Przygody czyżyków/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Przygody czyżyków
Wydawca Księgarnia G. Centnerszwera
Data wyd. 1899
Druk M. Lewiński
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Jan Wasilewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.
Franek.

W warsztacie Michałka pracowało trzech chłopaków, którzy dopiero szewctwa się uczyli. Młodsi: Adam i Tomasz umieli bardzo mało, Franek zaś znał się cokolwiek na robocie, lecz był próżniakiem. Gdy majster w domu siedział, szło jeszcze jako tako, gdy wyszedł, Franek robotę rzucał, siadał na sofce pod oknem i krzyczał, grożąc młodszym.
— Ja teraz pan — mnie słuchać!.. albo bić będę, ile się zmieści.
Innym znowu razem, przykazuje ostro Tomkowi:
— Łatkę mi do buta przyszyć! Tomek — rozumiesz?..
— Nie mam czasu, odpowiada wystraszony chłopiec. Służąca z pierwszego piętra przyjdzie po swoją naprawkę.
— Przyjdzie? bardzo pięknie!.. Poprosisz, żeby odpoczęła, a tymczasem zrób, co mówię.
— Nie żartuj.
— Wcale nie żartuję, rybko droga. Moje najpilniejsze, potem do cudzych trzewiczków się zabierzesz... nie uciekną, kochanku, nie uciekną!
To powiedziawszy, zabiera trzewiki, a gdy Tomek chce mu je wyrwać, woła, tupiąc nogą.
— Nie oddam, ani myślę, mój but musi być pierwszy.
Spiesz się — majster w mieście długo nie zabawi, panna Agata też przykazywała...
Tomek zaczyna but naprawiać, a niedobry Franek wyjmuje z kieszeni cieniutkie papierki; sypie na nie jakiś proszek, skręca, następnie kładzie do ust i zapala.
Gdy wciągnąwszy w siebie dużo dymu, buchnął nim na nas, czem wszystkie ptaszki przeraził, a znajdującym się bliżej chwilowo przytomność odebrał, był uszczęśliwiony. Aż podskakiwał z ukontentowania.
— Głuptasy! wołał — marne głuptasy! nie wiedzą, co smaczne. Jabym was dopiero nauczył rozumu!
Franek budził we mnie trwogę — zmykałem przed nim, co go gniewało zawsze.
— Twój Cizio, rzekł raz do Marcysi, to największy dzikus między tą całą ptasią hołotą.
— Nie zajmuj się nim, odparła dziewczynka — pilnuj swego. Ojciec jest zły na ciebie; słyszałam, jak mówił do mamy, że miarka się przebrała. A ojciec, jak wiadomo, nie lubi żartować.
— No, proszę!.. panna majstrówna wyjeżdża z kazaniem — śmiał się Franek. Sługa uniżony — co pani dobrodziejka rozkaże? dodał, kłaniając się i niby czapkę zdejmując. Powiada pani, żebym pracował? owszem, bardzo chętnie. Na początek myślę zrobić porządeczek między temi pięknemi stworzonkami.
To powiedziawszy, wziął z kąta miotłę i, biegając po mieszkaniu, zaczął nią wymachiwać na różne strony. Porwaliśmy się wszyscy do ucieczki, ale zagrodził nam drogę do pieca; tylko mała Flu zdążyła przefrunąć, my zaś w popłochu szalonym pędziliśmy przed siebie, aby za chwilę, wystraszeni jeszcze bardziej, na to samo miejsce wrócić i znów uciekać i kołować w dalszym ciągu.
Marcysia, zalana łzami przypadła do Franka; chwyciwszy go za ręce, szarpnęła całą siłą, nie mogła mu jednak wyrwać miotły. Chłopak śmiał się głośno.
— Toż pracuję, panienko złota, wołał ucieszony, robię porządek!.. Trzeba wypędzić tych darmozjadów, a jeśli nie wszystkich, to choć połowę. — Owszem, owszem, najchętniej powypędzam. No, karaluchy, w drogę!
Dziewczynka wybiegła z mieszkania płacząc; — zostaliśmy sami.
— Wymorduje nas wszystkich! wymorduje! zawodził szczygieł.
— Ale zginiemy razem! piszczała makolągwa — przynajmniej razem!..
— Jest z czego się cieszyć! świergotał Tluś. Gdybym mógł zemknąć, byłbym najszczęśliwszy.
— Lecz gdzie? którędy? wołaliśmy rozpaczliwie. Niech kto ze starszych drogę wskaże, pójdziemy za nim.
Drogi bezpiecznej nie było, gdyż Franek miotłą machał i groził nam ciągle.
— Zginiemy! zginiemy!
Ale chłopak zląkł się widać, by kto z sąsiadów nie nadbiegł na prośby Marcysi i miotłę opuścił. Ledwie zdążyliśmy przypaść do pieca, siedział zajęty robotą.
