Przygody czyżyków/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody czyżyków |
Wydawca | Księgarnia G. Centnerszwera |
Data wyd. | 1899 |
Druk | M. Lewiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Jan Wasilewski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W ludzkiej klatce nieprędko jeszcze noc zapadła; szewc miał roboty mnóstwo i dłużej niż zazwyczaj nad nią przesiadywał. Pracowali we trzech, nie licząc młodszych chłopaków: gospodarz, jakiś obcy, któremu szewcowa mówiła „panie Pawle“ i Franek.
Wspominali tu już nieraz, że nadchodzą święta, dlatego chyba wszystkim było pilno mieć obuwie, a i mróz dokuczał; — ludzie chronili nogi od przeziębienia.
Marcysia ubierała lalkę dla Kasi, córeczki stróża i cieszyła się naprzód radością małej, Nastka czytała głośno — Jasiek, uśmiechnięty spał w kołysce. Dawniej był brzydki, teraz wyładniał: skrzydełka zrobiły się takie tłuściutkie — dziobek taki zgrabny!.. tylko nóżki za grube, oj, za grube. Dziwne, że nie miał z nich pożytku, wcale nie chodził, nosić go musieli, czasem siedział, wymachując skrzydełkami. Piszczał też okropnie, najczęściej bez powodu, zarówno w dzień, jak w nocy.
Majster, pracując zawzięcie, opowiadał coś panu Pawłowi, gospodyni nalała im piwa, sama piła także, a resztę dostał Franek. Siedzieli długo w noc; jak długo wszakże, nie wiem, bo sen mnie zmorzył.
Sen to był dziwny: — przeniósł mnie do lasu, którego dotąd nie znałem. Drzewa ogromne, straszne — mówiły coś do siebie i drżały — wrony, sowy, kruki ciągnęły gromadami z wielkim wrzaskiem; drętwiejąc ze strachu, szukałem schronienia, lecz nie mogłem znaleźć, gdyż drzewa kołysały się ciągle, a przytem jęczały, co mnie płoszyło.
Postanowiłem uciec jak najdalej; — nie mogłem... zadyszany, obracałem się tylko w jednem miejscu, tuż przy kraczących ptakach. Czy który spojrzał w moją stronę, nie wiedziałem, lękałem się, że spojrzy lada chwila... Ratunku! ratunku!
Obudziłem się — patrzę: piec — ptaszki śpią, przytulone po kilkoro obok siebie... cisza — bezpiecznie tutaj, pod opieką dobrych ludzi. Głowę miałem ciężką, byłem jeszcze niewyspany, ale strach mnie zdejmował, że gdy oczy przymknę, zobaczę znowu ten las okropny, drzewa i ptaki. Nie usnę, o, nie usnę! szeptałem, opierając się znużeniu. Wreszcie nie mogłem już dźwignąć powiek; — zdawało mi się, że gdzieś lecę, że wpadam głęboko — nakoniec usnąłem...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Straszny dzień! — Minął dawno, a stoi mi w pamięci tak silnie, jak gdyby wszystko, co przeszedłem, działo się przed chwilą. Drżę na wspomnienie okrzyku Marcysi:
— Tatuniu, mamo, jakiś cudzy kot nocował w mieszkaniu. Patrzcie, dopiero się mignął, wypadł za Frankiem!
— Czego krzyczysz? odparła Nastka. Kot był i uciekł — osobliwość znowu!
— Zamiast się kłócić z siostrą, przerwał szewc, zajrzyj do ptaków.
— Przecież ptaki śpią na górze, a po piecu kaflanym kot nie umie chodzić.
Nie czekając, aż dziewczyna zrobi co jej kazał, szewc zbliżył się do okna. W tej chwili Marcysia zawołała strasznym głosem:
— Ach, Boże! co tu piór! co tu piór około klatki!
— Zapewne wszystkie ptaki podusił, rzekła szewcowa.
Dziewczynki płakały, na piecu powstało zamięszanie; rodzice liczyli dziatwę, wszyscy zbierali się razem, szczęśliwi, którym nie brakło nikogo.
Makolągwa coraz niespokojniej poszukiwała pieszczotki swojej, Ziuzi; szczyglica aż ochrypła, starego szczygła wzywając, a my... wypatrywaliśmy napróżno drogiej mateczki!..
Mieliżbyśmy nigdy jej nie ujrzeć, miałażby na zawsze zginąć dla nas? To niepodobieństwo, żeby zginęła tak marnie, żeby opuściła tych, których kochała, o których przed kilkoma godzinami zdrowa, wesoła, troszczyła się gorąco!
— Mamo, mamo, wołał Tluś — mamuniu! powtarzaliśmy wszyscy trzej, a młodsze rodzeństwo wtórowało nam żałośnie. Ojczulek się rozglądał, znikał co chwila i powracał znowu, aby pocieszyć osieroconą gromadkę. Mamy nie było.
Gdy frunęliśmy na dół, Marcysia, płacząc, zbierała piórka z podłogi.
