<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Przygody Tartarina w Alpach
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia S. Sikory
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Tartarin sur les Alpes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Słynny djalog pomiędzy „Jungfrau“ a Tartarinem — Salon nihilistyczny — Pojedynek na kordelasy — Straszliwa zmora — „Czy to mnie szukacie, panowie?“ — Dziwne zachowanie się właściciela hotelu, Mayera, wobec taraskońskiej delegacji.


Podobnie, jak wszystkie eleganckie hotele w Interlacken, „Hotel Jungfrau”, własność tutejszego Mayera, mieścił się przy pryncypalnej ulicy Hocheweg, szerokiej alei, wysadzanej kasztanami, przypominającemi Tartarinowi poniekąd ukochane plantacje Taraskonu. Brakło tu jeno słońca, kurzu i koników polnych, bowiem od tygodnia pobytu jego deszcz lać nie przestawał ani na chwilę.
Dano mu bardzo ładny pokój z balkonem na pierwszem piętrze. Kiedy rankiem przystrzygał sobie brodę przed małem lusterkiem, zawieszonem na klamce okna, który to obyczaj domowy zachował także i w podróży, spoglądając na pola, łany zboża, winnice, gaje i ciemne połacie jedliny, pokrywające zbocza gór, dostrzegał również wprost przed sobą słynną niebotyczną Jungfrau, wychylającą się z mgieł, a śnieżny jej zębaty szczyt oświecony byt zawsze, mimo chmur, jakąś poświatą dalekiego, niedostrzegalnego z nizin słońca. Wówczas zawiązywał się zawsze pomiędzy księżniczką alpejską, a taraskońskim alpinistą ciekawy djalog, któremu nie brakło dostojeństwa, mimo, że trwał zazwyczaj krótko.
— Widzę, żeś przybył, Tartarinie! No i cóż? — pytała Jungfrau.
— Ano przybyłem... przybyłem... — odpowiadał, naciskając palcem nos, by łatwiej wystrzydz z wąsów siwe włosy. Potem coprędzej wdziewał swój kraciasty kostjum turystyczny i klął pod nosem:
— Jestem osioł... jestem cymbał... postępuję, w sposób nikczemny!
Ale nagle, z pośród mirtów, tui i granatów, zdobiących bramę hotelową, wznosił się krystaliczny dźwięk i słodki głosik wołał, gdy tylko stanął na balkonie:
— Dzieńdobry! Powóz czeka! Spieszże się, leniuchu przebrzydły!
— Idę... już idę! — odpowiadał Zoni, coprędzej pakował nogi w angielskie sztylpy, zarzucał szal, albo, gdy była niedziela, wdziewał swój zielony żakiet, zawracający w Taraskonie głowy wszystkim kobietom, i biegł coprędzej, by nie dać na siebie czekać.
Konie parskały, a Zonia siedziała już w powozie wraz z okutanym w szale bratem, którego cera stawała się coraz bardziej ziemista, mimo dobroczynnego klimatu Interlacken. W tej chwili podnosili się z ławki dwaj mężczyźni i zbliżali doń posuwistym krokiem niedźwiedzia jaskiniowego. Byli to dwaj najsłynniejsi przewodnicy z Grindelwaldu, Rudolf Kaufmann i Chrystjan Inebnit, zamówieni przez Tartarina w celu odbycia wyprawy na szczyt Jungfrau. Zgłaszali się co dzień, by zapytać, czy jest odpowiednio usposobiony do drogi.
Tartarin przechodził nieludzkie wprost tortury, patrząc na ich ogromne, podkute buciska, pilśniowe kamizele, spiętrzone na barkach plecaki z oskardami, węże lin, przewieszone przez piersi, oraz twarze naiwne i poważne zarazem. Słuchał szwargotu, w którym starali się wyrazić swą gotowość i namawiać go, by się nareszcie zdecydował. Stali z pochylonemi grzbietami, mnąc w rękach kapelusze i czekali. Daremnie ich prosit, by nie przychodzili, daremnie zaręczał, że da im znać niedługo.
Codziennie znajdował ich nieodmiennie przed hotelem i musiał pozbywać się ich datkiem, stojącym w prostym stosunku do wyrzutów sumienia, jakie go trapiły. Przewodnicy, zachwyceni takim sposobem „robienia Jungfrau”, chowali spokojnie pieniądze do kieszeni i majestatycznym krokiem, obojętni na deszcz, odchodzili do rodzinnej wioski, pozostawiając Tartarina przy Zoni, wydanego na męki piekielne poczucia własnej niemocy.
