Przygody czyżyków/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Przygody czyżyków
Wydawca Księgarnia G. Centnerszwera
Data wyd. 1899
Druk M. Lewiński
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Jan Wasilewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.
Pierwsze niebezpieczeństwo.

Zamiast brać pod uwagę napomnienia starszych — nie uciekać, lecz strzedz się tego, co mogłoby mi krzywdę sprowadzić, byłem coraz bardziej nieposłuszny i zuchwały. Lekkomyślność moja nie miała granic.
— Nikogo się nie boję! co mi tam kto zrobi! wołałem, skacząc po klatce, oknie albo piecu. Niech malcy w strachy wierzą, ja im się nie dam. Gdy przyjdzie mruczek, pokażę mu, kto jestem, gdy mnie zaczepi jastrząb, oberwie również. Nikogo się nie boję! nikogo! Rówieśnicy patrzyli na mnie z szacunkiem, wierzyli pewno i zazdrościli.
Szczygieł prowadził dalej pouczające gawędy, między słuchaczami mnie jednak nie było. Darłem się, aż pod oknem przystawały dzieci i sługi, by posłuchać mego śpiewu. Nawet stróż, osoba poważna, w miotłę zbrojna, przerywał zamiatanie i słuchał.
— Niechże go kaczki zadziobią! wołał, podając przez okno majstrowi jakiś proszek, którym obydwa nosy napychali, później zaś krzyczeli: apsik! na zdrowie! Mimo zuchowatego usposobienia, zmykałem wtedy; wszystkie ptaszki uciekały również, a Tluś pytał:
— Czy oni strzelają? wuju, szczygiełku — strzelają?
— Piękne strzelanie! żartował szczygieł. Naładowali nosy tabaką, niby strzelbę prochem, ale krzywdy z tego nie będzie. Możesz być spokojny.
— Ja też wcale się nie boję, odparłem żywo — wcale, ani trochę...
— Dlaczego uciekłeś?
— Leciałem do mamy.
— Po co?
— Tak... tak sobie.
— Złapałem cię, synku. Lubisz się przechwalać, brzydko to bardzo.
— A widzicie! a widzicie! świergotała makolągwa — żartowali z mojej Ziuzi, że główkę nosi wysoko, choć ona zarozumiałą nie jest, a może nawet miałaby czem się pysznić! Ten zaś biedaczek dumy wielkiej nabrał, gdyż brakuje mu rozumu.
Zawodziła długo w ten sposób; ja uciekłem, spostrzegłszy, że jej uwagi bolą mateczkę bardzo; Lilli nadbiegła mnie pocieszyć.
— Zamiast się gniewać, kochany Ciziu, przyznaj, że wiele w tem słuszności, mówiła z poważną minką. Nieraz się przechwalasz, a nawet kłamiesz; trzeba zaniechać jednego i drugiego, tymczasem zaś mamę przeprosić.
Spełniłem radę Lilli. Mateczka długo mnie upominała, tłomacząc, jak szkaradną wadą jest samochwalstwo i jak trudno się wyleczyć, gdy przejdzie w nałóg.
— Będą cię wszyscy wyśmiewali, drogi synku, ćwierkała żałośnie.
Nazajutrz, wczesnym rankiem, przyszedł stróż i zapytał o gospodarza.
— Tatko jest w kościele, odpowiedziały mu dziewczynki — może pan Michał wstąpi trochę później.
— Dobrze.
Zjawił się zaraz po powrocie majstra. Szeptali długo, sprzeczając się, czy umawiając, wreszcie usłyszeliśmy takie słowa.
— Jabym panu Michałowi serca własnego nie poskąpił, ale z tych ptasząt dzieci mają wielką uciechę.
— Przecież ja proszę o jednego — o tego wesołego urwisa. Szczerze panu majstrowi mówię, nigdy nie słyszałem, żeby czyżyk potrafił tak śpiewać. Niczem kanarek! — a mądrzejszy od stu kanarków.
Zacząłem słuchać uważnie.
— Pan Michał robi mi przykrość, doprawdy, nie mogę... dziewczęta bardzo go lubią.
— Mają dosyć ptaków, niby w sklepie — ja więcej nie żądam, tylko jednego — tylko tego jednego czyżyka.
— Nie mogę, Bóg widzi, że nie mogę. Marcyna by się zapłakała.
— Mój panie majstrze....
Wyszli do sieni. Starsze ptaki gwarzyły długo pomiędzy sobą, mateczka posmutniała, ojczulek również. Zamiast pytać, co się stało, usiadłem na wierzchu klatki i nuciłem jedną z moich najładniejszych piosnek:

Zaśpiewajmy wszyscy chórem
Gdy słoneczko wstanie,
Bo mu od nas się należy
Pieśń na powitanie.
Ono kwiatkom daje życie,
Cały świat ogrzewa,
Niech mu za to każde ptaszę
Piosnkę wdzięczną śpiewa!

