<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Przygody Tartarina w Alpach
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia S. Sikory
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Tartarin sur les Alpes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI
Przełęcz Brünigu. — Tartarin wpada w ręce nihilistów. — Zniknięcie włoskiego tenora oraz liny, sporządzonej w Awinjonie. — Nowe przygody strzelca kaszkietów. — Bęc! Bęc!


— Wsiadajże pan! Wsiadajże pan raz u licha!
— Do kroćset poczwarnych Angielek... gdzież mam wsiadać, skoro wszędzie pełno i nikt się nie chce usunąć, by mi zrobić miejsce!
Działo się to na samym krańcu jeziora Czterech kantonów, w Alpach, skąd wózki pocztowe zabierają podróżnych bezpośrednio po opuszczeniu statku, by ich przewieść przez przełęcz Brünigu.
Siekący, lodowaty deszcz padał od samego świtu. Tartarin, przemokły do nitki, najeżony swemi przyborami, popychany przez pocztyljonów i celników, biegał od wozu do wozu, brzęcząc i hałasując żelaziwem, jak ów muzykus jarmarczny, którego każdy ruch wydobywa tony z rozmaitych instrumentów, przyczepionych do rąk i nóg. Gdziekolwiek się zjawił, krzyczano, że niema miejsca, a każdy rozsiadał się jak najszerzej, byle tylko pozbyć się kłopotliwego towarzysza podróży, tak rozgłośnego, zajmującego tyle miejsca i zawadzającego wszystkim.
Biedak dyszał, potniał, klął, ryczał i machał rozpaczliwie rękami, słysząc okrzyki pocztyljonów i turystów: — Eu route! — All right! — Andiamo! — Vorwats! — Konie rżały, służba krzyczała. Nakoniec przywódca karawany, wysoki drab, w płaskiej, ceratowej czapie wmieszał się w sprawę, przemocą otworzył drzwiczki półkrytego landa, podniósł Tartarina i cisnął go do wnętrza, jak tłumok rzeczy, potem zaś wsunął z powagą olbrzymią swą łapę przez okno i znaczącym gestem poprosił o napiwek.
Upokorzony i oburzony na służbę pocztową, pakującą go jak martwy przedmiot do powozu, a zarazem na pasażerów, przyjmujących go niechętnie, Tartarin udał, że nie widzi łapy w oknie i nie rzucił też spojrzenia na towarzyszy podróży. Przykucnął w kątku, tuląc do siebie złowrogi oskard i laskę i był bardzo niezadowolony ze swego losu.
— Dzieńdobry panu! — ozwał się miły, słodki głosik, który już gdzieś słyszał.
Podniósł oczy i zdrętwiał, ujrzawszy przed sobą cudną postać Zoni. Obok niej, opatulony w szale, tkwił w kącie pojazdu wysmukły młodzieniec. Widać było jeno blade jego czoło i parę splotów miękkich, złocistych włosów, wymykających się z pod czapki.
To jej brat, zapewne, pomyślał Tartarin. Trzecią osobistością, znaną aż nadto naszemu bohaterowi, był Maniłow, ten, który wysadził w powietrze pałac cesarski.
— Zonia i Maniłow! — jęknął biedak. — A to dopiero szatańska pułapka!
Więc to teraz wykonają swą pogróżkę, w przełęczy Brünigu, gdzie mnóstwo przepaści i dzikich ostępów, tak, że zaginie ślad po zabitym! W błyskawicznem jasnowidzeniu, bohater taraskoński ujrzał ciało swe, rozmiażdżone na głazie, potem znów chwiejące się z wiatrem u konara sosny. Uciekać! Ale w jaki sposób? Pojazdy właśnie ruszyły w drogę, wyciągnęły się w długiego węża, trąbki grały, a malcy podawali przez opuszczone okna pęczki szarotek. Tartarinowi przyszło do głowy, by nie czekać ataku i odrazu roztrzaskać oskardem czaszkę Maniłowowi, który siedział koło niego. Ale po namyśle wstrzymał się. Ludzie ci postanowili widocznie dokonać egzekucji nieco dalej, w miejscu bezludnem, przeto może mu się uda wysiąść.