Trwało to jednak krótko: przepyszne, orzeźwiające powietrze, rozkwiecone łąki, błysk cudnych oczu Zoni, dotknięcie jej trzewiczka, odczuwane co chwila poprzez pledy i szale, wszystko to rozpraszało widmo ponurej dziewicy gór. Niech djabli biorą Jungfrau, myślał bohater, poddając się czarowi miłości i łudząc się przytem misją skierowana tej pięknej dziewczyny na drogę właściwą. Całem sercem pragnął, by zaprzestała swego morderczego zawodu i wróciła w zakres praw, które przekroczyła pod wpływem bohaterskiego poświęcenia.
Ta właśnie misja trzymała go w Interlecken w tym samym co Wasyljewy hotelu. Nie sądził wcale, by mógł rozkochać w sobie dziewczynę, której mógł być ojcem. Wzruszała go jeno do głębi ta bezgraniczna dobroć jej dla wszystkich, dla członków stronnictwa, a zwłaszcza dla brata, którego Sybir oddał jej w stanie okropnym, napoły trupem, dotkniętym śmiertelną chorobą, wobec której niczem były najsroższe nawet wyroki sądu wojennego. To go do niej przywiązywało.
Proponował, że zabierze oboje ze sobą do Taraskonu, że mieszkać będą w pałacyku u bram miasta, starożytnej budowli rzymskiej, którą odrestaurować każe dla nich. Wystawiał im, jak tam dobrze i pięknie, mówił, że deszcz nie pada prawie nigdy, słońce świeci zawsze, a ludzie żyją wśród ciągłych uroczystości i tańców. Wpadał w zapał, bębnił na kaszkiecie farandolę, nucił piosnki narodowe i lokalne, a najczęściej powtarzał jeden refren:

Lagadigadeu,
La Tarosco, la Tarasco,
Lagadigadeu,
La Tarosco, de Casteul

Ale jeno ironiczny uśmiech jawił się na bladych wargach chorego, a Zonia potrząsała odmownie główką. Dla niej, mówiła, nie istnieje słońce, ni radość tak długo, jak lud rosyjski jęczy pod batem tyrana. Gdy tylko brat ozdrowieje... jej smutne oczy wyrażały co innego... niezwłocznie powróci do kraju i żadna siła nie przeszkodzi jej cierpieć i zginąć za świętą sprawę wolności.
— Ależ u kroćset starych djabłów... — wykrzykiwał Tartarin rozżalony — skoro zabijecie jednego tyrana, zjawi się drugi i trzeba będzie zaczynać wszystko na nowo! Tymczasem czas mija, marnieje młodość i przepada miłość!..
Bawił ją sposób, w jaki wymawiał słowo l’amourr, z warczącym pogłosem głoski r. Oświadczyła jednak, że miłość jej posiąść może tylko ten mężczyzna, który oswobodzi ojczyznę uciemiężoną. A wówczas, choćby był tak brzydki jak Bołybin i taki prostak jak Maniłow, oddałaby mu się niepodzielnie, żyła z nim w nieślubnym związku, jak długoby trwała jej kobieca piękność, albo jak długoby chciał korzystać z jej wdzięków.
— W nieślubnym związku? — wrzasnął przerażony Tartarin.
Tak zwali nihiliści swe związki nielegalne, zawierane bez pośrednictwa władzy i Kościoła, na mocy wzajemnej skłonności. O takiem to prymitywnem, skandalicznem pożyciu mówiła Zonia otwarcie, nie tracąc swej dziewiczej minki, a Tartarin pojąć tego nie mógł. Był on człowiekiem zasad, mieszczuchem, wyborcą, nie dybał na niczyje życie, a mimo to byłby się zgodził na taki nieślubny związek z nią, byleby nie stawiała tak morderczych warunków.
Roztrząsał ten dziwnie powikłany i niesamowity problem, a tymczasem przesuwały się przed nimi pola, lasy, jeziora i winnice. Niestety, na każdym zakręcie, z poza każdej grupy drzew, z poza każdej skały wychylała uparcie swój śnieżny wierzchołek przeklęta rywalka Zoni, bladolica Jungfrau i to zjawianie się jej natrętne zatruwało Tartarinowi każdą przejażdżkę.