— O moje biedactwa! zawodziła — moje biedne, kochane ptaszęta. Kot dostał się pewno, gdy Franek szedł z piwem i drzwi nie zatrzasnął. Moje biedne, wymordowane ptaszki, tylko garść piór z was pozostała... Te pstre pamiętam na szyjce Ziuzi, szare ze skrzydła Filutki — po szczygiełku nawet i piór nie widzę... O, moje drogie, moje kochane ptaszyny.
Słuchaliśmy tych narzekań; — młodsze siostrzyczki piszczały żałośnie — mama Lilli wzięła je w opiekę. Siedzieliśmy wszyscy na oknie aż do wieczora, nikt nie zaśpiewał, nawet głośniej odezwać się nie ważył. Świergotano tylko od czasu do czasu:
— Ach, my biedni, ach, my nieszczęśliwi!
Smutna to była piosnka.
Gdy pierwszy żal minął, makolągwa zaczęła wyrzucać nam, młodym, żeśmy jej córeczkę prześladowali niesłusznie, gdyż była ona bardzo miła, dobra i mądra.
— Ależ, ciotuniu, zawołał Tluś — gdyby wypadało szukać towarzyszki w obcym rodzie, ja pierwszy prosiłbym o Ziuzię.
— Czybym ci ją dała! wrzasnęła makolągwa ze złością. — Tluś odskoczył — zląkł się jej wrzasku, a szczyglica piszczała bezustannie:
— O, mój mężulek! wszyscy po nim płaczą. Wszystkich uczył, mądre rady każdemu dawał; biedniśmy teraz, bo kto go zastąpi!
Tylko nasz ojczulek głośno się nie skarżył, co mu za złe brali. Nawet rozsądna mateczka Lilli szepnęła do swego czyżyka.
— Mógłby trochę więcej wspominać nieboszczkę! — milczy, jak gdyby mu kto dziób zalepił.
Wysłuchałem tego z przykrością, gdyż biedny tatuś martwił się bardzo, ale inaczej. Makolągwa i szczyglica zawodziły ciągle, bezustanny ich świergot przywiódł ojca Lilli do takiego gniewu, że aż rozpoczął bójkę ze szczyglicą, ponieważ była bliżej i wydarł biedaczce trochę piórek.
— Takiś ty, bratku! wrzasnęła makolągwa, stając w obronie przyjaciółki — dlatego że straciła opiekuna, że jest biedną wdową, krzywdę jej czynisz!
— Wcale nie dlatego, odparł czyżyk, ale wytrzymać nie mogę, tak trajkoczecie obie. I ty, zamiast się kłócić ze mną, idź do swoich malców, a mnie daj pokój.
— Jaki mądry, proszę! uczy mnie dzieci wychowywać, każe być cicho!.. Nie — na złość będę śpiewała, dopóki mi tchu starczy, od rana do wieczora i późno w noc.
— To się drze dopiero!
— Drze? ja się drę — nie śpiewam?... Ach, moi kochani, moi przyjaciele, posłuchajcie, jak nasz czyżulek cudnie zawodzi. My wszyscy tylko krzyczymy, tylko się drzemy, on jeden śpiewak. Co za śliczny głos!
Szczyglica, uporządkowawszy czuprynę, pospieszyła na odsiecz makolągwie.
— A ty szkaradniku, zapiszczała — patrz, jak wyglądam!... Obdarta, prawie łysa... nie wstyd ci, żeś mnie skrzywdził?
— Niewielkie rzeczy!
— Niewielkie?.. my ci tu zaraz pokażemy, jak miło jest chodzić z taką łysiną! zawołały jednocześnie szczyglica i makolągwa.
To powiedziawszy, przypadły do czyżyka i byłyby go poturbowały niezgorzej, gdyby nie krzyk Lilli.
— Trululu się udławił!
— Nieszczęście! zawodziła makolągwa. Kto żyw, niech spieszy na ratunek!... stracę drugie dziecko.
Ojciec już był przy swoim synku i robił co umiał, aby z gardziołka usunąć kawałek cukru, którego wystraszony malec połknąć nie mógł. Czyżyk, potargany trochę przez dwie złośnice, wdał się także, mój tatko również; — wszyscy pomagali i nareszcie wyjęli cukier. Trululu, pozbywszy się przeszkody, natychmiast do jedzenia wrócił i łykał znowu ziarnka tak chciwie, że, bojąc się wypadku, makolągwa zabrała go na górę. Wszyscy już tam siedzieli, tylko my z tatusiem zostaliśmy przy klatce, w której zginęła mama. Tatuś długo na nas patrzył, nareszcie rzekł:
— Czy będziecie ją zawsze pamiętali?
— Zawsze, przez całe życie, tatuniu!
— Ach, ojczulku, dodał poważniejszy z dniem każdym Tluś — czy moglibyśmy zapomnieć!
— Tamte krzyczą i wyrzekają, lecz zapomną prędko, my zaś pamiętajmy naszą biedaczkę przez całe życie.
— O, tak, zawołaliśmy ze łzami, a malutkie siostrzyczki, nie rozumiejące jeszcze co się stało, powtarzały tylko:
— Mama! mama!
I one zaczęły już cierpieć, biedne maleństwa!