Przygody czyżyków/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody czyżyków |
Wydawca | Księgarnia G. Centnerszwera |
Data wyd. | 1899 |
Druk | M. Lewiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Jan Wasilewski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Podczas gdy nam, ptaszkom, dnie płynęły bez troski u szewca pracowano ciężko. Aż huczało w uszach od stukania, to też robota odchodziła, jak gdyby ją kto gonił. Ledwie skończyli jedną, drugą z miasta przynosili obcy ludzie, a każdemu było pilno, każdy prosił, żeby go załatwić jak najprędzej. Gospodarz uśmiechał się wesoło — zmęczony i cały w potach, okazywał jednak żywą radość.
— Dobrze idzie! mówił do chłopaków — z pomocą Boską może tak iść zawsze, tylko trzeba słowa dotrzymywać, roboty ani na chwilę nie opóźniać, dawać towar rzetelny i niezbyt drogi.
Trudno zrozumieć, dlaczego tak się cieszył. Pochylony, zgięty od trudu, nie narzekał, lecz miał taką minę, jak gdyby szczęście nań spływało.
Żałował sobie chwili wypoczynku — nie wiem kiedy sypiał, gdyż ciągle widziałem go przy pracy.
Najrańszy ptaszek, makolągwa, ledwie zaświergotała do swoich piskląt, już i szewc się budzi, robi na piersiach znak krzyża i śpiewając modlitwę, zaczyna pracować. Chłopcy nie próżnowali także, zwłaszcza przed świętem, który to dzień przeznaczony jest na odpoczynek, ale majster oszczędzał ich widocznie, sam zaś najwięcej się trudził. I chłopcy wszakże nie siedzieli teraz nigdy z założonemi rękami: — robota cięższa, czy lżejsza trochę, była pilną. Mocno utyskiwał nad tem Franek.
— Oj! oj! powtarzał — tchu nie czuję... ledwiem żywy. Nie ma nawet czasu wypalić papierosa; stary do stołka przyrósł, ciągle w izbie siedzi — wytrzymać trudno. Robota nie zając — lepiej żeby majster sam wypoczął i wszyscy przy nim. Człowiek bez potrzeby traci zdrowie!
— Każdy o robotę woła, tłomaczył Adam, a dlatego tutaj przychodzą, że pan Musiałek słowa dotrzymuje i zawsze na czas wydąży.
— Co mi tam! burknął Franek — wiele mi przyjdzie z tego!
Pewnego dnia, szewc robotę już wykończoną roznosić kazał, a sam wybierał się po sprawunki i tylko Adaś miał zostać w domu.
— Panie majstrze, prosił Franek — niech Adam idzie. Oddałem kapotę do naprawy, łokcie mam wytarte, nie sposób ludziom się pokazać.
— Prawda, odpowiedział szewc — wstyd obdartemi łokciami świecić. Adamku, wybieraj się co żywo, innym razem Franek cię zastąpi.
— Zastąpi! mruknął hardy chłopak, gdy majster wyszedł — zastąpi! a jakże! Błogo choć przez chwilę spokojnie posiedzieć. Nieszczęsna godzina!
„Nieszczęsną godzinę“ Franek często wspominać lubił, przyczem ręce załamywał i wzdychał.
Oparty na stole, z papierosem w ustach, przesiedział jakiś czas w milczeniu, potem jak gdyby mu myśl świetna przyszła, nagle, zerwał się i przybiegł do okna. Siedzieliśmy tam we dwoje, ja i Lilli.
— Ptaszyny! zawołał wyciągając rękę — śliczne ptaszyny! Posłyszawszy głos Franka, schowałem się za klatkę, byłbym nawet uciekł, gdyby nie obawa o Lilli.
Skoro ucieknę, a ona nie zdąży umknąć na czas, wątlejsza odemnie, zginie w tych grubych, szorstkich rękach.
— Zmykaj, szepnąłem — zmykaj na piec; nie będzie gonił, chociaż wie, że schwytałby cię bez trudności — ja zostanę.
Czując, że przyszła ciężka, może nawet niebezpieczna chwila, powiedziałem sobie: trudno, co będzie — to będzie. Nie mogłem jednak narażać Lilli.
— Ciziu, Ciziuniu, mówił słodziutko Franek — poczekaj, zapalimy papierosa. Ja wiem, że kochany ptaszek bardzo to lubi, trzeba mu przyjemność sprawić. Stary wyszedł, nikt nam przeszkadzać nie będzie.
To powiedziawszy, pełnemi piersiami dym pociągnął, a później olbrzymim kłębem puścił prosto na mnie.
Zrobiło mi się słabo, nie mogłem oddychać i przymknąłem oczy, pełne łez. Franek śmiał się, klaskał w ręce i podskakiwał, aż z kuchni przybiegła Musiałkowa.
— Co robisz? krzyknęła ze złością. — Dzieciaka obudziłeś, ja czasu nie mam; któż go zabawi, próżniaku jeden!
Oddaliła się widać natychmiast, bo Jaś płakał, a świeży kłęb dymu objął mnie znowu. Wzrok mi pociemniał, straciłem przytomność. Nie wiem, jak długo trwało zemdlenie, gdy usłyszałem płacz:
— Mój czyżulek martwy! oh, ja nieszczęśliwa!
