Przygody Tartarina w Alpach/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody Tartarina w Alpach |
Wydawca | Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej“ |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia S. Sikory |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Tartarin sur les Alpes |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— List do pana, panie aptekarzu! List ze Szwajcarji... ze... Szwajcarji! — Tak wołał listonosz z drugiego końca placu, potrząsając białą kopertą w powietrzu i spiesząc ku aptece.
Noc już zapadała i Bezuguet, po pracy, bez surduta wyszedł przed sklep, świecąc zdala białemi rękawami koszuli. Posłyszawszy dobrą nowinę, skoczył ku listonoszowi, porwał zdobycz i uniósł w głąb swej jamy, woniejącej najrozmaitszemi zapachami rozolisów i ziół suszonych. Otworzył list dopiero po oddaleniu się funkcjonariusza poczty, wynagrodzonego za dobrą nowinę szklaneczką słynnego „truposoku“.
Bezuguet czekał na wiadomość od całych już dwu tygodni, wijąc się wprost z niepokoju. Teraz miał list, a na sam widok drobnego, energicznego pisma przyjaciela, pieczęci pocztowej Interlacken i szerokiego, rozłożystego nagłówka: „Hotel Jungfrau“, łzy mu napływały do oczu, usta wydawały świst przeciągły i drżały wielkie wąsy na korsarskiem obliczu.
Taki napis widniał u wierzchu kartki papieru i swym telegraficznym stylem przypominał naszemu aptekarzowi sygnatury jego leków n. p.:
Wzruszony był do tego stopnia, że czytał głośno, jakby śnił straszny jakiś dramat.
W tej chwili przypomniał sobie, że może go usłyszeć matka, drzemiąca smacznie po kolacji w przytykającym do apteki pokoju, lub uczeń, tłukący coś w moździerzu w głębi laboratorjum. Tłuczek, tętniący miarowo, uspokoił nieco zaaferowanego farmaceutę, mimo to jednak, zniżył głos do szeptu i odczytał dwa, trzy, cztery i więcej razy krótki list Tartarina. Był blady, włosy stanęły mu dosłownie dębem na głowie, rzucił wokół szybkie, trwożne spojrzenie, a potem... trach... trach... podarł list w drobne kawałki i cisnął do kosza na papiery. W tej chwili przyszło mu na myśl, że ktoś ciekawy może list złożyć i odcyfrować. Schylił się tedy i zaczął wybierać kawałki z zamiarem spalenia. Nagle zawołał, tuż obok, jakiś starczy, szepleniący głos:
— Hę... Ferdynandzie... co robisz...?
— Jestem w aptece, mamo! — odrzekł, zadrżał na całem ciele i zaczął machinalnie szukać czegoś po ladzie.
— Ale co robisz, drogi chłopcze? — pytał głos.
— Co robię? Ano... ano... wodę na oczy dla panny Tournatoire...
Matka zasnęła na nowo, zcichły na chwilę tłuczek ucznia, roztętnił znowu i tykotał niby zegar, kołyszący na sen spokojny aptekę i miasto, po upalnym, pracowitym dniu letnim.
Bezuguet jeden nie mógł zaznać spokoju. Spacerował nerwowo po chodniku przed apteką i stawał się raz czerwony, raz zielony, stosownie do tego, którą wystawę mijał, gdyż zaopatrzone one były w szyby różnobarwne. Chodził, wymachując rękoma i wyrzucał bezładne słowa: — O nieszczęsny!... Już po nim!... Nieszczęśliwa miłość!... Jakże go ratować?... Gadał tak w rozpaczy, a w dali rozlegały się wesołe dźwięki pobudki wieczornej, stacjonującego w miasteczku szwadronu dragonów.
— Dobranoc, Bezuguet! — zawołał ktoś, okutany w szary fałdzisty płaszcz, idący spiesznie chyłkiem.
— Dokąd idziesz, Pegoulade?
— Do klubu... do klubu... Jest posiedzenie nocne... Będzie mowa o Tartarinie i wyborach na prezesa... Powinienbyś także przyjść...
— Ano... dobrze... przyjdę! — zawołał aptekarz, któremu błysła genjalna myśl ratowania przyjaciela.
Wszedł do apteki, wdział surdut, obmacał kieszenie, by się przekonać, czy ma ze sobą portfel z papierami, oraz amerykański bokser, bez którego żaden taraskończyk nie odważyłby się wychylić na ulicę, a potem zawołał: — Pascalon! Pascalon! — Podniósł jeno głos o tyle, by go dosłyszał uczeń, nie chcąc niepotrzebnie budzić matki.
