Przygody Tartarina w Alpach/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody Tartarina w Alpach |
Wydawca | Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej“ |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia S. Sikory |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Tartarin sur les Alpes |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Szwajcarja współczesna, panie Tartarin — zaczął Bompard — jest to jeden ogromny „Kursaal” czy letnisko, otwarte od pierwszego czerwca do końca września, to kasyno panoramiczne, gdzie gromadzą się dla rozrywki ludzie z wszystkich części świata, a eksploatowane przez „Towarzystwo” z siedzibą w Genewie i Londynie, obracające miljonami miljardów franków. Może pan sobie wyobrazić, ile trzeba było pieniędzy, aby doprowadzić do porządku te góry i przepaści, wyczesać i ufryzować całe to terytorjum, ucywilizować jeziora, lasy, wodospady, oraz nająć i wytresować cały lud służących, lokajów, statystów i solistów, a na szczytach, w dolinach, w grotach i wogóle wszędzie pobudować olbrzymie hotele z gazem, kolejkami, telegrafem i telefonem.
— To prawda szczera! — przyznał Tartarin, wspomniawszy hotel na Rigi-Kulmie.
— Czy to prawda...? Ach, panie Tartarin, ...nie widziałeś dotąd nic a nic. Zwiedź pan bodaj kawałek tego kraju, a przekonasz się, że cały jest zapchany maszynerją i kulisami jak podscenie opery. Czyś pan widział kaskady oświetlane al giorno, kasy biletowe, sprzedające wstęp na lodowce, a także ogromną sieć kolei zębatych i linowych, wznoszących gości na szczyty i spuszczających ich na dół? Ale „Towarzystwo”, licząc się z klijentelą anglo-amerykańską, pozostawiło pozory grozy pierwotnej niektórym szczytom takim, jak np. „Jungfrau”, „Mnich”, czy „Finsteranhorn”, mimo, że w gruncie rzeczy szczyty owe są równie dobrze jak inne ucywilizowane i nie zagraża na nich większe niż gdzieindziej niebezpieczeństwo podróżnym.
— Przepraszam! — zawołał Tartarin. — Nie zapominajno, Gonzago, o straszliwych szczelinach, roturach i gardzielach! Kto w nie wpadnie...
— Spadnie na miękki śnieg, o półtora metra niżej położony! — dodał Bompard.
— W każdej szczelinie znajdują się potrzebne urządzenia i nigdzie nie zbraknie usłużnego portjera, strzelca, czy lokaja, który podnosi gościa, czyści szczotką, podaje krzesło i pyta grzecznie: — Czy pan dobrodziej zostawił rzeczy na górze? Zaraz poślę po nie!
— Cóż to za androny! Przestańno, Gonzago!
Ale Bompard ciągnął dalej ze zdwojoną powagą.
— Utrzymanie w porządku szczelin i gardzieli, to rzecz, powodująca dla „Towarzystwa” największe wydatki!
Zapadło milczenie. Znikły gwiazdki świetlane na jeziorze, ustało migotanie światła po szczytach, natomiast, jakby na dany znak, ukazał się księżyc i dał nowe widowisko, zalewając krajobraz sinawem światłem, przetkniętem czarnemi cieniami.
Tartarin nie chciał odrazu uwierzyć swemu towarzyszowi. Rozważał jednak wszystko, co widział od dni czterech, ...słońce na Rigi... farsa z Wilhelmem Tellem... i pomału, pomału zaczęło mu się jawić przypuszczenie, że może być tak, jak mówi Bompard. W duszy taraskończyka blaga przedziwnie zbratana jest z łatwowiernością.
— No, dobrze... do kroćset... — powiedział — ale jakże wytłumaczysz ową katastrofę na Mont-Cervin?
— Stało się to przed szesnastu laty, kiedy „Towarzystwo” nie było jeszcze należycie zorganizowane!
— Zgoda! Ale wszakże dopiero zeszłego roku spadło z Wetterhornu dwu przewodników wraz z turystami!
— To było konieczne, by przynęcić alpinistów. Anglicy unikają góry, na której ktoś nie skręcił karku. Otóż Wetterhorn zaczął się od pewnego czasu nieopłacać, przynosił straty. Ale po wprowadzeniu onego urozmaicenia, dochody hotelów podniosły się znacznie.
— Więc poświęcono przewodników?
— Broń Boże! Przewodnicy i turyści cieszą się wybornem zdrowiem. Zostali jeno po „katastrofie” wywiezieni na pół roku zagranicę. Taka reklama dużo kosztuje, ale „Towarzystwo” nie szczędzi pieniędzy, gdy jest to wskazane.
— Słuchaj mnie, Gonzago!