Po chwili zauważył, że zachowują się dosyć życzliwie. Zonia uśmiechała się doń turkusowemi oczyma, blady młodzieniec spoglądał nań z zaciekawieniem, a nawet ułagodzony jakoś Maniłow posunął się uprzejmie i pomógł mu złożyć na siatce ciężki plecak. Może spostrzegli pomyłkę, wyczytawszy w księdze hotelowej słynne jego nazwisko. Chciał się o tem przekonać i ozwał się dobrodusznie i ochoczo:
— Co za miłe spotkanie! Jakże się macie, drodzy państwo? Pozwólcie jednak, że się przedstawię. Nie wiecie, z kim macie do czynienia, kiedy ja wiem, kim jesteście!
— Cicho! — szepnęła Zonia, czyniąc cienką rękawiczkę szwedzką. Spojrzał w tę stronę i zobaczył na koźle, obok woźnicy, włoskiego tenora z wielkiemi spinkami i trzeciego Rosjanina, który skulony pod jednym parasolem z pyszałkiem, rozmawiał z nim wesoło po włosku.
Ładna sprawa, pomyślał. Jestem wciśnięty pomiędzy nihilistów a szpiega... oho... już po mnie!
— Czy wiecie państwo co to za człowiek? — szepnął, zbliżając głowę do różowej buzi Zoni.
Odpowiedziała mu: tak... poruszeniem brwi, a rysy jej przybrały twardy, zajadły wyraz.
Przejął go dreszcz, jaki przenika widza w teatrze, gdy akcja sztuki napina się, jednocześnie zaś odczuł instynktownie, że to wszystko nie dotyczy wcale jego osoby, że nic mu nie zagraża — i odetchnął pełną piersią. Minął strach, który go ścigał na statku, zatruł rozkosze kawy i miodu, odetchnął pełną piersią i życie wydało mu się znowu dobre i wesołe. Patrzył rozkochanem spojrzeniem na Zonię, ubraną w obcisły trykot, uwydatniający jej drobną, dziewiczą, ale doskonałą w proporcjach kibić. Była jeszcze dzieckiem niemal, ruchy miała zwinne, szybkie, uśmiech słodki, a cerę twarzy świeżą, wiośnianą.
— Czy ci nie chłodno? — pytała, otulając brata.
Jakże uwierzyć, by ta drobna rączka w cienkiej rękawiczce miała tyle siły fizycznej, by skierować strzał w człowieka?
I inni nie wydawali się zgoła dzikimi. Śmiali się swobodnie, z niejaką tylko może przymieszką bólu i smutku, a najweselszy był Maniłow, młody chłopiec z mszystą brodą, wyglądający na studenta podczas wakacyj.
Trzeci towarzysz, zwany Bołybinem, równie wesoło zabawiał się z Włochem, a raz po raz obracał się ku siedzącym w głębi i tłumaczył towarzyszom to, co mu fałszywy tenor opowiadał o operze petersburskiej, o powodzeniu swem i spinkach, otrzymanych od wielbicielek na odjezdnem z wyrytemi nutami -la-do-re (l’adoré), co miało znaczyć, że go ubóstwiały. Ten kalambur wzbudził taką wesołość w powozie, że sam tenor rozkrochmalił się, muskał wąsy i rzucał zdobywcze spojrzenia na Zonię. Tartarin chwilami wyrzucał sobie swe podejrzenia i sądził, że ma do czynienia z najzwyklejszymi turystami.
Powóz ich, znajdujący się na samym tyle karawany, przebywał mosty, toczył się brzegami jezior, łąk rozkwieconych i mijał puste pola uprawne, albowiem była to niedziela, a ludność postrojona czarno i biało, obwieszona srebrnemi łańcuszkami, snuła się drożynami, wiodącemi ku kościołom. Droga zataczała coraz to ciaśniejsze kręgi i wznosiła się coraz to bardziej stromo. Jednocześnie roztaczał się coraz to dalszy widnokrąg, za każdem piętrem skrętu wyłaniały się doliny, rzeki i wyrastały szczyty. Ukazał się zębaty Finsteranhorn, przelśniony niedostrzegalnem stąd słońcem.