Wracali i zasiadali do posiłku południowego przy olbrzymim stole, gdzie, jak zawsze i wszędzie, wrzała nieubłagana walka między Ryżowcami a Śliwkowcami. Ale Tartarin nie zwracał na to uwagi. Pilnował tylko, by Zoni niczego nie zbrakło, by Borys nie siedział na przeciągu, by ktoś znagła nie otwarł drzwi, czy okna, słowem — otaczał ich najtkliwszą opieką i wysadzał się na wykwint światowca, w którym przewijała się niejedna cecha lisa taraskońskiego, a czasem nawet płochliwego zajączka.
Potem udawał się do saloniku swych przyjaciół na herbatę. Pokój ten, położony na wysokim parterze, miał balkon, wychodzący na ogród, poprzez sztachety którego widać było główną promenadę. Borys drzemał na sofie, a Tartarin spędzał rozkoszną godzinkę na rozmowie w cztery oczy z Zonią. Samowar syczał i kwilił, przez otwarte drzwi dolatał zapach zwilżonych deszczem kwiatów, widnych z oddali i tworzących cudną, wielobarwną mozajkę. Gdyby jeno zjawiło się słońce, gdyby zalało pokój jaśnią, Tartarin przysiągłby, że ziściło się jego marzenie i że ma u siebie w domku taraskońskim młodą Rosjaneczkę, ów kwiatek Północy, przesadzony do ogrodu, po zdetronizowaniu baobabu, który teraz pozostaje na jej łasce i jej opiece.
Nagle wzdrygała się Zonia.
— Druga godzina... a niema poczty!
— Będzie... będzie... — odpowiadał poczciwy Tartarin i poznać było zaraz, jak doniosłą pełni funkcję, po teatralnej minie, powadze, z jaką zapinał żakiet na wszystkie guziki i brał laskę do ręki. Prosta z pozoru rzecz, wcale prostą i łatwą nie była. Trzeba bowiem wiedzieć, co znaczy iść na pocztę i odebrać listy dla Wasyljewów, nadawane zawsze poste restante.
Śledzeni przez władze miejscowe i jednocześnie tajną policję rosyjską, nihiliści, a zwłaszcza przywódcy partji, musieli przedsiębrać środki ostrożności. Adresowano do nich listy i pisma, używając jeno inicjałów i nie dostawali ich do domu, ale używali do odbierania z poczty osób zaufanych.
Ponieważ od przyjazdu do Interlacken Borys ledwo mógł chodzić, a Zonia była nim zajęta i wzbudzałaby ponadto uwagę policji, stojąc u okienka pocztowego, przeto Tartarin podjął się pełnić codziennie obowiązki listonosza. Poczta mieściła się tuż niemal przy hotelu, na skraju głównej promenady, zatłoczonej stale ludźmi, obrzeżonej kawiarniami, sklepami i restauracjami. Z każdej wystawy wyzierały przybory turystyczne: laski, oskardy, kamasze, sztylpy, haki, kolce do butów, podkute buty, lornetki, okulary lodowcowe, liny, plecaki, manierki, a wszystko to szczerzyło zęby na alpinistę-renegata i urągało mu srodze. Ulica roiła się od karawan turystycznych, jucznych koni, przewodników, mułów, powiewały welony błękitne i zielone, tętniły podkowy, laski i oskardy biły o bruk, brzęczało, huczało wszystko,.. on jednak nie zwracał uwagi na nic. Nie czuł nawet rzeźwego powiewu, niosącego zapach śniegu od gór, a wytężał całą przytomność umysłu na to jedynie i wyłącznie, by zbić z tropu szpiegów.
Żaden żołnierz awangardy, żaden tyralier, sunący chyłkiem ku nieprzyjacielowi, ani patrol wywiadowczy, skradający się wzdłuż murów nieznanego miasta, słowem nikt nie był ostrożniejszy od Tartarina, nikt nie postępował chytrzej niż on podczas owej krótkiej drogi z hotelu na pocztę.
