Przygody czyżyków/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Przygody czyżyków
Wydawca Księgarnia G. Centnerszwera
Data wyd. 1899
Druk M. Lewiński
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Jan Wasilewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.
Figle Franka.

Podczas gdy nam, ptaszkom, dnie płynęły bez troski u szewca pracowano ciężko. Aż huczało w uszach od stukania, to też robota odchodziła, jak gdyby ją kto gonił. Ledwie skończyli jedną, drugą z miasta przynosili obcy ludzie, a każdemu było pilno, każdy prosił, żeby go załatwić jak najprędzej. Gospodarz uśmiechał się wesoło — zmęczony i cały w potach, okazywał jednak żywą radość.
— Dobrze idzie! mówił do chłopaków — z pomocą Boską może tak iść zawsze, tylko trzeba słowa dotrzymywać, roboty ani na chwilę nie opóźniać, dawać towar rzetelny i niezbyt drogi.
Trudno zrozumieć, dlaczego tak się cieszył. Pochylony, zgięty od trudu, nie narzekał, lecz miał taką minę, jak gdyby szczęście nań spływało.
Żałował sobie chwili wypoczynku — nie wiem kiedy sypiał, gdyż ciągle widziałem go przy pracy.
Najrańszy ptaszek, makolągwa, ledwie zaświergotała do swoich piskląt, już i szewc się budzi, robi na piersiach znak krzyża i śpiewając modlitwę, zaczyna pracować. Chłopcy nie próżnowali także, zwłaszcza przed świętem, który to dzień przeznaczony jest na odpoczynek, ale majster oszczędzał ich widocznie, sam zaś najwięcej się trudził. I chłopcy wszakże nie siedzieli teraz nigdy z założonemi rękami: — robota cięższa, czy lżejsza trochę, była pilną. Mocno utyskiwał nad tem Franek.
— Oj! oj! powtarzał — tchu nie czuję... ledwiem żywy. Nie ma nawet czasu wypalić papierosa; stary do stołka przyrósł, ciągle w izbie siedzi — wytrzymać trudno. Robota nie zając — lepiej żeby majster sam wypoczął i wszyscy przy nim. Człowiek bez potrzeby traci zdrowie!
— Każdy o robotę woła, tłomaczył Adam, a dlatego tutaj przychodzą, że pan Musiałek słowa dotrzymuje i zawsze na czas wydąży.
— Co mi tam! burknął Franek — wiele mi przyjdzie z tego!
Pewnego dnia, szewc robotę już wykończoną roznosić kazał, a sam wybierał się po sprawunki i tylko Adaś miał zostać w domu.
— Panie majstrze, prosił Franek — niech Adam idzie. Oddałem kapotę do naprawy, łokcie mam wytarte, nie sposób ludziom się pokazać.
— Prawda, odpowiedział szewc — wstyd obdartemi łokciami świecić. Adamku, wybieraj się co żywo, innym razem Franek cię zastąpi.
— Zastąpi! mruknął hardy chłopak, gdy majster wyszedł — zastąpi! a jakże! Błogo choć przez chwilę spokojnie posiedzieć. Nieszczęsna godzina!
„Nieszczęsną godzinę“ Franek często wspominać lubił, przyczem ręce załamywał i wzdychał.
Oparty na stole, z papierosem w ustach, przesiedział jakiś czas w milczeniu, potem jak gdyby mu myśl świetna przyszła, nagle, zerwał się i przybiegł do okna. Siedzieliśmy tam we dwoje, ja i Lilli.
— Ptaszyny! zawołał wyciągając rękę — śliczne ptaszyny! Posłyszawszy głos Franka, schowałem się za klatkę, byłbym nawet uciekł, gdyby nie obawa o Lilli.


Figle Franka.