Okolica stawała się dzika. Rozsnuły się czarne cienie, jary rozwarły przepastne gardła, piętrzyły się skały, przewieszając się często przez drogę jakby je ktoś trzymał w powietrzu. Zaskakiwały to z prawej to z lewej strony czerwonopienne jodły, gęste świerki i koronkowe modrzewie...
Przestano się śmiać w powozie, a każdy spoglądał to w dół, to w górę, chcąc sięgnąć wzrokiem szczytu mijanych ścian skalnych.
— Wydaje mi się, że jestem w uroczyskach Atlasu! — powiedział poważnie Tartarin, a zauważywszy, że nikt na to nie zwrócił uwagi, dodał: — Brak tylko ryku lwa!
— Pan je słyszał? — spytała Zonia.
— Czy słyszałem lwa? — zdumiał się, a potem dorzucił z łagodnym uśmiechem: — Przecież jestem Tartarinem z Taraskonu, proszę pani!
Niepojętem jest nieuctwo tych barbarzyńców północy! Nazwisko jego nie zrobiło większego wrażenia, jak, gdyby oświadczył, że się nazywa np. Dupont, czy Mayer... nie wiedzieli nic o Tartarinie!
Ale nie sprawiło mu to przykrości i na pytanie Zoni, czy ryk lwa przeraził go, odparł dobrodusznie:
— Nie, pani! Wielbłąd mój zadrżał jak osiczyna, posłyszawszy go po raz pierwszy, ale ja skontrolowałem jeno przynętę i byłem tak spokojny, jakby ryczała krowa szwajcarska. Przyznać trzeba, że z odległości te dwa głosy są dosyć do siebie podobne.
Chcąc dać Zoni lepsze wyobrażenie o ryku lwa, wydał z głębi piersi ryk tak grobowy, tak rozpaczliwy i przeraźliwy, wzmocniony jeszcze echem, od skał odbitem, że konie rzuciły się w bok, a z powozów, poprzedzających ich pojazd, wyjrzały głowy podróżnych. Wszyscy pewni byli, że zdarzył się jakiś wypadek, gdy jednak dostrzeżono kaszkiet naszego bohatera, osłoniony welonem, oraz sterczący z boku olbrzymi oskard jego, posypały się klątwy i pytania: — Cóż to za bałwan? Jak się nazywa?
On sam zachował zupełny spokój i zapuścił się w szczegóły walki z drapieżcą, sposobu strzelania doń, ściągania skóry i konieczności osadzenia na lufie ułamku brylanta, by móc dobrze mierzyć w ciemności. Zonia słuchała z zaciekawieniem, a nozdrza jej drżały zlekka.
— Podobno Bombonnel poluje jeszcze! — ozwał się brat. — Czy go pan zna?
— O, tak... — odrzekł Tartarin bez zapału — ale choć to dość zręczny myśliwy, mieliśmy tam znacznie lepszych.
Błogosławiony człowiek domyślny.
Po chwili dorzucił z melancholijnym uśmiechem: — Polowanie na grubego zwierza daje emocje silne, a kiedy ich zbraknie, uczuwa się pustkę, której nic wypełnić nie zdoła.
Maniłow widocznie rozumiał język francuski i tylko nie mówił nim, gdyż odezwał się do towarzyszy kilka słów, które Zonia zaraz przełożyła:
— Maniłow powiada, że pan należy również do naszego bractwa. Polujemy, podobnie jak pan, na grubego zwierza.
— Kroćset tysięcy... wiem... wiem... na wilki i białe niedźwiedzie! — odrzekł.
— Tak, na wilki, niedźwiedzie i inne, szkodliwsze jeszcze potwory.
