Przygody czyżyków/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody czyżyków |
Wydawca | Księgarnia G. Centnerszwera |
Data wyd. | 1899 |
Druk | M. Lewiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Jan Wasilewski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Minęło kilka dni — stróż się nie pokazywał.
Były to bardzo smutne chwile, zwłaszcza dla rodziców; drżeli bez ustanku, że trzeba niebawem się rozłączyć. Gdy kto klamką ruszył, mateczka szeptała:
— Już idą po mojego synka! biednam ja, biedna!
— Nie zaprzątajcie sobie głowy, pocieszał szczygieł — skoro Michał nie przychodzi, wie już zapewne, że Marcysia waszego synka oddać nie pozwala.
Przestaliśmy nakoniec myśleć o stróżu — spokój zapanował; szczygieł zaczął znowu swoje opowiadania, my zaś otoczywszy go kołem, słuchaliśmy uważnie. Było czego słuchać, nawet do jedzenia odejść się nam nie chciało, tak zająć potrafił.
Tylko nam przeszkadzały trochę jednostajne dźwięki, dobywające się z ust Nastusi. Dziewczynka całemi godzinami powtarzała: b-a-ba — b-e-be — b-i-bi — b-o-bo — aż huczało w głowie.
— Co to jest? pytaliśmy jedni drugich, znudzeni dziwnem bąkaniem.
— Słyszałam wiele w swojem życiu, lecz tego nie pojmuję, mówiła makolągwa. Ni śpiew, ni gadanie!
— Kumeczko, przerwał szczygieł, wasz języczek sięga dużo dalej niż rozum.
— Mój języczek! wrzasnęła makolągwa — nikogo on nie skrzywdził, a jeśli tobie przeszkadza, możesz nie słuchać.
— O co się kłócicie? przerwała szczyglica — nie ma o co, słowo daję. Kochany mężulku, ty jesteś bardzo mądry, więc nas objaśnij.
— Tak, tak, słuchamy! powtórzyliśmy wszyscy razem...
Szczygieł napuszył się mocno — taki już miał zwyczaj, następnie rzekł:
— Czyście zauważyli, że szewcowa codzień rano, budząc Nastkę woła: wstawaj, śpiochu! — spóźnisz się do szkoły.
— A tak, rzeczywiście, prawda!
— I cóż dalej?.. Oto dziewczynki ubierają się z pospiechem i wychodzą, by nie wrócić aż na obiad. Cały ten czas przepędzają w szkole; tam uczą się poznawać znaki, które Nastusia powtarza — to jest czytanie. Dawno już bardzo, za młodych lat, widziałem na własne oczy taką szkołę.
— Musi to być zajmujące!
— I bardzo nawet!.. Byłoto, pamiętam, na jesieni — chłód już dokuczał, liście z drzew opadały, szeleszcząc smutnie, wiatr zaglądał do ludzkich mieszkań jak gdyby pytał: A masz ty, człowieku, gniazdo opatrzone, ciepło wysłane, bezpieczne? — masz co jeść na złe czasy, gdy przyjdziemy we trzech?
— Jakich tam niegodziwców z sobą wlecze? wtrąciła Lilli.
— Bardzo srogich, moja duszko — jeden zwie się śnieg, a drugi mróz. Nie znasz żadnego, boś jeszcze zimy nie widziała; pierwszy z nich ma płaszcz wspaniały, niby utkany z czystego puchu, drugi całkiem niewidzialny, lecz bardzo dotkliwy — jak ściśnie, członki drętwieją. Ten o śmierć przyprawić umie.
Zaczęliśmy się tulić do matek.
— Nie strasz dzieci! zawołała makolągwa, mów lepiej o szkole.
— Przecież mówię.
— Dotychczas nic nie wiemy.
— Tamto na myśl mi przyszło, gdy wspomniałem jesień, ale zaraz zacznę. Jak mówię, chłodno było, przysiadłem w nieznanej wiosce na dachu. Domostwo otoczone drzewami, które pewno w lecie dawały chłód przyjemny, teraz się odsłoniło, a drzewa zupełnie już bez liści, wyglądały tak ponuro, żem się zdaleka przestraszył. Na dachu znalazłem nieco nasion, wiatr je tam położył — parę much osłabionych z chłodu prawie wpadło mi do dzioba. — Najedzony, zacząłem się rozglądać, a później śpiewać. Nagle zadudniło i taki gwar powstał, że w pierwszej chwili zamarłem ze strachu. Uspokoiwszy się cokolwiek, podniosłem głowę — patrzę: w ogrodzie rojno, gromada dzieci biega po ścieżkach, gonią się, nawołują, krzyczą. Chłopcy, ustawieni rzędem, pędzą z całej siły, inni podrzucają w górę coś okrągłego i lekkiego, dziewczęta, za ręce się wziąwszy, tańcują. Ledwie mi oczy na wierzch nie wyszły od patrzenia — zwracałem je to na lewo, to na prawo, ucieszony i zabawiony przygodą tak niezwykłą, aż tu dźwięk się rozległ: dyń! dyń! dyń! — i wszystko zniknęło.