Pascalon, był to wyrostek kilkunastoletni, a już łysy jak kolano tak, że wszystkie włosy skoncentrowały się w miękkiej jego jasnej, kędzierzawej brodzie. Miał wypukłe czoło, duszę pełnego adoracji sejda, a oczy przestraszonej sarny. Podczas wielkich uroczystości klubowych, jemu to powierzano sztandar alpinistów, a Pascalon ślubował swemu prezesowi (P. K. A.) wierność i miłość dozgonną i palił się cichym, jasnym płomieniem adoracji, niby świeca na ołtarzu w dzień Wielkiej Nocy.
— Pascalonie! — powiedział aptekarz, pochylając się tak, że wąsy załaskotały ucho ucznia. — Mam wieści od Tartarina! Wieści to są straszne!
Chłopak zbladł, a widząc to aptekarz dodał:
— Nie traćmy odwagi! Może da się go jeszcze uratować! Tymczasem powierzam ci aptekę... Gdyby ktoś zażądał arszeniku... nie daj! Gdyby ktoś domagał się opjum... nie daj także! Nie daj nawet rumbarbarum, ni rycynusu! Jeśli nie wrócę do dziesiątej, zamykaj i załóż żelazne sztaby...
Nieustraszony Bezuguet zanurzył się w cienie nocy i skierował ku klubowi, nie odwracając się wcale, co było bardzo na rękę Pascalonowi. Uczeń rzucił się natychmiast na kosz z papierami, wypróżnił go do dna, wyłowił kawałki listu prezesa i zaczął układać na stole, badając skrzętnie, czy nie brak jakiegoś fragmentu.
Kto zna pobudliwość i wyobraźnię taraskończyków, ten pojmie łatwo, w jakiem podnieceniu żyło całe miasteczko od czasu tajemniczego zniknięcia Tartarina. Zaciekano się w najdziwaczniejszych przypuszczeniach, czyniono najniemożliwsze konjunktury i budowano straszne dramaty, a przyczyniała się do tego w znacznej mierze upalna pora letnia, albowiem środek sierpnia stanowi w Taraskonie sam rozkwit lata i upały dochodzą do znacznego nasilenia. O niczem innem nie mówiono od rana do wieczora. Tartarin był na ustach wszystkich, począwszy od dewotki w czarnej mantylce, aż do gryzetki z barwnemi aksamitkami we włosach. Nazwisko jego krążyło po alejach, otaczających miasto, pełnych białego pyłu, który niósł je na łąki i pola tak, że nawet świerszcze i koniki polne, ukryte w trawie, aż do zachrypnięcia i zupełnego wyczerpania, wrzeszczały ciągle tę samą sylabę: Tar... tar... tar... tar...
Ponieważ nikt nic nie wiedział, przeto każdy uważał się za poinformowanego doskonale i tłumaczył na swój sposób nagłe zniknięcie prezesa. Jedni twierdzili na pewno, że wstąpił do trapistów, drudzy, że uciekł z jakąś aktorką, z którą się porozumiał potajemnie. Inni zaręczali, że powodowany żądzą sławy, udał się na dalekie wyspy, by założyć nową kolonię pod nazwą: Port-Tarascon, lub może Wędrował po Afryce centralnej w poszukiwaniu za Liwingstonem.
Coprawda, Liwingstone dawno umarł, ale wyobraźnia taraskończyków drwi sobie z pojęć przestrzeni i czasu. Przytem owe ideje wstąpienia do zakonu trapistów, kolonizacji odległych krajów i podróże po Afryce, były to wszystko marzenia Tartarina, który śnił na jawie i dzielił się swemi fantazjami ze znajomymi. To też puścili się oni teraz na flukta przypuszczeń, dotknięci tem, że im się nie zwierzył i udawali wobec tłumu, te są jak najdokładniej powiadomieni o zamysłach pierwszego obywatela miasta. Gdy byli w swojem kółku, śledzili się, szpiegowali i starali się wydrzeć jedni drugim tajemnicę. Excourbanies posądzał Brawidę, że wie coś niecoś, a Brawida zaręczał: — Bezuguet zna rzecz całą. Milczy i spoziera zpodełba jak pies, trzymający kość w zębach.