Rozbrzmiały na nowo śmiechy hałaśliwe, ale miały jakiś ton inny, dziki, zajadły, błyskały ostre zęby i usta wykrzywiał grymas krwiożerczy, to też biedny Tartarin przypomniał sobie zaraz, w jakiem się znajduje towarzystwie.
Nagle powozy zatrzymały się. Droga stała się bardzo stroma i tworzyła w tem miejscu długi zakręt, który kończył się na samym grzbiecie przełęczy Brünigu. Można ją było przebyć pieszo w daleko krótszym czasie, idąc przez wspaniały las modrzewiowy. Mimo, że deszcz dopiero co ustał, a teren był śliski, podróżni radzi byli skorzystać z krótkiej przechadzki i wszyscy niemal ruszyli gęsiego, wyciągnięci w długiego węża na stromej perci.
Z powozu Tartarina, który był ostatni, wyszli wszyscy mężczyźni, ale Zonia została ze względu na błoto. Kiedy nasz alpinista, zawadziwszy o coś swem uzbrojeniem, mocował się z przeszkodą, nie pozwalającą mu wysiąść, ozwała się doń przymilnie: — Zostań pan dla towarzystwa! — Oczywiście stary romantyk został, czując gwałtowne bicie serca i rojąc romans dziwny i zgoła nieprawdopodobny.
Ale natychmiast przekonał się o omyłce, bo Zonia, wychyliwszy się z powozu, śledziła niespokojnem spojrzeniem Bołybina i Włocha, nie zwracając nań wcale uwagi. Za tymi dwoma postępowali Borys i Maniłow. Tenor wahał się, nie chcąc zrazu zapuszczać się w las w takiem towarzystwie. Ale nie znalazł pozoru i poszedł. Zonia zaczęła gładzić nerwowo policzek pękiem fjoletowych cyklamów alpejskich i spozierała za nimi, aż znikli wśród modrzewi.
Powóz posuwał się zwolna. Woźnica szedł pieszo na przodzie w grupie towarzyszy. Piętnaście powozów rozwinęło się długą linją, to ginąc za zakrętem, to ukazując się znowu.
Tartarin był bardzo wzruszony; przeczuwał coś złego, nie śmiał spojrzeć na swą towarzyszkę, bał się słowa, czy spojrzenia, któreby zeń uczynić musiało wspólnika tego dramatu, rozgrywającego się w pobliżu. Ale Zonia wcale nie zwracała nań uwagi, tępo spozierała przed siebie i ciągle gładziła policzek pękiem kwiatów.
— Wiesz pan tedy, kim jestem i kim są moi towarzysze? — powiedziała po długiem milczeniu. — Cóż pan o nas sądzi? Co sądzi Francja?
Bohater zbladł, a potem poczerwieniał mocno. Nie chciał drażnić słowami mściwych fanatyków, a trudno mu było również paktować z mordercami. Wywinął się przeto metaforą:
— Powiedziała pani przed chwilą, że zaliczamy się do jednego bractwa, do myśliwych, polujących na potwory, dzikie zwierzęta i despotów. Jest to bractwo św. Huberta i w myśl tego odpowiem. Zdaniem mojem, nawet w walce z dzikim zwierzem trzeba się posługiwać bronią szlachetną. Słynny myśliwy francuski Juljusz Gerard, polując na lwy, używał kul ekrazytowych. Ja ich nie używam wcale. Idąc na lwa, czy panterę, stawałem wprost przed bestją ze zwykłym karabinem o dwu lufach w ręku i... bęc... bęc... pakowałem jej po jednej kuli w każde ślepie.
— W każde ślepie po jednej kuli! — zawołała.
— Nie chybiłem nigdy.
Mówiąc to, wierzył święcie, że tak było.
Zonia patrzyła nań z podziwem i myślała głośno:
— Tak, toby było najlepsze... bęc... bęc... i koniec!