Skoro ucieknę, a ona nie zdąży umknąć na czas, wątlejsza odemnie, zginie w tych grubych, szorstkich rękach.
— Zmykaj, szepnąłem — zmykaj na piec; nie będzie gonił, chociaż wie, że schwytałby cię bez trudności — ja zostanę.
Czując, że przyszła ciężka, może nawet niebezpieczna chwila, powiedziałem sobie: trudno, co będzie — to będzie. Nie mogłem jednak narażać Lilli.
— Ciziu, Ciziuniu, mówił słodziutko Franek — poczekaj, zapalimy papierosa. Ja wiem, że kochany ptaszek bardzo to lubi, trzeba mu przyjemność sprawić. Stary wyszedł, nikt nam przeszkadzać nie będzie.
To powiedziawszy, pełnemi piersiami dym pociągnął, a później olbrzymim kłębem puścił prosto na mnie.
Zrobiło mi się słabo, nie mogłem oddychać i przymknąłem oczy, pełne łez. Franek śmiał się, klaskał w ręce i podskakiwał, aż z kuchni przybiegła Musiałkowa.
— Co robisz? krzyknęła ze złością. — Dzieciaka obudziłeś, ja czasu nie mam; któż go zabawi, próżniaku jeden!
Oddaliła się widać natychmiast, bo Jaś płakał, a świeży kłęb dymu objął mnie znowu. Wzrok mi pociemniał, straciłem przytomność. Nie wiem, jak długo trwało zemdlenie, gdy usłyszałem płacz:
— Mój czyżulek martwy! oh, ja nieszczęśliwa!
Otworzyłem oczy.
Marcysia krzyknęła z radości — drobna jej rączka przesuwała się pieszczotliwie po mojej szyi, po skrzydełkach, gładziła główkę. Wypiłem trochę wody i frunąłem na piec. Lilli podziękowała mi serdecznie, że cierpiałem za nią, wszyscy pytali, jak się miewam, a mateczka ucałowała z czułością i dotknęła dziobkiem mojej głowy. Zobaczywszy że główka chłodna, rodzice polecieli do klatki na obiad, a ja zasnąłem.
Ludzie również jedli; brzękanie łyżkami i talerzami spać mi nie dawało, co chwila otwierałem oczy. Zbudził mnie jednak, naprawdę, gwar kilku głosów, pośród których odróżniałem lament Marcysi, groźby szewca i krzyk Franka, udającego, że płacze.
— Niema czyżunia! wołała dziewczynka — już nigdy go nie zobaczę! Wszystkie ptaszki są na oknie, a czyżulek przepadł!
— Mów, coś z nim zrobił, jeżeli nie chcesz dostać kijem! krzyczał na całe gardło majster.
— Uhu! panie złocisty! uhu! panie najsłodszy! darł się Franek. Nic mu nie zrobiłem, cóż miałem zrobić?.. nie widziałem go wcale.
— Kłamiesz! odparł szewc. Nie tak wygląda człowiek, który ma czyste sumienie — gadaj, coś zrobił z czyżykiem Filutki!
Usłyszawszy imię mateczki, wiedziałem już teraz, że o mnie idzie. Zejść? czy nie zejść?... Trzeba było natychmiast pokazać się szewcowi, sam to wiem dzisiaj, lecz złość podsunęła mi inną radę!
— Zostań tutaj, posiedź do wieczora, niech Franek cierpi, niech otrzyma to, na co zasłużył.
Usłuchałem rady niedobrej, mściwej i wsunąłem się w kąt pieca, gdzie byłem sam jeden; wszyscy frunęli do klatki i pewno tam jedli, a wówczas Marcysia spostrzegła, że mnie brakuje.
— Odpowiadaj! krzyknął szewc.
— Nie wiem, nie wiem! powtarzał Franek.
Dziewczynka, prawdopodobnie ze strachu, przestała płakać — głos jej umilkł.
— Panie najsłodszy, wrzeszczał Franek — nie widziałem go dziś wcale!.. nie widziałem!
Kłamstwo chłopaka dodało mi zawziętości; — przestała dokuczać myśl, że źle robię — z zupełnym spokojem oczekiwałem, co dalej będzie. Obiją go — z domu wyrzucą — doskonale!.. powinien być obity i wypędzony. Wszak mogłem się udusić... teraz nic mi nie jest, lecz przecież zemdlałem, a później bolała mnie głowa. Pastwił się nademną, bo jestem słabszy i udaje niewinnego, ponieważ lęka się bólu. Niech cierpi, niech go boli! za nic mu nie dopomogę!
Rozległ się trzask, a jednocześnie krzyk Franka ucho mi prześwidrował.
— Nie kłam! nie kłam! powtarzał szewc — dobrze, czy źle zrobiłeś, mów prawdę!
Spojrzałem na dół....
Rzemienne pasy dotknęły pleców nieszczęśliwego Franka! on krzyknął — majster znowu się zamierzył...
Zdrętwiałem z żalu i wstydu.
— Może zaczekasz jeszcze? wołał we mnie jakiś głos — bawi cię jego krzyk, uzdrawia narzekanie?...
Frunąłem na okno, musnąwszy po drodze wzniesioną do góry dłoń szewca.
— Jest czyżuś! znalazł się czyżuś!
Szewc rękę opuścił.
— Nieszczęsna godzina! przez taką marnotę niewinnie cierpiałem! jęczał Franek, trąc obolałe plecy. Pan majster nie ma litości nad człowiekiem — zbił mnie bez miłosierdzia, chociaż mówiłem, że nic nie wiem. Ptasisko na złość się schowało i dopiero teraz wyszło, a ja, com dostał, tom dostał! Oj gdyby matka z tamtego świata zobaczyć mogła, komu mnie oddała w opiekę!..
Szewc ani słowa nie rzekł, tylko robotę chwycił skwapliwie i do późnej nocy nad nią przesiedział. Szewcowa w kącie coś szyła, dzieci wylęknione też się nie odzywały. Ja zostałem w klatce, nie wiedząc, gdzie się obrócić. Gdy Franek spojrzał w stronę klatki, trząsłem się ze strachu, a mamusia pytała troskliwie, „co ci jest, maleńki?“ i kazała wody się napić.
Nie pamiętam, czy to zrobiłem — ogarniała mnie dziwna niemoc, piórka się nastroszyły, wzrok zaćmił. Marcysia, wziąwszy mnie na rękę, utuliła miękkiemi paluszkami — przestałem drżeć. Wszystkie ptaszki odleciały na piec, a dziewczynka trzymała mnie ciągle w swoich dłoniach, nucąc piosneczkę, przy której zasnąłem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.