Otworzyłem oczy.
Marcysia krzyknęła z radości — drobna jej rączka przesuwała się pieszczotliwie po mojej szyi, po skrzydełkach, gładziła główkę. Wypiłem trochę wody i frunąłem na piec. Lilli podziękowała mi serdecznie, że cierpiałem za nią, wszyscy pytali, jak się miewam, a mateczka ucałowała z czułością i dotknęła dziobkiem mojej głowy. Zobaczywszy że główka chłodna, rodzice polecieli do klatki na obiad, a ja zasnąłem.
Ludzie również jedli; brzękanie łyżkami i talerzami spać mi nie dawało, co chwila otwierałem oczy. Zbudził mnie jednak, naprawdę, gwar kilku głosów, pośród których odróżniałem lament Marcysi, groźby szewca i krzyk Franka, udającego, że płacze.
— Niema czyżunia! wołała dziewczynka — już nigdy go nie zobaczę! Wszystkie ptaszki są na oknie, a czyżulek przepadł!
— Mów, coś z nim zrobił, jeżeli nie chcesz dostać kijem! krzyczał na całe gardło majster.
— Uhu! panie złocisty! uhu! panie najsłodszy! darł się Franek. Nic mu nie zrobiłem, cóż miałem zrobić?.. nie widziałem go wcale.
— Kłamiesz! odparł szewc. Nie tak wygląda człowiek, który ma czyste sumienie — gadaj, coś zrobił z czyżykiem Filutki!
Usłyszawszy imię mateczki, wiedziałem już teraz, że o mnie idzie. Zejść? czy nie zejść?... Trzeba było natychmiast pokazać się szewcowi, sam to wiem dzisiaj, lecz złość podsunęła mi inną radę!
— Zostań tutaj, posiedź do wieczora, niech Franek cierpi, niech otrzyma to, na co zasłużył.
Usłuchałem rady niedobrej, mściwej i wsunąłem się w kąt pieca, gdzie byłem sam jeden; wszyscy frunęli do klatki i pewno tam jedli, a wówczas Marcysia spostrzegła, że mnie brakuje.
— Odpowiadaj! krzyknął szewc.
— Nie wiem, nie wiem! powtarzał Franek.
Dziewczynka, prawdopodobnie ze strachu, przestała płakać — głos jej umilkł.
— Panie najsłodszy, wrzeszczał Franek — nie widziałem go dziś wcale!.. nie widziałem!
Kłamstwo chłopaka dodało mi zawziętości; — przestała dokuczać myśl, że źle robię — z zupełnym spokojem oczekiwałem, co dalej będzie. Obiją go — z domu wyrzucą — doskonale!.. powinien być obity i wypędzony. Wszak mogłem się udusić... teraz nic mi nie jest, lecz przecież zemdlałem, a później bolała mnie głowa. Pastwił się nademną, bo jestem słabszy i udaje niewinnego, ponieważ lęka się bólu. Niech cierpi, niech go boli! za nic mu nie dopomogę!
Rozległ się trzask, a jednocześnie krzyk Franka ucho mi prześwidrował.
— Nie kłam! nie kłam! powtarzał szewc — dobrze, czy źle zrobiłeś, mów prawdę!
Spojrzałem na dół....
Rzemienne pasy dotknęły pleców nieszczęśliwego Franka! on krzyknął — majster znowu się zamierzył...
Zdrętwiałem z żalu i wstydu.
— Może zaczekasz jeszcze? wołał we mnie jakiś głos — bawi cię jego krzyk, uzdrawia narzekanie?...
Frunąłem na okno, musnąwszy po drodze wzniesioną do góry dłoń szewca.
— Jest czyżuś! znalazł się czyżuś!
Szewc rękę opuścił.
— Nieszczęsna godzina! przez taką marnotę niewinnie cierpiałem! jęczał Franek, trąc obolałe plecy. Pan majster nie ma litości nad człowiekiem — zbił mnie bez miłosierdzia, chociaż mówiłem, że nic nie wiem. Ptasisko na złość się schowało i dopiero teraz wyszło, a ja, com dostał, tom dostał! Oj gdyby matka z tamtego świata zobaczyć mogła, komu mnie oddała w opiekę!..
Szewc ani słowa nie rzekł, tylko robotę chwycił skwapliwie i do późnej nocy nad nią przesiedział. Szewcowa w kącie coś szyła, dzieci wylęknione też się nie odzywały. Ja zostałem w klatce, nie wiedząc, gdzie się obrócić. Gdy Franek spojrzał w stronę klatki, trząsłem się ze strachu, a mamusia pytała troskliwie, „co ci jest, maleńki?“ i kazała wody się napić.
Nie pamiętam, czy to zrobiłem — ogarniała mnie dziwna niemoc, piórka się nastroszyły, wzrok zaćmił. Marcysia, wziąwszy mnie na rękę, utuliła miękkiemi paluszkami — przestałem drżeć. Wszystkie ptaszki odleciały na piec, a dziewczynka trzymała mnie ciągle w swoich dłoniach, nucąc piosneczkę, przy której zasnąłem.