Nagle z boku drogi rozchyliły się krzaki i wyskoczyło z nich coś, co Tartarin, zatopiony w swym temacie, mógł był wziąć za napad pantery zakkarskiej. Na drodze, cicho jak widmo, zjawił się Maniłow. Był zadyszany, podrapany gałęźmi i miał rozkrwawione ucho. Położył na oparciu okna swą krótką, kosmatą łapę i powiedział coś do Zoni, a ona zwróciła się zaraz do Tartarina.
— Daj pan linę... prędko... prędko!
— Linę?... — bąknął zrozpaczony.
— Prędko,... prędko... dostaniesz ją pan zpowrotem!
Nie tłumacząc o co idzie, odczepiła sama od jego pasa ową słynną, nierozerwalną linę, sporządzoną w Awinjonie, a Maniłow wziął zwój, pomrukując z uciechy i zręcznie, jak dziki kot, skoczył w gęstwę krzaków.
— Cóż się to dzieje? — bąkał. — Naco im lina? On ma dzikie spojrzenie!
— O, nie znasz pan, widzę, Maniłowa! — zawołała Zonia. — To uosobienie łagodności i dobroci serca. Trudno znaleźć w człowieku więcej współczucia dla cierpienia drugich!
I opowiedziała mu, jak to Maniłow, pewnego razu wskoczywszy do sanek, po wykonaniu niebezpiecznego zlecenia Komitetu, uciekał przed pogonią, widząc zaś, że woźnica bije konia i zmusza do zbyt wielkich wysiłków, zagroził mu, że wysiądzie, jeśli nie zaprzestanie dręczyć biednego stworzenia, od którego rączości zawisło przecież własne jego życie.
— Jest to rys, godny wielkich bohaterów starożytności! — zawołał Tartarin. Ale nagle przyszli mu na myśl wszyscy ci, co zginęli niewinnie podczas zamachu na Pałac Zimowy. Doszedł po chwili do przekonania, że nie był tu winien sam Maniłow, bowiem działał jak siła natury, jak grom, wybuch wulkanu, czy trzęsienie ziemi. O ile działał on sam, z własnej woli, to brał w obronę biednego konia, ryzykując ocalenie własne.
— Czy wielu ludzi straciło życie w zamachu na Pałac Zimowy? — spytał mimowoli.
— Niestety, bardzo wielu! — odrzekła z żalem. — Ten zaś, który zginąć był powinien, uszedł cało!
Zamilkła i siedziała smutną, a może trochę nawet zagniewana. Była tak śliczna, że Tartarin czynił sobie wyrzuty, iż jej uczynił przykrość bezsensownem pytaniem. Po chwili odezwała się znowu:
— Więc walka, którą wiedziemy, wydaje się panu niesprawiedliwą, nieludzką?
Mówiła, zbliżywszy doń twarz tak, że czuł jej oddech na policzku. Słabł z każdą chwilą, wiedział, że się podda każdemu jej żądaniu...
— Sądzi pan, że nie każda broń jest dobra, gdy idzie o ocalenie całego ludu, znoszącego katusze?
— Niewątpliwie... niewątpliwie... — wyszeptał.
Nalegała coraz bardziej.
— Mówiłeś pan o pustce, niemożliwej do zapełnienia. Czyż nie byłoby szlachetniej i dostojniej zaryzykować życie w sprawie ważnej, doniosłej, niż kłaść je na szali losów w boju z lwami, lub, narażając się na spadnięcie z jakiegoś szczytu alpejskiego?
— To prawda... to prawda... — szeptał, upojony zupełnie. Chciał ująć tę drobną dłoń, przytulić do piersi tę czarowną postać. Nie mogąc się opanować, chwycił jej rękę i powiedział serdecznie, niemal po ojcowsku:
— Słuchaj, Zoniu! Posłuchaj mnie...
Nagle powóz stanął i Tartarin urwał w pół słowa. Byli na szczycie przełęczy, woźnice i podróżni wracali do pojazdów, by odzyskać czas stracony i galopem zjechać do najbliższej wioski, gdzie miano zatrzymać się na śniadanie i przeprządz konie. Trzej Rosjanie zajęli z powrotem swe miejsca, tylko Włocha nie było widać.