Gdy tylko posłyszał żołnierskie kroki za sobą, zatrzymywał się, wchodził do pierwszego lepszego sklepu, przeglądał fotografje, czy książki, by się nie dać śledzić. Czasem też zawracał nagle, stawał twarzą w twarz z jakąś, Bogu ducha winną służącą, obładowaną sprawunkami i robił tak groźną minę, że biedaczka wydawała okrzyk strachu. Zdarzyło mu się nieraz, że tym manewrem spędził z chodnika nieszkodliwych zgoła Śliwkowców własnego table d’hotu hotelowego, lub rozbił nos jakiemuś Ryżowcowi, który uciekał skwapliwie, uważając go za warjata.
Doszedłszy do biura, którego okienko wychodziło, niewiadomo czemu, wprost na ulicę, bohater nasz spacerował tam i z powrotem, badając fizjonomje, zanim ośmielił się zbliżyć, nakoniec, upatrzywszy stosowną chwilę, rzucał się skokiem tygrysa, pakował do środka głowę, zapierał całą przestrzeń ramionami i wyszeptywał kilka słów tajemniczych tak niewyraźnie, że mu je zawsze kazano powtarzać, co go naturalnie doprowadzało do rozpaczy.
Pochwyciwszy zdobycz, wsuwał ją w kieszeń na piersiach i wracał, nakładając, oczywiście, drogi i wchodził do hotelu od strony kuchni, ściskając kurczowo listy i dzienniki, każdej chwili gotów podrzeć, lub połknąć wszystko, gdyby najdrobniejsza rzecz wzbudziła podejrzenie.
Zawsze niemal Maniłow i Bołybin czekali u przyjaciół na wieści. Nie mieszkali w hotelu dla oszczędności i ostrożności, Bołybin znalazł zajęcie w drukarni, a Maniłow, jako snycerz, pracował dla przedsiębiorców. Taraskończyk nie lubił ich: pierwszy drażnił go swemi drwiącemi, małpiemi minami, drugi przerażał srogiem spojrzeniem. Prócz tego, zły był, że obaj zajmują zbyt dużo miejsca w sercu Zoni.
— To bohater! — mówiła o Bołybinie. Opowiedziała mu, jak to przez ciąg trzech lat wydawał i drukował, sam jeden, w centrum Petersburga, bez środków, nawet dostatecznych, pismo rewolucyjne. Przez cały czas ani razu nie wyszedł na ulicę, nie zbliżył się nawet do okna, a sypiał w wielkiej skrzyni, w której go, wraz z jego nielegalną literaturą, zamykała co wieczór pewna kobieta, od której odnajmował mieszkanie.
Podobnie, a nawet gorzej, działo się z Maniłowem w podziemiach Pałacu Zimowego. Siedział tam, czyhając na sposobność, a w nocy spał na olbrzymiej kupie dynamitu. Naraził się przez to na nieznośny ból głowy i nerwowe przypadłości, które pogorszały jeszcze częste rewizje żandarmskie, oraz nagłe zjawianie się policji, która wiedziała ogólnikowo, że się coś przygotowywa i co chwila badała, co czynią robotnicy, zajęci w pałacu. Maniłow wydalał się rzadko, a za każdym razem mijał w przechodzie, na Placu Admiralicji, jednego z delegatów komitetu rewolucyjnego, który pytał pocichu, nie zatrzymując się:
— Zrobione?
— Jeszcze nie! — odpowiadał i wracał do roboty.
Nakoniec, pewnego wieczoru, w lutym, zapytany w ten sam sposób, odpowiedział spokojnie:
— Zrobione.
W tej samej niemal chwili rozległ się straszliwy łoskot, potwierdzający jego słowa: pogasły światła w całej dzielnicy, szyby wyleciały z okien, a pośród głębokiej ciemności zajęczały głosy rannych, konających, zatętniły kopyta jazdy, zahuczały trąbki sikawek, spieszących gasić płomienie, bijące kaskadami w niebo.
— Jakie straszne jest — przerwała opowiadanie Zonia — to poświęcanie tysięcy niewinnych osób, jak okrutna owa konieczna hekatomba egzystencyj ludzkich, ileż zazwyczaj idzie na marne inteligencij, odwagi i wysiłków! Nie... nie, masowe mordy, to zła metoda... Najczęściej wymyka się główny winowajca. Najprostszym, najbardziej ludzkim procederem byłoby pójść do cara, jak pan idzie na lwy i pantery, z dobrą bronią w ręku i nieustraszonem męstwem w sercu, stanąć gdzieś przy oknie, czy powozie, gdy będzie przejeżdżał i bez namysłu...
