uderzenia gongu, wzywającego do stołu. W pewnej odległości, stało mnóstwo wózków, podwód, omnibusów i dwukolnych wózków bagażowych, kręciła się służba i biegały dzieci.
Tartarin spytał o swego przewodnika i dowiedział się, że właśnie siedzi przy stole.
— Proszę mnie zaraz zaprowadzić do niego!
Tartarin wydał ów rozkaz takim tonem, że nikt nie śmiał oponować i mimo, iż to wykraczało poza przepisy, zawiedziono tajemniczego, a znakomitego zarazem, jak się zdawało turystę, gdzie chciał. Musiał przewędrować przez cały hotel, a w każdym kurytarzu postać jego budziła niezmierną sensację. Niezrównany kurjer zajadał sam, w małej salce z oknami, wychodzącemi na podwórze.
— Proszę pana, — zaczął Tartarin, wchodząc — raczy mi pan przebaczyć, iż ośmielam się...
Umilkł, zdumiony wielce. Od stołu podniósł się drab wysoki, chudy, z serwetą, zatkniętą pod brodą, owiany parą smakowitej zupy, zapomniawszy położyć łyżkę.
— Kroćset... pan Tartarin?... — wrzasnął.
— Do licha... to ty Bompard? — odkrzyknął nasz bohater.
W istocie, był to Bampard, dawny służący klubowy w Taraskonie, obdarzony wyobraźnią tak potworną, że nie był w stania wyrzec słowa prawdy, co mu zjednało przydomek „szalbierza“. Zaiste niepospolitą musiała być osobistość, która w Taraskonie zasłużyć sobie mogła na owo miano! Takim to był człowiekiem znakomity kurjer przewodnik, turysta, znawca Alp, Himalajów i gór księżycowych.
— Ach... teraz rozumiem! — zawołał rozczarowany mocno Tartarin. Jednocześnie uczuł zadowolenie, że spotyka ziomka, osobę znaną, mówiącą ukochanym akcentem Południa, wogóle kogoś, z kim będzie mógł rozmawiać.
— Panie Tartarin, oczywiście zje pan ze mną śniadanie... hę?
Przyjął z ochotą propozycję, rad niezmiernie, że siedzi przy małym stoliczku naprzeciw znajomego, że może bez krępowania się jeść, mówić, popijać, a pozatem delektować się różnemi przysmaczkami, gdyż panowie kurjerzy bywają karmieni w sposób odmienny od przeciętnych gości, a właściciele hoteli zastawiają im najlepsze wina i potrawy.
Posypały się wyrażenia ulubione jak: kroćset... u licha... hę... uf... i t. p.
— Więc to ciebie słyszałem wczoraj o świcie na platformie hotelowej na Rigi? — spytał Tartarin.
— Oczywiście!... Pokazywałem moim Peruwjankom... Prawda? Co za majestat roztacza wschodzące słońce w Alpach?
— Niezrównany widok! — powiedział Tartarin zrazu bez przekonania, by nie drażnić przyjaciela. Ale po chwili dał się porwać jego słowom. Można było oszaleć, słuchając pochwał pod adresem słońca, miotanych przez obu taraskończyków. Entuzjazm ich rósł, perlił się, zachwyt przelewał się za brzegi, zachłystywali się poprostu tak, że Baedecker był wobec nich marną rzeczą, niedołężnym pamfletem.
W miarę wychylania szklanek, rozmowa stała się bardziej poufną, pełną zwierzeń, wywnętrzań, protestacyj, a nawet łez wzruszenia. Perliły się na oczach tych Prowansalów niekłamnie, a jednak, na dnie owej łatwej emocjonalności taiła się skryta lisia przekora i popęd do mistyfikacji. W tem jeno podobni byli do siebie, gdyż wzrostem, postawą, ruchami — zgoła inni byli. Rysy chudego, zwiędłego Bomparda nabrały zawodowych grymasów, pulchny, niski i krągławy Tartarin był spokojny, rumiany i krwisty.
Biedny Bompard, po opuszczeniu klubu, zwiedził naprawdę kawał świata, gdyż niespokojna natura nie pozwoliła mu usiedzieć nigdzie długo na miejscu. Przewaliło się też przezeń niejedno; był pod wozem i na wozie. Opowiadał swe przygody, wyliczał szanse powodzenia i klęski. Mnóstwo genialnych pomysłów z rąk mu wypadło. Ostatnio zaproponował ministerstwu wojny swój wynalazek, który musiał dać olbrzymie, miljardowe oszczędności w wydatkach na trzewiki żołnierskie.
— Wie pan, na czem polega? O, to... kroćset... rzecz niezwykle prosta! Podkuwa się poprostu piechurów i basta!
— Psiakość! — wrzasnął Tartarin przerażony.
Bompard ciągnął dalej zupełnie spokojnym głosem, tonem wyższości.