— Ten pan wsiadł do innego powozu! — powiedział Borys woźnicy, a zwracając się do zaniepokojonego bardzo Tartarina, dodał: — Uparł się, by mu zostawić pańską linę. Pewnie sam odda niebawem.
Rozległy się donośne śmiechy, a biedny Tartarin cierpiał srodze, nie wiedząc, co sądzić o dobrym humorze dostojnych morderców i ich niesłychanym sprycie.
Zonia okrywała starannie chorego chustkami i pledami, bo wyżynne powietrze było ostre, a chłód zwiększał jeszcze szybki ruch pojazdu. Jednocześnie opowiadała po rosyjsku rozmowę, jaką miała z Tartarinem. Zauważył to, bo powtarzała raz poraz:... bęc... bęc... a towarzysze ją naśladowali. Podziwiali naszego bohatera, jeden tylko Maniłow potrząsał z niedowierzaniem głową.
Dojechali do wsi.
Pośród obszernego placu stała tam rozłożysta, stara oberża z balkonem, podpartym zardzewiałemi sztabami żelaza. Karawana powozów zatrzymała się przed domem, zaczęto wyprzęgać konie, a podróżni rzucili się do zielono malowanej, cuchnącej stęchlizną sali na piętrze, mogącej pomieścić najwyżej dwadzieścia osób. Było wszystkich sześćdziesiąt, to też ścisk panował straszny. Tłoczono się, poszturchiwano, jeden krzyczał przez drugiego, zaroiło się wkoło śliwek i ryżu i natychmiast utworzyły się dwa wrogie obozy. Oberżystka straciła głowę, mimo, że powtarzało się to co dzień i każda poczta zwoziła potrójną liczbę osób, ponad pojemność gospody. Służące biegały jak szalone, usługując bardzo powoli i wyraźnem było, że ów chroniczny zamęt stanowił zasadę przedsiębiorstwa. Szło o to, by w zamieszaniu podać jeno połowę tych potraw i napojów, jakie były na liście obiadowej, a wziąć należytość za wszystko. Poza tem ułatwiało to fantastyczne wprost wydawanie reszty, przy której to operacji, niklowy sou szwajcarski odgrywał rolę srebrnej półfrankówki.
— Lepiej zjedzmy śniadanie w powozie! — powiedziała Zonia, zniechęcona widokiem tego całego zamętu. Ponieważ nikt nie miał czasu zająć się nimi, dwaj młodzieńcy podjęli się przynieść jadło. Maniłow wrócił niedługo z kawałkiem zimnej cielęciny, a Bołybin przyniósł długi chleb i kiełbaski. Ale najlepszym aprowjantorem okazał się Tartarin. Miał on tutaj doskonałą sposobność odczepienia się od niebezpiecznego towarzystwa, lub choćby dowiedzenia się czegoś o losie Włocha. Ale nie pomyślał o tem nawet. Szło mu wyłącznie o dobre śniadanie dla „tej małej“, oraz pokazanie Maniłowowi, że taraskończyk może się na coś przydać w świecie.
Zjawił się niebawem na stopniach hotelowej werandy z ogromną tacą w ramionach, a na niej piętrzyły się talerze, serwetki, różnorakie wiktuały, oraz flaszki szwajcarskiego szampana o złotych główkach. Na ten widok Zonia zaczęła klaskać w dłonie i prawić mu komplementy.
— Jakześ pan to dostał? — pytała.
— Bo ja wiem? — odrzucił. — Radzi sobie człowiek jak umie! Wszyscyśmy tacy w Taraskonie!