— Zapewne... zapewne... — odrzekł zakłopotany Tartarin, udając, że nie rozumie aluzji. Zaraz też rozpoczął jakąś dyskusję filozoficzną i humanitarną z kilku młodymi studentami. Bołybin i Maniłow nie byli jedynymi gośćmi Wasyljewów. Codziennie ukazywały się nowe postacie, wszystko młodzi, mężczyźni i kobiety, wyglądający na biednych studentów, egzaltowane nauczycielki, ładne, różowe i białe, o wyniosłych czołach, połyskliwych oczach, równie dziecinne, naiwne a okrutne zarazem jak Zonia. Wszyscy byli w kolizji z prawem, żyli w związkach nieślubnych, dźwigali na sobie wyrok wygnania, niektórzy nawet zostali skazani na śmierć, ale nie odbierało im to wcale wesołości i nie krępowało młodzieńczej bujności życia.
Śmieli się, rozmawiali swobodnie, a że większość umiała po francusku, przeto Tartarinowi było z nimi bardzo dobrze. Zwali go „wujaszkiem” i lubili, gdyż odczuwali, że posiada duszę dziecka, że jest naiwny, a nie kłamie w złej myśli. Naturalnie domyślili się rychło, że „koloryzuje“ opowiadając o swych sukcesach łowieckich i śmieli się, ile razy odwijał rękaw, ukazując na muskularnem ramieniu bliznę po pazurze pantery, lub gdy kazał domacywać się pod brodą dziury, wydartej zębem lwa z ostępów Atlasu. Sam przyśpieszał zresztą owo zbratanie, obejmując ich wpół, opierając się na ich ramionach i nazywając po imieniu.
Nabrali doń pełnego zaufania, czytali przy nim listy, układali plany, naznaczali hasła, mające wywieść w pole organa policyjne, słowem — wtajemniczyli go w robotę konspiracyjną, która niezmiernie odpowiadała ognistej wyobraźni taraskończyka. Mimo, że zawsze był przeciwnikiem gwałtu, powoli nawykł do dyskutowania nad planami morderczemi: chwalił, krytykował, poprawiał, dawał wskazówki, jak przystało przywódcy, który kroczył już ścieżką wojenną, znał się na konstrukcji i użytku wszelakiego rodzaju broni i nabył wprawy w walkach wręcz z dzikiemi bestjami Afryki.
Pewnego dnia, gdy mówiono w jego obecności o zabójstwie, dokonanem w teatrze na pewnym funkcjonariuszu policji, udowadniał im, że cios źle został wymierzony i dał lekcję ataku nożem.
— Tak się robi... patrzcie... od dołu w górę! W ten sposób cios jest wydatniejszy i nie naraża się człowiek na skaleczenie!..
Odurzony własną mimiką, zawołał:
— Przypuśćmy, że jestem na polowaniu z waszym despotą i to... w cztery oczy... Polujemy na wilki z kordelasami. On stoi tam, gdzie ty, Fiedorze, a ja tu, przy komodzie. Każdy ma kordelas w ręku. Wołam: — No, teraz musimy się rozprawić, wasza cesarska mości!
Skulił się, zebrał w sobie, skoczył w górę, wydał ryk straszliwy i odegrał prawdziwy bój na noże, zakończony okrzykiem triumfu i rozpruciem sofy nożykiem do rozcinania papieru.
— Tak się załatwia tego rodzaju sprawy! — zawołał na zakończenie i popił herbaty.
Ale kiedy znalazł się sam, w swoim pokoju, doznawał wyrzutów sumienia i drżał ze strachu. Wyzwoliwszy się z pod wpływu Zoni i hipnozy jej szafirowych oczu, otrząsnąwszy z siebie szał, jakim przepojeni byli jej towarzysze, stawał się napowrót sobą, wkładał szlafmycę, kosztował wody z cukrem przed zaśnięciem, kładł się do łóżka i zaczynał rozmyślać. Niewiadomo poco mieszał się w to wszystko? Ten car nie był jego carem, nie gnębił jego narodu, przeto sprawa nie mogła go obchodzić nic a nic. Mogło się natomiast przydarzyć pewnego pięknego dnia, że zostanie uwięziony, wydalony, wydany w ręce policji rosyjskiej, a wówczas... kroćset tysięcy! Te kozaki nie znają się na żartach!