Rodzice przypadli do mnie strwożeni.
— Milcz, dziecko drogie, zawołała mama — milcz!
— Nie potrafi przez jedną chwilę na miejscu usiedzieć spokojnie, gniewał się tatuś.
Zacząłem drugą piosnkę:

Wesoły dzień, pogodny dzień!
Jasności zewszęd biją,
A kwiatki woń roznoszą w dal
I srebrną rosę piją,
Zaśpiewał gaj, zaszumiał bór
I zaszemrała rzeka —
Czemuż więc tylko ptasząt chór
Skarży się i narzeka?...
O, bo przed chwilą krwawy strzał
Ugodził ptaszę młode,
Zachwiało się i pada wznak
I leci — prosto w wodę...

Przerwałem, gdyż Lilli krzyknęła z trwogą.
— Czyżulku, ach, czyżulku!
— Co się dzieje?
Wszystkie ptaki zgromadziły się przy klatce, ani jednego nie brak. Czemu tak dziwnie patrzą? Tatuś zagniewany, mamusia płacze, a szczygieł powtarza.
— Nie dajmy go, nie dajmy.
A mamusia zwiesza główkę i smutnie kwili:
— To będzie bardzo trudne — bardzo!..
Lilli, siedząca najbliżej, zaświergotała mi do ucha:
— Patrz!
— Gdzie? co znowu?
Obok Musiałka, przy warsztacie, siedział stróż.
Nic nadzwyczajnego! — siedzieli tak nieraz i gawędzili o rozmaitych rzeczach. Alboż nie znam tego wielkiego, ostro zakończonego dzioba, siwych oczu i śniadej twarzy?.. miałbym czemu się przyglądać! Rozmawiają, tabaką się częstują; — wiele razy to robili, nie ma na co patrzeć. Pójdę jeść, bom głodny. Powstrzymała mnie rozmowa:
— No, panie majstrze, śpiewaka wezmę.
— Ach, moi drodzy, sam nie wiem — Marcynka się zapłacze.
— O kim mówią?
Lilli zwiesiła główkę.
— Czyżulku drogi, lubiłeś w oknie śpiewać, a teraz masz — biedaku!..
— Oni mnie nie rozumieją! Śpiewam, bo muszę — bo piosnka mimowoli się wyrywa i płynie sama — wesoła albo smutna... Bóg wie, zkąd się bierze.
— Czy tak? ćwierkała Lilli. Tem więcej cię żałuję, kochany Ciziu.
Kiwała główką i patrzyła na mnie ze zdziwieniem.
Musiałek tymczasem przystąpił do okna; ja co żywo na piec, gdzie łzami gorzkiemi zalewali się rodzice, braciszkowie i siostrzyczki. Rozpędzono nas kijem, który ledwie nie zabił Ziuzi, a szczygieł krzyczał na całe gardło:
— Ciziu, na szafę! dalej — na prawo! tu! tu! do nas! Biegłem, gdzie kazał, wiedząc dobrze, iż prędzej czy później nie uniknę swego losu... złapie mnie jeden albo drugi. Nareszcie, ledwie dysząc, usiadłem w kąciku, pomiędzy klatką, a oknem.
— Gdzie czyżyk? pytał stróż.
Szewc udawał, że mnie nie widzi, czy też nie dostrzegł naprawdę i kręcił się po pokoju.
— Toć szukamy oba! mówił ze złością. Zadziało się gdzieś — tfu!.. jak w ziemię przepadł.
Mówili mi później, że szukał pod szafą, patrzył za piec i pod komin — ja tego nie widziałem, gdyż zamknąwszy oczy, ani się ruszyłem.
Szczygieł, poczciwina, latał jak najęty, za nim uwijał się Tluś. Nie przypuszczałem, by mój braciszek był taki odważny.
Po długiem szukaniu, Michał przypomniał sobie robotę bardzo pilną i rzekł do majstra.
— Ano, niech tam! kawał czasu już straciłem — nie sposób się uganiać do wieczora. Trzeba iść, a pan majster ptaka przyśle.
— Doprawdy, Michale, nie wiem.
— Przecież miałem go dostać... jak nie, to sam trafię.
Z temi słowami wyszedł.
Ledwie drzwi zamknął, wpadła Marcysia; ja zacząłem śpiewać.
— Drogi czyżulek! wołała dziewczynka — ile przez niego mamy wesołości!
Szewc opowiedział o żądaniu stróża — Marcysia wybuchnęła płaczem.
— Tatku, prosiła, zanosząc się od łkań — ja go bardzo kocham! jeszcze maleńki był, ze wszystkich najwięcej go kochałam, zrób to dla mnie, tatku, nie oddawaj czyżunia Michałowi.
Szewc przyrzekł córeczce, że spełni jej prośbę; pogłaskał ją po głowie i ucałował. Dziewczynka podskoczyła aż z ukontentowania.
— Wielkie szczęście, że się schował, zuch z niego, zuch! powtarzały ptaki, a Marcysia mówiła oburzona.
— Patrzcie, czego się zachciało panu stróżowi! pewno klatkę kupił i myśli naszego śpiewaka w niej zamknąć. Niedoczekanie!
Na piecu zrobiło się gwarno — wszyscy mnie wypytywali i pocieszali. Mateczka trzęsła się ze wzruszenia.
— Uściskaj tę biedotę! zawołał szczygieł — dużo wycierpiała.
Przytuliłem się do mamy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.