Co za szczęsne chwile nastąpiły teraz. Bohater nasz zaznaczył je w pamięci swej niezatartemi głoskami. Siedział tuż przed Zonią, jadł, biorąc kawałki mięsiwa niemal z jej kolan, a wokół rozpościerała się niemal operetkowa dekoracja: obszerny plac, wieśniaczki w zielonych spódnicach, wyzłoconych na twardo stanikach, bufiastych rękawach muślinowych koszul. Wszystko wyglądało na teatr marionetek. Jakże smakował mu chleb i kiełbaski, podawane rączką Zoni! Same niebiosy ulitowały się; deszcz coprawda nie ustał, ale tak zelżał, że krople jeno zrzadka padały do kieliszków, napełnionych szampanem szwajcarskim, niebezpiecznym, jak wiadomo, trochę, dla południowca.
Na werandzie hotelowej produkował się kwartet tyrolski; dwu olbrzymów i dwie karliczki, cała zaś czwórka przybrana była w pstre łachmany, jakby wprost wzięte z teatrzyku jarmarcznego.
Karliczki są haniebnie brzydkie, pochylają szkaradnie głowy i występują im żyły na szyi, ale Tartarin jest zachwycony i rzuca im garście drobnej monety, ku ogromnemu zdumieniu całej czeredy wiejskiej. Chwila jest niezrównana: brzęczą talerze, brzęczą szklanki, a usta i gardła nie mogą nadążyć.
— Fife le Vrange! — bełkocze w pobliżu jakiś starczy głosik. Nagle jawi się przed towarzystwem starzec, może stuletni, chudy jak kościotrup, przybrany w niebieski, odwieczny uniform ze srebrnemi guzikami, i krótką kamizelkę napoleońską. Ma na głowie olbrzymie pudło w kształcie cylindra, obwieszone świecidłami i zakończone długą, białą kitą. Przy boku mosiężna szabla z okrągłą gardą.
— Stari szolniesz... Kwartja królewska... Karol dziesionti! — przedstawia się, salutując uroczyście.
Pamiętny opowiadań Bomparda, Tartarin wybucha śmiechem i mruga na rzekomego statystę.
— Znamy się na tem, chłopcze! — powiada doń. Wtyka mu jednak w dłoń srebrną monetę i podaje pełną szklankę, a starzec przyjmuje dar ochotnie i mruga nań również, niewiadomo z jakiego powodu. Potem wyjmuje z ust zagryzkę długiej fajki, podnosi szklankę i wznosi toast: — Za zdrowie towarzystwa! — Utwierdza to jeszcze bardziej Tartarina w mniemaniu, że ma do czynienia z kolegą Bomparda.
Mniejsza z tem, toast jest toastem.
Przeto Tartarin staje w powozie, pije pierwszą szklankę na cześć swej ojczyzny, Francji, drugą spełnia na cześć „gościnnej“ Szwajcarji, przytulającej wygnańców, a wreszcie, pochylając się z trzecią ku towarzyszom, życzy im, by niedługo wrócili do ojczyzny, odzyskali rodziny swe i przyjaciół, objęli stanowiska, zaś kraj powrócił do spokoju i sprawiedliwych form rządu, gdyż niepodobna żyć długo, pożerając się wzajem.
Podczas tych toastów, brat Zoni uśmiechał się złośliwie, Maniłow pytał ciągłe, czy stary baryń wnet przestanie mleć językiem, a Bołybin wydrzeźniał mu się jak małpa.
Jedna tylko Zonia słuchała z uwagą, starając się poznać ten nowy, nieznany jej typ człowieka. Rozważała jego słowa, myślała nad tem, czy to zwykły kłamca, czy warjat, czy dokonał choć części tego, co opowiadał. Nie wiedziała, że za małą chwilkę przekona się sama jak sprawy stoją.
Zaledwo Tartarin usiadł, nagle tuż poza oberżą padł strzał, potem drugi i trzeci. Tartarin zerwał się, poruszony, węsząc zapach prochu.
— Kto to strzelał? Gdzie? Co się dzieje? — pytał nerwowo.