Zanurzony w ciemń zupełną, leżąc na wznak, co przyczynia się jeszcze, jak wiadomo, do podniecenia fantazji, oglądał w myśli wszystko, co go spotkać może. Zdawało mu się, że patrzy na album, rozkładający się w nieskończoność, na jakim zazwyczaj znajdują się fotografje okolic, miast i rzeczy godnych zwiedzenia, a każdy obrazek przedstawia męki rozliczne i straszliwe, które go czekają.
Oto pracuje w kopalni ołowiu na Syberji, jako katorżnik, po pas we wodzie, od której organizm jego nabawia się strasznych chorób. Ucieka i kryje się po lasach, zasypanych niezgłębionym śniegiem, ścigają go Tatarzy z psami, tresowanemi do polowania na ludzi. Wyczerpany, zgłodniały, pada wreszcie i zostaje powieszony pomiędzy dwoma złoczyńcami. Przed śmiercią całuje go w czoło pop pijany, cuchnący wódką, z włosami lśniącemi, wysmarowanymi łojem renim, tymczasem zaś w Taraskonie, w piękny, słoneczny dzień, nikczemni członkowie K. A. osadzają na prezydialnym fotelu łotra Costecalda, którego oblicze promienieje szczęściem.
W czasie jednej z takich tortur nocnych, spotniały, drżący, wydał z udręczonej piersi rozpaczny okrzyk: — Ratuj Bezuguecie! Potem, zaraz rano napisał do aptekarza ów list poufny, pełen przeczuć strasznych, będący bezpośrednim wyrazem mąk doznanych. Ale wystarczyło, by Zonia spojrzała z powozu ku jego oknu i powiedziała: — Dzieńdobry! — a oczarowanie wracało z całą mocą i niemoc wyrwania się ze szponów uroczej czarodziejki stawała się jeszcze głębsza niż przedtem.
Pewnego dnia, kiedy wracał z „Kursalu“ do hotelu z Wasyljewami i Bołybinem po długim, denerwującym koncercie, nieszczęsny Tartarin zapomniał o wszystkiem i przyciskając do piersi ramię Zoni, wyrzekł nakoniec słowa, które mu się dawno cisnęły na usta.
— Kocham cię, Zoniu!... — Nie zdziwiła się wcale, nie cofnęła nawet, spojrzała nań tylko poważnie. Przystanęli pod latarnią gazową, a w jej świetle dostrzegł, że przybladła nieco.
— Zasłuż, a będę twoją! — powiedziała i uśmiechnęła się tajemniczo i pociągająco. Już miał odpowiedzieć, uczynić krok szalony i zobowiązać się słowem, lub przysięgą do rzeczy strasznych, gdy nagle przystąpił doń strzelec hotelowy i powiedział:
— Goście przyjechali do pana. Są na górze w kurytarzu... Trzech panów... Szukają wszędzie...
— Szukają mnie? Kroćset tysięcy djabłów... Pocóż linie szukają... Aha! — W tej chwili zjawił mu się przed oczyma pierwszy obrazek albumu, oglądanego w nocy, z podpisem; „Uwięzienie Tartarina“. Bał się oczywiście bardzo, ale zachowanie jego było wprost bohaterskie: — Uciekaj pani, ocal siebie i innych! — powiedział zcicha, pochylając się ku Zoni, potem zaś uścisnął jej dłoń, podniósł głowę i majestatycznym krokiem udał się do hotelu, jakby szedł na szafot. Ale zesłabł po przejściu kilku stopni schodów i musiał się chwycić poręczy, by nie upaść.
W kurytarzu dostrzegł zdala grupkę osób pod drzwiami swego pokoju. Pochylali się, zaglądali Przez dziurkę od klucza, pukali i wołali: — Hej... Tartarin... otwieraj!
Coś go ścisnęło w gardle, język przywarł do podniebienia, ale postąpił kilka kroków i zbierając wszystkie siły, spytał:
— Czy to mnie szukacie, panowie?
— Ciebie... kroćset tysięcy, kochany prezesie!
Jakaś mała figurka, sucha i zgrabna, szaro ubrana, pokryta kurzem, przypominającym zupełnie kurz rodzimych plantacyj, posiadająca długie, sterczące wąsiki, skoczyła na szyję naszego bohatera i Tartarin uczuł na swych gładkich policzkach dotknięcie zmarszczek twarzy byłego kapitana prowjantury.