Tartarin położył dłoń na ramieniu dawnego sługi klubu.
— Wszakże nie chciałbyś, by mi się zdarzyło coś złego? Dobrze! Powiedzże mi tedy otwarcie, co wiesz, bo nie jest ci tajnem, że alpinizm mój nie jest wcale pierwszej marki...
— Oo... wiem... wcale nie pierwszej! — zapewnił.
— Czyż więc sądzisz, że mogę bez niebezpieczeństwa iść na Jungfrau?
— Ręczę za to głową! Bierz pan tylko „oficjalnego” przewodnika i marsz!
— A jeśli dostanę zawrotu głowy?
— Zamknij pan oczy!
— Jeśli się pośliznę?
— Ślizgaj się pan dalej! Zupełnie jak w teatrze!
— Muszę cię mieć przy sobie, byś mi to powtarzał i dodawał ducha! Usłuchaj i chodź ze mną!
Bompard przystał z największą ochotą. Niestety, nie był panem swej woli, bowiem do końca sezonu służyć musiał za kurjera Peruwjańczykom. Gdy przyjaciel wyraził zdziwienie, iż podejmuje się tak podrzędnej roli, Bompard odparł:
— Trudno, trudno, panie Tartarin. To jest warunkiem mego kontraktu. „Towarzystwo” ma prawo używać mnie w sposób, jaki uzna za stosowny!
Tu na palcach zaczął wyliczać swe zajęcia od trzech lat. Był przewodnikiem w Oberlandzie, grywał na rogu alpejskim, udawał starego myśliwego i przywódcę karawany, również starego żołnierza z czasów Karola X, był pastorem protestanckim na połoninach...
— Gues aco? — spytał zdumiony Tartarin.
— Oczywiście... do kroćset! — odparł Bompard. W niemieckiej Szwajcarji spotkasz pan po wyżynnych halach stojącego na skale pastora, głoszącego słowo boże. Czasem kazalnica zrobiona jest z kłodzin drzewa. Wokoło męża świątobliwego stoją zgrupowani, z kapeluszami w rękach, pasterze bundzykarze i kobiety w kostjumach odnośnego kantonu. Grupa jest malownicza, tło wspaniałe, trawa soczysta i bujna, lub leżąca w świeżych pokosach, tuż obok szemrze kaskada, a owce wydzwaniają na różne tony, wałęsając się tu i owdzie. Natura daje swoje, reszta, to rzecz „naszych” ludzi. Wszyscy są funkcjonariuszami „Towarzystwa”: kurjerzy, pasterze, pasterki, pastorowie, słowem wszyscy wiedzą, jak się rzecz ma i naturalnie trzymają język za zębami, by nie odstraszyć klijenteli, nie stracić napiwków i stałej pensji.
Tartarin osłupiał i tak był zdziwiony, że aż zamilkł, co było u niego szczytem zdziwienia. Znikły wszelkie wątpliwości, kryjące się dotąd w jego sercu, rozpogodził się, wycieczka na Jungfrau została definitywnie postanowiona, a rozmowa nabrała tonu raźniejszego. Mówili o Taraskonie i śmiali się wesoło, jak nieraz, dawniej, z psikusów i żartów, które sobie często płatali.
— Gdy już o tem mowa, — powiedział nagle Tartarin — to muszę ci się z czemś zwierzyć.
Opowiedział mu dokładnie, kiedy i w jaki sposób dostał kartkę z pogróżką.
— Przeklęty Francuzie!... Ha... ha... ha... — zaśmiał się. — To niezła mistyfikacja... co?
— Może być mistyfikacja, a może i nie! — odparł Bompard, biorąc tę rzecz jakoś poważniej, niż na to zasługiwała. Zapytał, czy Tartarin nie miał z kimś sporu na Rigi, albo czy nie powiedział jakiegoś zbytecznego słowa.
— Ach... kroćset... jakże można wogóle dogadać się z tymi nudnymi Anglikami i Niemcami? Nie otwarłem ust przez cały czas! Wszystko jak wywróć krochmalone, by udawać dystynkcję.
Po rozwadze przyznał jednak, że dał się we znaki, i to porządnie, jakiemuś kozakowi, czy coś podobnego... który pono zwał się... Milanow... czy jakoś...
— Maniłow! — poprawił Bompard.
— Znasz go? Mówiąc między nami, zdaje mi się, że ten Moskal uczuł ku mnie zazdrość z powodu pewnej Rosjanki...
— Zoni... — wybąknął Bompard.
— I ją znasz także? Ach, mój drogi, to perełka, to ślicznotka!