W wyobraźni jego utworzył się już cały dramat; atak, walka, sposobność ocalenia życia Zoni... Niestety, to jeno wieśniacy ćwiczyli się przy niedzieli na pobliskiej strzelnicy. Ale ponieważ konie nie były jeszcze zaprzężone, rzucił od niechcenia projekt, by to zobaczyć. Zonia przystała natychmiast. Pod przewodem starego gwardzisty królewskiego, którego kita chwiała się na wszystkie strony, doszli niebawem do strzelnicy.
Podobna ona była do wszystkich tego rodzaju prymitywnych urządzeń jarmarcznych, z tą tylko różnicą, że odległość celów zastosowana była do prawdziwych karabinów wojskowych, a każdy z uczestników przynosił własną broń i amunicję. Karabiny to były dość starego systemu, ale strzelcom nie brakło zręczności. Tartarin założył na piersiach ręce i zabrał się do udzielania porad, oraz krytykowania strzałów. Sam nie strzelał, a Rosjanie zauważyli to i dawali sobie znaki.
— Bęc... bęc!... — zaśmiał się Bołybin, naśladując akcent taraskoński. Tartarin zwrócił się doń, czerwony z gniewu, i zawołał;
— Jeśli sobie tylko życzysz młodzieńcze, to gotów jestem każdej chwili!
Nabił stary jakiś karabin o dwu lufach, który pewnie wysługiwał się całym pokoleniom pasterzy owiec, i, nie mierząc wcale, dał dwa strzały.
— Bęc... bęc! — powiedział do Bołybina.
Rozległy się okrzyki podziwu. Obie kule, nabite jedna na drugą, utkwiły w centrum. Zonia triumfowała, a Bołybin przestał się śmiać.
— Ale to nic!.. — powiedział Tartarin. — Pokażę wam coś zaraz...
Strzelnica mu nie wystarczała, zaczął szukać jakiegoś celu, chciał koniecznie coś zgruchotać. Chodził, a tłum rozstępował się przed dzikim alpinistą o rozpłomienionem spojrzeniu. Wreszcie zapowiedział staremu wojakowi, że mu wystrzeli fajkę z zębów, zaś starowina zaczął wrzeszczeć ze strachu i schował się w tłum, ponad który sterczał jeno pióropusz piętrowego czuba gwardyjskiego.
Tartarin szukał dalej, chcąc koniecznie w coś wpakować kulę, a gdy nie znalazł, wykrzyknął nagle radośnie:
— Patrzcież, jak się strzela w Taraskonie!
Stary strzelec kaszkietów, cisnął wysoko w powietrze swe nakrycie głowy i przeszył je w lot bez długich ceregieli.
— Brawo! — zawołała Zonia i włożyła w otwór, jaki w suknie uczyniła kula, ten sam bukiecik górskich kwiatów, którym sobie niedawno gładziła policzek.
Tak pięknie przyozdobiony, Tartarin zajął swe miejsce w powozie. Zagrały trąbki, konwój ruszył, konie biegły żwawo po stoku, wiodącym ku Bregencji, pełnym zakrętów, misternych mostów skalnych, ślizgającym się popod zwieszonemi głazami, tuż nad przepaściami, niesiężnemi zgoła.
Ale Tartarin zapomniał o niebezpieczeństwach, nie patrzył nawet na cudny krajobraz. Obojętną mu była rozlewna dolina Meiringen, pełna jezior, rzek, wiosek, zamknięta na skraju horyzontu pasmem niebotycznych szczytów.
Wzruszony do głębi serca, spoglądał na siedzącą przed nim śliczną dziewczynę i rozmyślał nad tem, że sława stanowi zaledwo połowę szczęścia. Rozmyślał, jak smutno starzeć się samemu, choćby się było Mojżeszem, oraz nad tem, jak bardzo ten kwiat Północy zmieniłby wygląd jego małego ogródka w Taraskonie, gdzie teraz tkwi jeno w małym wazonku gigantyczny baobab (arbos gigantea) śmieszny w swym ogromie.
Zonia spoglądała też nań uważnie, a pod jej silnie sklepionem czołem przewijały się myśli różne. Ale któż odgadnąć zdoła, o czem marzyć może dziewczyna?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Franciszek Mirandola.