Aptekarz rzeczywiście znosił straszne męki, piastując w łonie zarzewie owej tajemnicy, która paliła ogniem piekielnym. Milczał, krył się, szpiegował i podsłuchiwał innych. Dosyć pomyśleć, że żył w Taraskonie, by pojąć ogrom męczeństwa tego świętego taraskońskiego, Bezugueta, który wiedział coś, a nie mógł tego powiedzieć.
Dlatego też onego wieczoru, mimo straszliwych mieści i obawy o przyjaciela, doznawał uczucia ulgi i radości niewysłowionej. Biegł na posiedzenie jak jeleń. Nareszcie! Nareszcie będzie mógł przerwać straszne milczenie, wywnętrzyć się, pozbyć zmory, która mu tak ciężyła. Biegł, a w przelocie ronił ze siebie ów nektar słodki, rzucając półsłówka i domyślniki przechodniom. Noc była tak ciepła, ze mimo niezmiernie późnej godziny... trzy kwadranse na ósmą wydzwonił przed chwilą zegar ratuszowy... było jeszcze dosyć ludzi w alejach, a nawet po ławkach siedziały całe rodziny mieszczańskie, mężczyźni, kobiety i dzieci, a z domów parował przez szeroko otwarte okna skwar dzienny i płynęły falą pogłosy rozmów, śmiechów i okrzyków. Wszyscy mówili nieustannie o Tartarinie.
— Więc dotąd niema wieści, drogi panie Bezuguet? — zaczepiał go ten i ów w przechodzie.
— Jest... jest, drogie dzieci... Czytajcie jutrzejsze „Forum“... Nie mogę narazie powiedzieć nic więcej!
Przyśpieszał kroku, ale naturalnie czepiano się go, zatrzymywano, w alejach rozgwar wzmógł się niesłychanie: biegano, gadano, informowano się wzajem i aptekarza odprowadzono zwartą falangą do samych, szeroko otwartych, drzwi K. A., przez które lały się potoki światła.
Posiedzenia odbywały się w dawnej sali jadalnej, a długi stół, przykryty zielonem suknem, stanowił rodzaj głównego ołtarza. Górną, węższą jego krawędź zajmował fotel prezydjalny z literami P. K. A., wyhaftowanemi na oparciu, zaś ponad fotelem, rozpięta na podkładzie sukiennym, widniała chorągiew klubowa. Obok prezesa siadywał sekretarz. Główną ścianę zajmował duży karton, wyobrażający mapę „Alpek” taraskońskich z uwydatnieniem wysokości „szczytów“ i ich nazwami, po rogach stały honorowe laski turystyczne, nabijane mosiądzem i wykładane kością, zaś w wysokiej oszklonej szafie rozłożono szczególne okazy skał, kryształów skomieliny i inne osobliwości, zebrane na wyprawach turystycznych.
Pod nieobecność Tartarina, fotel prezydjalny zajmował Costecalde, wesoły, odmłodniały i pełen godności, zaś funkcje sekretarza pełnił Encourbanies. Ale funkcje te nie odpowiadały wcale usposobieniu tego człowieczka żywego, brodatego, ruchliwego, który nie mógł ani chwili usiedzieć spokojnie. Za lada pozorem podnosił ramiona, fikał nogami, wydawał straszliwe okrzyki, śmiał się rozgłośnie, dziko, monstrualnie i wyrzucał okrzyk bojowy w żargonie taraskońskim: — „Feu de brut“, co miało znaczyć: weselmy się, róbmy hałas. Przezwano go „wrzaskunem“ z powodu przeraźliwego głosu, od którego krew występowała w uszach, jak od ustawicznej kanonady karabinowej.
Po sofach i krzesłach, rozrzuconych po sali, rozsiedli się inni członkowie klubu.
Na pierwszem miejscu wymienić należy byłego kapitana prowjantury Brawidę, zwanego przez wszystkich w Taraskonie komendantem. Był to człowieczek malutki, schludny, uczciwy, nadrabiający miną, godną Wercyngetoryksa, i sumiastemi wąsami to, czego mu odmówiła natura, to jest marsowej postawy.
