Przygody czyżyków/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody czyżyków |
Wydawca | Księgarnia G. Centnerszwera |
Data wyd. | 1899 |
Druk | M. Lewiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Jan Wasilewski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W warsztacie Michałka pracowało trzech chłopaków, którzy dopiero szewctwa się uczyli. Młodsi: Adam i Tomasz umieli bardzo mało, Franek zaś znał się cokolwiek na robocie, lecz był próżniakiem. Gdy majster w domu siedział, szło jeszcze jako tako, gdy wyszedł, Franek robotę rzucał, siadał na sofce pod oknem i krzyczał, grożąc młodszym.
— Ja teraz pan — mnie słuchać!.. albo bić będę, ile się zmieści.
Innym znowu razem, przykazuje ostro Tomkowi:
— Łatkę mi do buta przyszyć! Tomek — rozumiesz?..
— Nie mam czasu, odpowiada wystraszony chłopiec. Służąca z pierwszego piętra przyjdzie po swoją naprawkę.
— Przyjdzie? bardzo pięknie!.. Poprosisz, żeby odpoczęła, a tymczasem zrób, co mówię.
— Nie żartuj.
— Wcale nie żartuję, rybko droga. Moje najpilniejsze, potem do cudzych trzewiczków się zabierzesz... nie uciekną, kochanku, nie uciekną!
To powiedziawszy, zabiera trzewiki, a gdy Tomek chce mu je wyrwać, woła, tupiąc nogą.
— Nie oddam, ani myślę, mój but musi być pierwszy.
Spiesz się — majster w mieście długo nie zabawi, panna Agata też przykazywała...
Tomek zaczyna but naprawiać, a niedobry Franek wyjmuje z kieszeni cieniutkie papierki; sypie na nie jakiś proszek, skręca, następnie kładzie do ust i zapala.
Gdy wciągnąwszy w siebie dużo dymu, buchnął nim na nas, czem wszystkie ptaszki przeraził, a znajdującym się bliżej chwilowo przytomność odebrał, był uszczęśliwiony. Aż podskakiwał z ukontentowania.
— Głuptasy! wołał — marne głuptasy! nie wiedzą, co smaczne. Jabym was dopiero nauczył rozumu!
Franek budził we mnie trwogę — zmykałem przed nim, co go gniewało zawsze.
— Twój Cizio, rzekł raz do Marcysi, to największy dzikus między tą całą ptasią hołotą.
— Nie zajmuj się nim, odparła dziewczynka — pilnuj swego. Ojciec jest zły na ciebie; słyszałam, jak mówił do mamy, że miarka się przebrała. A ojciec, jak wiadomo, nie lubi żartować.
— No, proszę!.. panna majstrówna wyjeżdża z kazaniem — śmiał się Franek. Sługa uniżony — co pani dobrodziejka rozkaże? dodał, kłaniając się i niby czapkę zdejmując. Powiada pani, żebym pracował? owszem, bardzo chętnie. Na początek myślę zrobić porządeczek między temi pięknemi stworzonkami.
To powiedziawszy, wziął z kąta miotłę i, biegając po mieszkaniu, zaczął nią wymachiwać na różne strony. Porwaliśmy się wszyscy do ucieczki, ale zagrodził nam drogę do pieca; tylko mała Flu zdążyła przefrunąć, my zaś w popłochu szalonym pędziliśmy przed siebie, aby za chwilę, wystraszeni jeszcze bardziej, na to samo miejsce wrócić i znów uciekać i kołować w dalszym ciągu.
Marcysia, zalana łzami przypadła do Franka; chwyciwszy go za ręce, szarpnęła całą siłą, nie mogła mu jednak wyrwać miotły. Chłopak śmiał się głośno.
— Toż pracuję, panienko złota, wołał ucieszony, robię porządek!.. Trzeba wypędzić tych darmozjadów, a jeśli nie wszystkich, to choć połowę. — Owszem, owszem, najchętniej powypędzam. No, karaluchy, w drogę!
Dziewczynka wybiegła z mieszkania płacząc; — zostaliśmy sami.
— Wymorduje nas wszystkich! wymorduje! zawodził szczygieł.
— Ale zginiemy razem! piszczała makolągwa — przynajmniej razem!..
— Jest z czego się cieszyć! świergotał Tluś. Gdybym mógł zemknąć, byłbym najszczęśliwszy.
— Lecz gdzie? którędy? wołaliśmy rozpaczliwie. Niech kto ze starszych drogę wskaże, pójdziemy za nim.
Drogi bezpiecznej nie było, gdyż Franek miotłą machał i groził nam ciągle.
— Zginiemy! zginiemy!
Ale chłopak zląkł się widać, by kto z sąsiadów nie nadbiegł na prośby Marcysi i miotłę opuścił. Ledwie zdążyliśmy przypaść do pieca, siedział zajęty robotą.