— Zonia Wasyljew. Tak... to ona. Zabiła w biały dzień z rewolweru prezesa trybunału wojennego Feljanina za to, że skazał jej brata na dożywotnie zesłanie na Sybir.
Zonia morderczynią? Tartarin nie chciał wierzyć, ale Bompard podał wszystkie szczegóły, daty i okoliczności, znane zresztą z dzienników. Od dziesięciu lat Zonia mieszka w Zurychu, a Borys, brat jej, przyjechał do niej po ucieczce z zesłania. Jest śmiertelnie chory na płuca, przeto przez całe lato przebywa na słońcu, w górach. Bompard spotykał ich często w towarzystwie przyjaciół, zesłańców jak oni i konspiratorów. Wasyljewowie, bardzo inteligentni i dosyć jeszcze zamożni, stoją wraz z Bołybinem, zabójcą prezydenta policji i Maniłowem, który wysadził w powietrze Pałac Zimowy w Petersburgu, na czele największej nihilistycznej partii rosyjskiej.
— Uf! — sapnął Tartarin. — Ładnych ma człowiek współbiesiadników na Rigi!
Bompard, nie poprzestając na tej informacji, wrócił do listu i oświadczył, że tak właśnie postępują nihiliści. Car znajduje codziennie w fałdach serwety podobne pogróżki. Jest to metoda terorystyczna, świadcząca o zręczności i potędze spiskowców.
— Ale u kroćset... — wrzasnął Tartarin, blednąc — pocóż mi grożą, cóż im zrobiłem złego?
Bompard wyraził przypuszczenie, że go wzięli za szpiega.
— Ja miałbym być szpiegiem? — wrzasnął bohater.
— Czemużby nie? W każdem mieście szwajcarskiem, zwłaszcza Zurychu, Lozannie i Genewie, Rosja ma wielu dobrze płatnych i zorganizowanych wywiadowców, a w ostatnim czasie pozyskała dla siebie nawet dawnego szefa policji francuskiej, który na czele dwunastu korsykańczyków śledzi wszystkich wygnańców rosyjskich, a funkcjonariusze ci używają rozmaitych przebrań, by ich podchwycić na czemś. Właśnie kostjum Tartarina, jego cudzoziemski djalekt, okulary i oskard mogły im się wydać podejrzane i wzięli go za agenta tajnej policji.
— Przeklęty los! Ale prawda... prawda... przypominam sobie, że im ciągle siedział na karku jakiś obrzydliwy tenorzysta włoski! To musiał być niezawodnie szpieg... Cóż mam teraz począć?
— Przedewszystkiem, — poradził Bompard — pod żadnym pozorem nie pokazywać im się na oczy. Już i tego dość z ich strony, że pana ostrzegli. Ręczę, że inaczej źle się sprawa skończy.
— O ja nieszczęsny! — wrzasnął Tartarin — Ha... pierwszemu, kto się zbliży, roztrzaskam łeb oskardem!
Oczy jego rozgorzały, i przybrał bohaterską postawę. Ale Bompard nie radził ofenzywy, przedstawiał, jak straszną bywa zemsta nihilistów na szpiegach. Nie cofają się przed niczem, zmierzają jawnie i skrycie do swego celu. Nie dość być lisem, lwem i tchórzem w jednej osobie jak Tartarin, trzeba wystrzegać się własnego łóżka, krzesła, na którem się siada, barjery nad przepaścią, pokładu statku, słowem wszędzie nastąpić może katastrofa, nie mówiąc już oczywiście o zwykłym sposobie zatrucia pokarmu czy napoju.
— Strzeż się pan wódki we własnej manierce i mleka, podawanego przez pasterza na hali. Zemsta tych ludzi nie zna granic! Przysięgam, że mówię szczerą prawdę!
— A więc już po mnie! — westchnął biedny prezes, a potem ujmując dłoń Bomparda, poprosił:
— Poradź mi, drogi Gonzago, co mam czynić?
Po chwili namysłu Bompard nakreślił mu program. Musi wyjechać nazajutrz rano, przepłynąć jezioro, dostać się do Brünig, potem zdążyć na noc do Interlacken. Następnego dnia pojedzie do Grindelwaldu, zwiedzi małą Scheideck, a na trzeci dzień zrobi wycieczkę na Jungfrau. Potem winien natychmiast, bez namysłu, nie oglądając się za siebie, ruszać prosto z powrotem do Taraskonu.
— Tak uczynię, drogi Gonzago! — powiedział stanowczym głosem Tartarin i rzucił przytem wokół spojrzenie, w którem czaił się strach. Tunel ogarnęła już zupełna ciemność, jezioro leżało martwe, a cienie, w których czaiła się zdrada i zemsta, ogarnęły świat i duszę bohatera.