Przeciwnie, poborca podatkowy, Pegoulade, miał twarz wydłużoną, pomarszczoną, bladą, o chorowitej cerze. Był to „ostatni z rozbitków Meduzy“. Jak można sięgnąć pamięcią, plątał się po Taraskonie zawsze jakiś ostatni rozbitek z „Meduzy“. Zdarzyło się nawet raz, że ich było trzech, ale zadawali sobie wzajem fałsz i nigdy nie pokazywali się razem. Ostatnim i prawdziwym był właśnie Pegoulade. Jechał rzeczywiście na „Meduzie“ wraz z rodzicami i przeżył katastrofę tegoż okrętu w czasie, gdy liczył sześć miesięcy życia. Nie przeszkadzało mu to jednak opowiadać o zdarzeniu, na które patrzył własnemi oczyma. Rozwodził się szeroko nad najdrobniejszemi szczegółami, mówił o długich dniach głodu i rozpaczy, o tonących, pełnych ludzi, łodziach ratunkowych, o budowaniu tratw, sygnałach, a wreszcie cytował swój czyn bohaterski, bo kiedy kapitan chciał uciekać, chwycił go za gardło i wrzasnął: — Wracaj na swe stanowisko, nikczemniku!
Było to nielada czynem, jeśli zważymy, że dokonało go dziecko półroczne. Ale ciągle powtarzane i znane wszystkim bajdy znudziły cały Taraskon tak, że od lat pięćdziesięciu wierzono mu, nie słuchając dowodów. Owo przejście Pegoulade uznał za dostateczny powód, by mieć ciągle zatroskaną minę i zachowywać się jak człowiek, którego już nic nie łączy z życiem. — Ha... cóż mnie może jeszcze nęcić po tem, com przeżył? — mawiał często, ale nie miał racji, gdyż to właśnie przyniosło mu stanowisko poborcy podatków i pozwoliło przetrwać różne zmiany form rządu i osób, stojących u ich steru.
Obok niego rozsiedli się bracia Bognonas, sześćdziesięcioletni bliźniacy, którzy się nigdy nie rozłączali, i mimo to, wiedli ze sobą ustawiczne spory i wygadywali zawsze na siebie niestworzone rzeczy. Podobieństwo ich było tak wielkie, że te dwie starcze, odwrócone od siebie przez antypatje, nieregularne, długonose twarze wziąć można było za model medaljonu, sporządzony na dwu przeciwnych płytach, a przedstawiającego na owercie i rewercie jednego i tego samego człowieka. Obaj razem stanowili coś w rodzaju bożka, zwanego: Janus bifrons.
Uzupełniali galerję: prezydent sądu Bèdoride, sędzia Barjavel, notarjusz Cambalalette i straszliwy doktor Tournatoire, o którym mówił Brawida, że gotów był puszczać krew kościotrupowi, byle wziąć honorarjum.
Wobec wielkiego upału, zwiększonego jeszcze gazowem oświetleniem lokalu, wszyscy członkowie obradowali bez surdutów, błyskając białemi rękawami koszul, co odejmowało posiedzeniu dużo splendoru. Coprawda liczba członków była mała, ledwo wystarczająca do głosowania, ale właśnie chytry Costecalde chciał z tego skorzystać, by przeforsować uchwałę niezwłocznego urządzenia wyborów do prezydjum, nie czekając wcale powrotu Tartarina. Pewny powodzenia, triumfował naprzód i szatański uśmiech wybiegł na jego wargi w chwili, gdy po odczytaniu przez Excourbaniesa porządku dziennego, podniósł się ze swego miejsca, by rozpocząć swe podstępne przemówienie.
— Wystrzegaj się człowieka, śmiejącego się naprzód, zanim przemówi... — mruknął komendant.
Costecalde mrugnął na wiernego, oddanego sobie Tournatoira i odezwał się z powagą w te słowa:
— Panowie! Postępowanie naszego prezesa wprawia mnie w kłopot; jakiem mam je nazwać mianem? Zostawił nas w zupełnej niepewności, znikł i nie wiemy wcale, gdzie go szukać, ani, czy żyje...
— To nieprawda! Prezes nadesłał list...
Bezuguet, drżący ze wzruszenia, stanął przed prezydjalnym stołem, gotowy do walki. Ale zrozumiawszy, że postępowanie jego sprzeciwia się przepisom regulaminu, podniósł ramię i zajadał głosu w sprawie nagłej i nie cierpiącej zwłoki.
— Mów! Mów! — rozległy się wołania.
Costecalde pożółkł nagle, coś mu ścisnęło gardło, nie mogąc mówić, skinął tylko głową na znak udzielenia głosu, a Bezuguet powiedział donośnie:
— Tartarin znajduje się u podnóża Jungfrau i prosi o sztandar klubowy, by go zatknąć na szczycie tej słynnej góry własną dłonią!