Gdy majster wrócił, Marcysia opowiedziała mu wszystko. Rozgniewał się i wziął z kołka dyscyplinę, srogie narzędzie do bicia.
— Ach, panie majstrze, złoty panie majstrze! wołał Franek, już nigdy nie będę, nigdy w życiu!
Szewc, dobry człowiek, dał się ubłagać i dyscyplina w kąt poszła i przez jakiś czas później, Franek nie patrzył wcale w naszą stronę, tylko Marcysi groził. Dziewczynka się śmiała.
— Co mi możesz zrobić?
— Zobaczysz, zobaczysz!
— Zaciekawiasz mnie, mój kochany.
— Policzymy się raz, ale dobrze, ty skarżycielko niegodziwa!
— Dałbyś pokój, mówił do niego Adam — po co te wszystkie krzyki!
— Cicho bądź!
Adam umilkł i zajął się robotą, a Tomek, śmielszy trochę od pewnego czasu, szepnął:
— Strach, strach mój bracie — pan Franciszek się rozgniewał, gotów nas wypędzić.
Franek poczerwieniał. Nie wiem, co byłoby zaszło między nimi, ale ktoś obcy do drzwi zastukał i kłótnia się przerwała.
— Porachujemy się, porachujemy, mruknął Franek. Mam pamięć dobrą.
Spojrzał na nich groźnie, czego nie spostrzegli, i pracowali dalej.
— Unikaj go, dziecko drogie, rzekła do mnie mama. To chłopiec zły i mściwy.
— O, tak, mamo, wiem — powinniśmy wszyscy dobrze się pilnować.
— Szczególniej, gdy kogo ze starszych nie ma w mieszkaniu, dodała mateczka.
— Bardzo cię proszę, zawołał tatuś — nie strasz mi dzieciaka! Kogo ma unikać, przed kim się ukrywać?.. Strach to zły towarzysz — odbiera przytomność, i do zguby wiedzie. Przestań myśleć o niebezpieczeństwach — pogróżki nic nie znaczą. Mamy opiekę ludzi dobrych, żywność i kąt do spania, teraz gdy nadchodzi jesień, to bardzo wiele. Bądź śmiałym synku i wesołym — lataj, śpiewaj, nie smuć się bezpotrzebnie.
Mamusia ucichła, wiedząc że ojciec nie lubi, gdy mu zaprzeczają — szepnęła mi tylko później, bym od czasu do czasu przypomniał sobie jej radę. Ledwie dzień minął, wyszła mi ona z pamięci, zapomniałem o strachach, latałem, śpiewałem, jak kazał tatuś.
Bawiliśmy się na piecu bardzo wesoło: jedni śpiewali chórem, drudzy skakali, gonili się, fruwali — czasem łapaliśmy muchy, co jest bardzo trudne.
Makolągwa siedziała znowu na czterech pstrych jajeczkach; — obejrzeliśmy je z ciekawością — takie malutkie!... Jak uwierzyć, by tam wewnątrz siedział ptaszek... to chyba kłamstwo! Na samą główkę ileż miejsca trzeba!.. gdzie dopiero schować szyjkę, piersi, brzuszek, skrzydełka i nóżki?... Makolągwa zaczęła z nas żartować.
— Ziuziu, rzekła do starszej córki, nie zmieściłabyś się pewno teraz.
Ziuzia, prześliczna makolągwa z nastroszonym czubkiem skrzywiła się na to pytanie.
— Ej, moja mamo, rzekła, przecież wszyscy wiedzą, że dawno minęły czasy, kiedy byłam takim drobiazgiem.
— Ale byłaś.
— Co prawda, nie pamiętam.
— Krótką masz pamięć, żartował szczygieł, a Ziuzia zawstydzona uciekła. Roześmielimy się wszyscy, gdyż Ziuzia lubiła się przechwalać i rozmaite minki stroić, a makolągwa zawołała:
— Dość tego, dość, Ziuzia jest trochę próżna — wiem dobrze, lecz zamiast ją ośmieszać, pamiętajcie o własnych wadach. Jegomość szczygieł daje zły przykład młodym, ćwierknęła, gdy stary zadarł główkę i kręcąc ogonkiem spojrzał na nas z góry, zupełnie jak Ziuzia.
— Przestań, asani, zbyt dużo paplesz! odciął się szczygieł.
— A to co znowu! krzyknęła makolągwa, nie wolno mówić?... Mężulku, ach mężulku, chodźże na pomoc, bo mi dokuczają — chodź natychmiast, proszę! Jeśli nie przyjdziesz, ucieknę, jajeczka się zaziębią i będzie nieszczęście.
Zanim wezwany się stawił, szczygieł siedział już na oknie, ziareczka wyłuskiwał i tylko od czasu do czasu świergotał:
— Złośnica! złośnica!