— Brawida... kroćset... cóż to znaczy? Excourbanies?... A to... któż to taki, ten trzeci?
Odpowiedział mu rodzaj beku cielęcego: — Drogi mistrzu!... — Jakaś figura postąpiła naprzód, wlokąc za sobą drąg wysoki, obwiązany grubo w górnej części i pokryty ceratowym pokrowcem.
— Kroćset... tysięcy... to Pascalon! — zawołał prezes. — Pocałuj mnie, chłopcze! Cóż to dźwigasz... rzućże to, lub odstaw do kąta!
— Zdejm pokrowiec... rozwiń! — poddawał Brawida. Chłopiec szybko rozpakował trzymany przedmiot i w oczach zdumionego Tartarina błysnęły emblematy sztandaru taraskońskiego klubu alpinistów.
Delegaci zdjęli czapki.
— Panie prezydencie! — zaczął Brawida, a uroczysty głos jego drżał nieco. — Rozkazałeś, by przywieść sztandar, przeto składamy go w twoje ręce!
Prezes tak wybałuszył oczy, że mu niemal na wierzch wyszły.
— Ja rozkazałem...?
— Jakto? Nie było rozkazu? — zdumiał się Brawida.
— To jest... to znaczy... może nie tak ściśle... ale stało się wybornie! Wybornie.
Wycofał się zręcznie, przyszedł mu bowiem na myśl list, do Bezugueta pisany. Zrozumiał coś niecoś, domyślił się reszty. Oto zacny farmaceuta dopuścił się szlachetnego kłamstwa, by mu przypomnieć obowiązek, wrócić na drogę honoru i sławy, Tartarin uczuł wielkie wzruszenie, uścisnął ponownie wszystkich trzech i powtórzył kilka razy: — Drodzy przyjaciele... dziękuję, bardzo dziękuję... uczyniliście doskonale... doskonale!
— Niech żyje prezydent! — zawołał Pascalon, wznosząc sztandar. W tej samej chwili rozległ się przeraźliwy okrzyk bojowy Excourbaniesa:
— Ha... ha... ha... feu de brut!!!
Zatętnił hotel, wstrząśnięty od fundamentów do szczytu. Otwarły się wszystkie drzwi, wybiegł kto żył na kurytarz, a wszyscy byli przerażeni i zdumieni tym nieznanym sztandarem i tymi trzema brodatymi ludźmi, stojącymi w ordynku wojskowym, a jednak z podniesionemi w górę rękami. Jak długo stał hotel, nie zaznał takiego wstrząsającego wrażenia.
— Chodźcież do mnie! — powiedział, zawstydzony nieco, Tartarin. Otworzył drzwi, wpuścił gości i zaczął pociemku szukać zapałek. Zaraz jednak rozległo się charakterystyczne, władcze pukanie i w progu stanął wściekły, czerwony, rozindyczony właściciel hotelu, Mayer. Miał zamiar wejść, ale widząc połyskujące w ciemności oczy, cofnął się i wrzasnął tylko chrapliwym, szwabskim akcentem:
— Bądźcież, panowie cicho... inaczej — każę was wyłapać policji...
Na te brutalne słowa odpowiedział głuchy pomruk z głębi pokoju. Hoteljer cofnął się dalej jeszcze i dorzucił:
— Wiadomo, coście za ptaszki... śledzą was... a ja takiej bandy nie chcę w hotelu!...
— Panie Mayer — powiedział grzecznie, ale dobitnie Tartarin — proszę mi przynieść zaraz rachunek... Ja i ci panowie udajemy się jutro rano na Jungfrau.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O jakąż moc posiadasz w sobie, ziemio rodzinna, ty mała ojczyzno, w wielką ojczyznę włączona, skoro starczy samego dźwięku mowy, symbolu jeno, sztandaru, by zwrócić z błędnej drogi serce człowieka. Oto Tartarin w jednej chwili, w jednym momencie zrzucił z siebie straszliwy urok zła, odwrócił się od miłości, kryjącej zdradne zasadzki, i odzyskany został dla misji swej i sławy.
— Kroćset tysięcy! Ruszamy w drogę!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Franciszek Mirandola.