Gdy majster wrócił, Marcysia opowiedziała mu wszystko. Rozgniewał się i wziął z kołka dyscyplinę, srogie narzędzie do bicia.
— Ach, panie majstrze, złoty panie majstrze! wołał Franek, już nigdy nie będę, nigdy w życiu!
Szewc, dobry człowiek, dał się ubłagać i dyscyplina w kąt poszła i przez jakiś czas później, Franek nie patrzył wcale w naszą stronę, tylko Marcysi groził. Dziewczynka się śmiała.
— Co mi możesz zrobić?
— Zobaczysz, zobaczysz!
— Zaciekawiasz mnie, mój kochany.
— Policzymy się raz, ale dobrze, ty skarżycielko niegodziwa!
— Dałbyś pokój, mówił do niego Adam — po co te wszystkie krzyki!
— Cicho bądź!
Adam umilkł i zajął się robotą, a Tomek, śmielszy trochę od pewnego czasu, szepnął:
— Strach, strach mój bracie — pan Franciszek się rozgniewał, gotów nas wypędzić.
Franek poczerwieniał. Nie wiem, co byłoby zaszło między nimi, ale ktoś obcy do drzwi zastukał i kłótnia się przerwała.
— Porachujemy się, porachujemy, mruknął Franek. Mam pamięć dobrą.
Spojrzał na nich groźnie, czego nie spostrzegli, i pracowali dalej.
— Unikaj go, dziecko drogie, rzekła do mnie mama. To chłopiec zły i mściwy.
— O, tak, mamo, wiem — powinniśmy wszyscy dobrze się pilnować.
— Szczególniej, gdy kogo ze starszych nie ma w mieszkaniu, dodała mateczka.
— Bardzo cię proszę, zawołał tatuś — nie strasz mi dzieciaka! Kogo ma unikać, przed kim się ukrywać?.. Strach to zły towarzysz — odbiera przytomność, i do zguby wiedzie. Przestań myśleć o niebezpieczeństwach — pogróżki nic nie znaczą. Mamy opiekę ludzi dobrych, żywność i kąt do spania, teraz gdy nadchodzi jesień, to bardzo wiele. Bądź śmiałym synku i wesołym — lataj, śpiewaj, nie smuć się bezpotrzebnie.
Mamusia ucichła, wiedząc że ojciec nie lubi, gdy mu zaprzeczają — szepnęła mi tylko później, bym od czasu do czasu przypomniał sobie jej radę. Ledwie dzień minął, wyszła mi ona z pamięci, zapomniałem o strachach, latałem, śpiewałem, jak kazał tatuś.
Bawiliśmy się na piecu bardzo wesoło: jedni śpiewali chórem, drudzy skakali, gonili się, fruwali — czasem łapaliśmy muchy, co jest bardzo trudne.
Makolągwa siedziała znowu na czterech pstrych jajeczkach; — obejrzeliśmy je z ciekawością — takie malutkie!... Jak uwierzyć, by tam wewnątrz siedział ptaszek... to chyba kłamstwo! Na samą główkę ileż miejsca trzeba!.. gdzie dopiero schować szyjkę, piersi, brzuszek, skrzydełka i nóżki?... Makolągwa zaczęła z nas żartować.
— Ziuziu, rzekła do starszej córki, nie zmieściłabyś się pewno teraz.
Ziuzia, prześliczna makolągwa z nastroszonym czubkiem skrzywiła się na to pytanie.
— Ej, moja mamo, rzekła, przecież wszyscy wiedzą, że dawno minęły czasy, kiedy byłam takim drobiazgiem.
— Ale byłaś.
— Co prawda, nie pamiętam.
— Krótką masz pamięć, żartował szczygieł, a Ziuzia zawstydzona uciekła. Roześmielimy się wszyscy, gdyż Ziuzia lubiła się przechwalać i rozmaite minki stroić, a makolągwa zawołała:
— Dość tego, dość, Ziuzia jest trochę próżna — wiem dobrze, lecz zamiast ją ośmieszać, pamiętajcie o własnych wadach. Jegomość szczygieł daje zły przykład młodym, ćwierknęła, gdy stary zadarł główkę i kręcąc ogonkiem spojrzał na nas z góry, zupełnie jak Ziuzia.
— Przestań, asani, zbyt dużo paplesz! odciął się szczygieł.
— A to co znowu! krzyknęła makolągwa, nie wolno mówić?... Mężulku, ach mężulku, chodźże na pomoc, bo mi dokuczają — chodź natychmiast, proszę! Jeśli nie przyjdziesz, ucieknę, jajeczka się zaziębią i będzie nieszczęście.
Zanim wezwany się stawił, szczygieł siedział już na oknie, ziareczka wyłuskiwał i tylko od czasu do czasu świergotał:
— Złośnica! złośnica!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.