Zaległa cisza, przerywana tylko stłumionym oddechem oszołomionych słuchaczy, oraz pryskaniem gazu, a potem podniósł się gromki okrzyk brawa, tupanie nogami. Ponad wszystkiem zapanował jednak przeraźliwy, bojowy okrzyk wrzaskuna Excourbaniesa: — Ach... ach... ach... feu de brut!!! a tłum zebrany na dworze zawtórował mu dzielnie.
Costecalde, żółty jak cytryna, potrząsał dzwonkiem prezydjalnym, ale dopiero po długiej chwili spokój powrócił, a Bezuguet, ocierając sobie czoło i tak zadychany, jakby wyszedł dopiero co na piąte piętro, mówił dalej:
— Czyż mamy sztandar nasz, którego żąda prezes, posłać jak brudną bieliznę, zawiązaną sznurkiem, zwykłą, czy pośpieszną posyłką w towarowym wagonie?...
— Nie... przenigdy... ach... ach.., ach! — wrzasnął Excourbanies.
— Trzebaby wybrać delegację... wylosować trzech członków zarządu!..
Nie pozwolono mu dokończyć. Jednym gromkim okrzykiem wniosek został uchwalony i z urny wyszli trzej męże: Brawida, Pegoulade i aptekarz.
Drugi z wybranych zrzekł się mandatu, podając za powód, że od czasu wiadomej katastrofy, nie ma sił podejmować dłuższych podróży.
— Pojadę za ciebie, Pegoulade, jeśli się obawiasz katastrofy „Meduzy” na kolei! — zaryczał z dala Excourbanies, telegrafując rękami i nogami.
Bezuguet nie mógł również wyjeżdżać, a to z powodu konieczności pozostania w aptece. Domagało się tego dobro publiczne, gdyż w razie jakiejś pomyłki ucznia, ludność Taraskonu mogła zostać poprostu zdziesiątkowana.
Uznano ten powód jednogłośnie, a aptekarz oświadczył, że w miejsce swe wyśle Pascalona, Pascalon będzie miał staranie o sztandar, z czem jest zresztą obyty, i wywiąże się doskonale z zadania.
Wniosek ten również przyjęto przez aklamację. Excourbanies wydał znowu swój straszliwy okrzyk, w alejach zaryczały rozentuzjazmowane tłumy i powstało takie zamieszanie, że Excourbanies musiał się pokazać w oknie, by wrzaskiem ogłuszającym opanować rozruchy i wymusić spokój.
— Przyjaciele! — zawołał potem, — Tartarin został odnaleziony i niebawem okryje siebie i miasto nasze nową sławą!
Powtórzył swój okrzyk i przez długą chwilę napawał się nieludzkiemi wiwatami, które objęły całe miasto i okolicę, budząc nawet ze snu świerszcze i koniki polne, które, sądząc widocznie, że mają obowiązek uczestniczenia w okrzykach obywateli, wołających: „Niech żyje Tartarin!”... zaczęły ćwierkać: tar... tar... tar...
Costecalde musiał wysłuchać tego wszystkiego, zbliżył się nawet wraz z innymi do okna, ale czując, że nogi się pod nim uginają, rzucił się na fotel.
— Cóżci to, Costecalde? — spytał ktoś. — Jesteś żółty jak słonecznik!
Rzucono się doń, straszliwy Tournatoire dobył już nawet pudełko z lancetami, ale Costecalde uczynił straszliwy grymas i wyjęknął z głębi serca:
— Nic mi nie jest... nic. To nic... to tylko... zazdrość... zazdrość!
Biedny Costecalde cierpiał naprawdę bardzo.
Podczas tych wszystkich wydarzeń, Pascalon, pochylony nad apteczną ladą, przyklejał troskliwie gumą do starej gazety odnalezione z mozołem kawałki listu Tartarina. Ale aptekarz musiał machinalnie wsunąć część ich do kieszeni w chwili przestrachu, gdy posłyszał głos swej matki. Koniec końcem, mimo najskrupulatniejszych poszukiwań, pozostałe fragmenty nie dawały całości i wśród treści zdarzały się znaczne luki. List pozostał straszliwą zagadką i podobny był do mapy Afryki środkowej, gdzie całe połacie lądu noszą napis: terra incognito. Oto co zdołał odtworzyć biedny chorąży K. A.
...oszalały z miłości... lampę z dmuchawką... konserwy amerykańskie... mogę się oderwać... nihiliści... na śmierć... warunki ohydne... wzamian jej... Znasz... ideje liberalne Ferdynandzie drogi... ale carobójstwo?... Okropne skutki... Syberji, albo powieszony... ubóstwiam... Ach! Ściskam twą dłoń serde... Tar... Tar...