Przygody czyżyków/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody czyżyków |
Wydawca | Księgarnia G. Centnerszwera |
Data wyd. | 1899 |
Druk | M. Lewiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Jan Wasilewski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz w klatce obudziłem się pierwszy, gdy na piecu ledwie szarzało i wszyscy spali. Skoczyłem w wodę, była bardzo zimna — później z wielkim smakiem do jedzenia się zabrałem. Dzień wczorajszy już mnie nie straszył, patrzyłem dziś inaczej na wszystko — pogodniej, weselej.
Szczygieł wpadł do klatki; był rozgniewany, gdyż złapał muchę, a szczyglica oddała ją dzieciom.
— Gdybym nawet usechł z głodu, byle tamci dobrze wyglądali, ona o nic nie dba! złościł się i dogadywał.
— Nie narzekaj, pocieszała go mamusia — to gospodyni zaradna i rządna. Pamiętasz, jak raz, w lecie, szewcowie wyszli z domu, jedzenia brakło, ty miałeś go po uszy, jeszcze wszystkich zaprosiłeś? A widzisz!.. Nikomu do głowy nie przyszło poszukać ogórków; szczyglica je wynalazła i nam pokazała drogę.
— No, tak, wtedy spisała się mądrze, ale jest nudna ze swojem sknerstwem. Nieraz wszyscy jedliby w najlepsze; co mają sobie żałować! gdy zbraknie ziarna, dadzą świeżego — ona każe zostawić resztę na później. To się nazywa gospodyni!
O ile miarkuję, szczygieł był trochę lekkomyślny, szczyglica musiała sama pisklęta chować, on zaś mało się troszczył, jak wyglądają i czy najedzone. U nas, zarówno ojciec jak i mateczka o swoim drobiazgu pamiętali, uczyli dawać sobie radę, strzegli troskliwie. Szczyglęta bały się ojca, gdyż za najlżejsze przewinienie dziobał, krzyczał, piórka wyrywał; u nas kara trafiała się czasem, ale bardzo rzadko i nie tak surowa. Szczygieł, wychowany na swobodzie, szorstki, gwałtowny, zadzierał z każdym; towarzyszki swojej też nie szczędził, — chroniła się biedaczka pod opiekę innych ptaków, gdy wojować zaczął.
Od czasu wszakże, kiedy makolągwa ogłosiła go nauczycielem, kłótnie ustały; szczygieł, co prawda, nieraz jeszcze hałasował, lecz bijatyk już nie było. Wstydził się zapewne. Zyskały również na tem szczyglęta: patrzyły teraz dużo śmielej, ładnie piórkami porosły i wesołością zabawiały wszystkich.
Nadeszła zima.
Cienki płatek szyby od jej srogości nas ochraniał, szewcowa kładła do pieca wielkie czarne głazy, które potem robiły się czerwone i dawały ciepło. Sroga pani, o której szczygieł mówił nam rzeczy straszne, pozawieszała ciężkie sople lodu u dachów, zawodziła w kominie, jak gdyby kto płakał, lub rzucała w okna śniegiem.
Trzej towarzysze przyszli widać.
Litowaliśmy się bardzo nad wróblami, — ptaszyny zziębnięte i głodne szukały pożywienia. Co prawda jednak, nie było po nich znać biedy: brzuszki zaokrąglone, mina dziarska. Mądremi ślepkami zerkały na nas, a jeden, odważniejszy, stuknął dziobkiem w szybę. Zaczęliśmy z nim rozmawiać — odpowiadał śmiało.
— Bieda na dworze, pierwszy odezwał się Tluś. Zimno ci, jesteś głodny...
— E — nie tak — bardzo! ćwierknął wróbel.
— Bój się Boga! na taki wiatr i mróz jeszcze się nie skarżysz?
— Przywykłem — a zresztą, patrzcie, jakie ja mam pióra! ile puchu!.. W tej chwili jestem trochę głodny, bo śnieg zasypał nasze spiżarnie po śmietnikach — mamy ich dosyć, ale cóż kiedy zasypane... Nie wiadomo teraz, gdzie szukać jedzenia.