— Zniknęło! powtórzyliśmy ze smutkiem i gdzież się mogło podziać?
— To samo pytanie, mówił dalej szczygieł, zadałem sobie po chwili, gdym trochę do przytomności wrócił. Zacząłem się rozglądać i szukać. Aż tu znowu słyszę: b-a-ba — b-e-be — b-i-bi, — zupełnie jak Nastka. Myślę sobie: bąk huczy i siedzę dalej. Wreszcie sfrunąwszy niżej, przysiadłem blizko okna... oho! już go mam!.. bąk się znalazł — nawet nie jeden lecz wielkie mnóstwo, starszych i młodszych. Siedzą na ławkach i powtarzają. Ławkę nieco wyższą zajmuje poważny jakiś człowiek, przy nim stoi dziewczynka i po deseczce sunie drobny bardzo przedmiot.
Długo patrzyłem. Od czasu do czasu, z grona dziewczynek lub chłopców wychodziło jedno, by odpowiadać na pytania, jakie ten mądry pan zadawał. Po największej części wszakże on mówił, dzieci słuchały. Przestał dopiero i z ławki się zerwał, gdy chłopcy rozpoczęli kłótnię.
— Co to jest? krzyknął groźnie.
— Proszę pana nauczyciela...
— Zaraz mi tu powiedzieć, co się stało!
— Bo to... to...
Chłopczyna zaniósł się od płaczu.
— Ach, Boże! Boże! wyjąkał po chwili.
— Mów nareszcie!
— Bo... ach, ja nieszczęśliwy!.. proszę pana... Jasiek i Staśko powiadają... powiadają...
— Mój kochany, rzekł nauczyciel łagodnie, uspokój się i powiedz, tylko powiedz zaraz — szkoda czasu.
— Powiadają, że kiedy spytać: czajka, kto ci zabrał jajka, mówi wyraźnie: Filip.
— Tak, tak! zawołali chłopcy — mówi najwyraźniej.
— Ależ ja tego nie zrobiłem! łkało dziecko.
— Wierzę, odparł nauczyciel, tyś dobry, uczciwy chłopak, nie zajmujesz się niszczeniem ptaków, nie wybierasz gniazd — do takich czynów zdolni są źli ludzie. Czajka woła pi-li, czy coś podobnego, przepiórka ten sam dźwięk powtarza trzy razy, a ludziom się zdaje, że wedle pory roku woła: pójdźcie żąć! albo: pójdźcie pleć! Znałem chłopca bardzo łakomego, który był pewny, że przepiórka wzywa go do posiłku: pójdź-że jeść! pójdź-że pić! mnie zaś niańka wstydziła nieraz: słuchaj, Waciu, nawet ptaszek mówi: buzię myć! buzię myć!
Głośny śmiech się rozległ — zapłakany Filip śmiał się także. Między chłopcami nastąpiła zgoda.
— Bo ptaki są głupie, rzekła jedna z dziewcząt.
— Patrzcie, jaka mądra! zawołał Tluś.
— Nie przerywaj! — ach, szczygiełku mów dalej, prosimy bardzo.
— Jeden z chłopaków, opowiadał szczygieł, przyznał, że ona ma słuszność. Ptaki są głupie, lecz dzwonek kościelny musi przecież wiedzieć wszystko najlepiej i zawsze mówi prawdę.
— Na pewno! zawołał Stasiek, ten sam, który przed chwilą dokuczał Filipkowi. Gdy zrobię co złego, słyszę jak powtarza: tyś gałgan!
— I ja słyszę!
— I ja! i ja, panie nauczycielu.
— O moi drodzy, rzekł nauczyciel — to głos sumienia. Kto go słucha, ustrzeże się złych czynów; biada tym, co go w sobie głuszą.
Długo tak jeszcze mówił ten dobry człowiek, następnie kazał dzieciom się pomodlić i iść do domu. Dzieci nie dały sobie tego powtarzać dwa razy; w chwilę później budynek szkolny opustoszał. Ja też frunąłem dalej.
Gdy szczygieł skończył, zapanowało milczenie — przerwała je makolągwa pytaniem:
— Nie przyszło wam też na myśl, że i my tutaj mamy szkołę?
— Gdzie?
— Na piecu.
Spojrzeliśmy po sobie — nikt się nie odezwał.
— Alboż złym nauczycielem jest szczygieł, który kawał świata zwiedził i wszystko mądrze wytłomaczyć nam potrafi! dorzuciła makolągwa.
— Prawda! prawda! zawołaliśmy z przekonaniem.
— Niech żyje szczygieł! niech żyje nauczyciel!
— Dopiero teraz poznała się na mnie, ćwierknął stary, zadowolony jednak bardzo i ucieszony.