— Nieprawdaż, że to idea wspaniała! Zwłaszcza w czasie wojny oddać może usługi niesłychane! No i cóż? Nawet mi nie odpisano... Ach! Przeszedłem ja niejedno, drogi panie Tartarin, miałem złe chwile i przymierałem głodem, zanim wstąpiłem do służby „Towarzystwa“.
— Towarzystwa? — zdumiał się Tartarin.
Bompard zniżył dyskretnie głos.
— Cicho... sza... tu nie jest miejsce odpowiednie na zwierzenia tego rodzaju! — powiedział, a potem dodał naturalnym tonem: — Ale powiedz mi pan, co słychać w Taraskonie, co robią znajomi, jak się zabawiacie... Przedewszystkiem zaś radbym się dowiedzieć, co pana sprowadziło w te góry, nie wiem bowiem dotąd nic a nic!
Teraz kolej zwierzeń przyszła na Tartarina. Bez gniewu, głosem, pełnym nagięć melancholijnych, przypominających ton starzejących się wielkich artystów, pięknych kobiet, podupadłych zwycięzców, ustępujących z widowni ludów i serc rozczarowanych wogóle, opowiedział o nikczemnych zakusach wroga na jego fotel prezydjalny, renegację części współobywateli, oraz swój pomysł heroiczny, by zatknąć sztandar taraskońskich alpinistów tak wysoko, jak nie był nigdy dotąd jeszcze wzniesiony — i to dłonią prezesa, godnego zawsze... zawsze godnego...
Wzruszenie go ogarnęło takie, że musiał zamilknąć, ale po chwili dodał spokojnie:
— Ty mnie znasz, Gonzago! Ty wiesz, że nigdy nie zawahałem się, gdy szło jak podczas wojny o obronę klubu, czy też o lwy srogie...
Bompard wstrząsnął głową i uczynił grymas straszliwy. Zdawało się, że przeżywa ponownie te chwile.
— Znasz mnie, Gonzago... wiesz, że nie straszą mnie dzikie bestje, ani armaty Kruppa, ale teraz wyznam ci szczerze, że czuję strach wobec gór...
— Nie mów tego, drogi przyjacielu! — zawoził Bompard.
— Dlaczegóż? — spytał bohater łagodnym głosem. — Mówię tak, gdyż jest to prawda!
Zupełnie spokojnie, bez wszelkiej pozy, wyznał, jak deprymująco oddziałała nań rycina, przedstawiająca katastrofę Mont-Cervinu. Bał się podobnych niebezpieczeństw i szukając przewodnika godnego zaufania, natknął się właśnie na Bomparda.
Potem dodał najnaturalniejszym w świecie tonem:
— Ale ty, zapewne, nigdy nie byłeś przewodnikiem, mój drogi?
— Oo... byłem, nieraz nawet — odrzekł Bompard — tylko oczywiście nie zrobiłem tych wszystkich tur, o których opowiadam.
— Oczywiście! — przyświadczył Tartarin.
A Bompard szepnął mu zcicha przez zęby:
— Wyjdźmy stąd na drogę. Tam będziemy mogli porozmawiać swobodniej.
Zapadała już noc. Ciepły powiew szedł od łąk, po niebie snuły się drobne kłębuszki chmur, zmierzając w stronę Fluellen, a tam, gdzie kryły się za szczytami, widniały drobię czarne ruchome punkciki. Byli to turyści zgłodniali i pomęczeni, śpieszący w gościnne objęcia hotelu. Szli karawaną i zagłębiali się w sklepistym tunelu, posiadającym po jednej stronie lunety okienne, wychodzące wprost na jezioro.
Przyjaciele znaleźli się niebawem pod jego łukami, a Bompard powiedział:
— Zatrzymajmy się tutaj!
Donośny jego głos zagrzmiał echowo, niby strzał armatni. Usiedli na parapecie i zatonęli w przepysznym widoku, jaki słał się przed nimi. Widzieli śnieżne iglice szczytów w zmiennem świetle dochodzącego z oddali słońca. Tuż przed nimi mrok już był gęsty, szczyty te jednak jarzyły się zmienną, żółtą, czerwoną i zieloną poświatą. Wydawało się, że to sztuczne, bengalskie oświetlenie podjęte w gigantycznych rozmiarach.
Od strony Fluellen sypały się dołem wielobarwne gwiazdy, płynęły po jeziorze, niby potężne świetliki wodne. Statki były niewidzialne, połyskał jeno bezlik lamp i lampjonów i tony muzyki dochodziły aż tutaj.
Wszystko razem wyglądało na jakąś niepojętą, sztuczną dekorację operową, ujętą w ramy skalnych ścian regularnego, wyciosanego w głazie tunelu.
— Cóż to za kraj, cóż za dziwny kraj, ta Szwajcarja! — zawołał Tartarin.
— Co? Szwajcarja? — odrzekł Bompard. — Trzeba zbadać przedewszystkiem, czy wogóle istnieje to, co zowiemy Szwajcarją!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Franciszek Mirandola.