Gawędziliśmy z wesołym wróblem. — Ziuzia chciała wydziobać otwór w szybie, aby mu rzucić trochę ziarnek, gdy przyszła Marcysia po swoją robótkę. Poczciwe serduszko naszej opiekunki zrozumiało, o co idzie. Okno otworzyła i wysypała garść siemienia dla wróbli.
Jakże też jadły biedne wróblęta!.. Ten co się chwalił pięknem upierzeniem, łykał najwięcej — myśleliśmy, że się udławi, tak jadł prędko i dużo.
— Przyjdę jutro do was, zaświergotał, najedzony już widocznie — przyjdę w tej porze co dzisiaj.
— Widzisz, jaki dumny — żartował Tluś, — a pewno niema dachu nad głową.
— Tak źle nie jest, odpowiedział szczygieł — potrafi on sobie radzić i wcześnie się zabezpiecza. Zarówno po wsiach, jak w większych czy mniejszych miastach, kryjówki dla wróbla się znajdą.
— Patrzcie, patrzcie, zawołała Mia, jakieś ogromne czarne ptasiska chodzą po dachu... teraz jeden frunął na podwórko!
— Zapewne jastrząb! jastrząb!
Popłoch się zrobił — choć, każdy wiedział, że tu jest bezpieczny; w pierwszej trwodze nikomu to nie przyszło na myśl.
— Co się stało? pytała czyżyca, spiesząc do córeczki swojej Fli, która, udeptana w nóżkę, piszczała przeraźliwie.
— Jastrząb! jastrząb! wołaliśmy ze strachem.
— Co wam też w głowie, moje dzieci! uspokajała czyżyca. Gdzie jastrząb?
— O, tam — na podwórzu.
— Przywidziało się wam, nic więcej.
— Ten wielki ptak z czarnemi piórami, świergotała Fli, zapomniawszy o bólu. Pewno zjada wróbla lub innego ptaszka; — o, patrz, mamusiu, jak coś szarpie...
— To wrona, moje dzieci, siostrzyczka kruka; — do ich rodziny należy leszcze czarnowron i gawron. Ale słusznie się boicie: — wrona zjada ptaszki, nie poprzestając na ziarnie i owadach.
— Chyba i teraz małą jaką ptaszynę pochwyciła?
— Nie. — Znalazła skrawek mięsa, wyrzucony przez kucharkę i oskubuje go pracowicie.
— Szkaradne stworzenie!
— Lubi też padlinę, jak jej braciszek, o którym słyszeliście wiele razy.
Czarne ptasiska uwijały się po podwórku — znać było, że szukają czegoś, a krakały przytem, rozmawiając z sobą.
— Żal mi ich, wtrąciła Lilli. Podczas mrozu niejedna pewno ginie, zwłaszcza w nocy.
— Dobre masz serce, nad każdym się litujesz, odparł Milutek. Ja wron niecierpię, kiedy zjadają ptaszęta.
— Jabym zjeść się nie dał! groził Tluś — o, nie!
— Łatwo ci mówić, lecz gdybyś z nią się spotkał na uboczu, nie wiem, czy wyszedłbyś cały. Jest też co widzieć, gdy ona z kwoką wojuje o kurczęta, jak ostro do bitwy się bierze. Byłam raz świadkiem takiego zdarzenia, nawet nie w polu, ani w lesie: byłoto blizko ludzkich mieszkań, prawie u progu kuchni dworskiej.
— Nikt wrony nie spłoszył?
— Ludzie, jak zwykle, zajęci robotą, o kurze zapomnieli, a ona, poczciwa mamusia, chodziła po podwórku z gromadą kurczątek wesołych, tłuściutkich, żółtych jak kanarki.
— Małe kurczątka są także ładne?
— Bardzo ładne! Wyglądają niby kłębuszki puchu mięciutkiego i delikatnego. Później brzydną: jedne robią się szare, inne pstre, czarne, żółtawe, niektóre białe, ale podobnem do kanarka żadne nie jest.
— Jakże dała sobie radę kura? pytaliśmy zaciekawieni.
— Przyzwyczajona do ludzkiej opieki, naprzód wołała o pomoc — krzyczała strasznym głosem, aż ochrypła. Wrona jednak pewno już mądrze wymiarkowała i przepatrzyła, że nieprędko kto nadejdzie, bo wszyscy zatrudnieni, każdy swojem. Nie zważając na krzyk biednej mateczki, wybrała sobie tłustego kogucika...
— Nie mogliście też, siostruniu, w jakikolwiek sposób dać jej ratunek? przerwała moja mama.
— Wiesz, kochanie, co znaczą moje siły, a wrona ze swoim ostrym dziobem i szponami jest naprawdę straszna. Drżałam jak liść o życie kurczątka... ono się skuliło i przysiadło drżące również. Przymknęłam oczy, niby od wielkiego blasku; — tak, tak, myślę — za małą chwilę, szum się rozejdzie od powiewu skrzydeł tej czarnej szkaradnicy i biedna kura straci synka...
Wtem krzyk się rozległ; — patrzę, kurczątko siedzi jak siedziało, a kura wpada na wronę i bije ją po czubie.
— Masz, masz! woła, piejąc ze złości — niemiłe ci ziarno, owady, robaki, chcesz zjadać pisklęta? Dla ciebie je pielęgnuję, dla ciebie!... tyś chyba nie matka, dzieci nie hodowałaś, nie wiesz, ile trzeba się natrudzić, zanim podrosną?... Masz! masz!
Kracząc przeraźliwie, wrona uciekła, ale niedługo sfrunęła znowu i siadła opodal. Jużby tym razem kura nie mogła się obronić, ledwie dysząca ze zmęczenia i ze strachu. Szczęściem ktoś z kuchni wybiegł i wronę przepędził.
— Dzięki Bogu! dzięki Bogu! zawołaliśmy ucieszeni. Odważna kura ocaliła swoje dziecko.
— I wyskubała trochę czuba wronie!
— Gdzie tam! nie zrobiła jej krzywdy, tylko powstrzymała napastnicę.
— Dobra mateczka! zaświergotała Lilli, czyszcząc starannie dziobek. Ucałowałabym ją za to.
— A ja, chwalił się Tluś — odpędziłbym wszystkie wrony daleko! daleko!
— Miałbyś robotę niesłychaną, bo wszędzie ich pełno, rzekł szczygieł. Taka czarnula wychowuje corok pięcioro albo sześcioro malców, a silne to i wytrwałe nadzwyczajnie.
— Drogie dzieci, rzekła mamusia, chodźmy spać. Kto głodny, niech zje troszkę, wodą popije i — na górę!
— Szkaradny czas! wyrzekał szczygieł. Dnie ponure, bez słońca, noc taka długa, że mnie staremu oczy nie chcą się kleić. Radbym pochodził, ale cóż? — ciemno; — gdzie pójdę?
— Nie skarż się, odparła szczyglica. Spisz w cieple — dopiero przykrość! Gorzej tym, co nie mają gdzie się schronić.
— No, tak, świergotał szczygieł, wybierając najgrubsze ziarnka, tamtym trudno teraz.
— Zostańcie z Bogiem! ćwierknęła makolągwa — ja spieszę do dzieci, przez całą noc nie spałam.
— Żartujesz, siostrzyczko.
— Wcale nie, moja droga — Trululu miał gorączkę, spać mi nie dał.
— Pewno się przejadł, wtrąciła szczyglica.
— Moja stara innego powodu znaleźć nie umie — zawołał szczygieł. Przejadł się! przejadł! zawsze ta sama nudna śpiewka.
— Ma słuszność, moi drodzy. Trululu wczoraj wieczór zjadł za dużo, potem się wykąpał — to mu zaszkodziło widocznie.
— Wychowałam ja ich dosyć — wiem, że taki drobiazg nałyka się tłustych ziarnek bez upamiętania, a potem choruje.
— Dobranoc, bo upadam ze zmęczenia, przerwała makolągwa, rozwijając skrzydełka do lotu. Pofrunęła na piec, inni udali tam się również, reszta została w klatce; na piecu było dla wszystkich za ciasno i za gorąco.