Przygody czyżyków/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Przygody czyżyków
Wydawca Księgarnia G. Centnerszwera
Data wyd. 1899
Druk M. Lewiński
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Jan Wasilewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.
„Ptaki do sprzedania.“

Ludziom też było smutno. Szewc chodził chmurny, co chwila patrzył w górę — Marcysia i Nastka płakały, nawet szewcowa, choć zajęta praniem, przyszła krwawe ślady zobaczyć.
— Ach, niegodziwiec! rzekła; — kto go tu wpuścił? jakim sposobem został na noc?.. Że też ja nie spostrzegłam, darować sobie nie mogę! Ostatnia szłam spać wczoraj, sama drzwi zamykałam — na myśl mi nie przyszło pilnować kota.
Chłopcy również ubolewali, szczególniej Adam. Tomek w ogólności mało się odzywał — dbał on tylko o to, żeby dostać jak największą kromkę chleba, podczas obiadu najeść się porządnie i, wieczorem, chociaż drugie tyle dołożyć. Franek mruczał:
— Wielkie rzeczy! ubyło trochę ptaków, zostało i tak dosyć!
— Mnie ich żal, mówił Adam. Nikomu krzywdy nie zrobiły, a zginęły marnie.
— Chciałbyś im pewno pogrzeb wyprawić? co? Zginęły marnie! — ptaki tak zawsze giną — to ich los.
— Cicho! krzyknął majster — nie gadać, tylko roboty pilnować! Ja was tu nauczę!
Chłopcy umilkli zatrwożeni, mnie strach ogarnął... Źle się dzieje, kiedy człowiek wyrozumiały i łagodny bez powodu wybucha gniewem...
— Co to znaczy? pytał Tluś, przyglądając się gospodarzowi — nigdy takim nie był.
— Nowe nieszczęście!
— Braciszku, nieszczęścia nie wspominaj. Cóż się stało?.. chciałbym wiedzieć... ty teraz tylko narzekać umiesz.
Prawda! jakże się zmieniłem! Wczoraj zuch, prawie szaleniec — dziś wszystko mnie przejmuje trwogą. Niktby nie poznał śpiewaka, za którym się ubiegano. Gdy drzwi skrzypnęły, uciekałem — nie zostałbym też w klatce sam jeden, ani usiadłbym na piecu, gdy wszyscy znajdowali się na oknie.
Dzień zimowy trwa krótko — i ten, choć nadmiarę długim się zdawał, przeszedł wreszcie.
Rano, uspokojony trochę, na życzenie Lilli zaśpiewałem, gdy szewc modlitwę rozpoczął. Smutna to była piosenka, bardzo smutna — pokrzepiła jednak naszą gromadkę i mnie też cokolwiek. Purpurowe szlaki na oknie, w klatce i na podłodze zniknęły; wymyto je, gdyśmy spali, aby nie przypominały strasznego wypadku. Tylko moje biedne siostrzyczki cicho się skarżyły, a rozgadana szczyglica hałaśliwie upominała swoją dziatwę:
— Nie kłóćcie się! przecież ojciec zawsze mówił, żebyście się zgadzali!.. Już nie pamiętacie? wyszło wam z głowy, co on nauczał? Piękne dzieci, dobre dzieci, daleko szukać takich!
Za oknami szalała burza, ciskając w szyby śniegiem i wichurą — u nas było ciepło; kto wszedł, nie rad wychodził i powtarzał.
— Ogromny dziś mróz na świecie!
Marcysia i Nastka wróciły ze szkoły czerwone jak od gorąca, nie wyrzekały jednak. Śmiały się, że mężczyznom szron siada na wąsach, od czego wyglądają one jak dwie miotły.
Dzieweczki chichotały w kącie ukradkiem, bo szewc miał bardzo srogą minę, mało się odzywał, a na chłopaków krzyczał zaraz po pacierzu. Nie chciały ojczulka drażnić śmiechem, ale je ten przymus mordował. W figlarnych oczach Nastki łza błysnęła, gdy całując siostrę, rzekła płaczliwie:
— Albo tatunio jest chory, albo też gniewa się na wszystkich.
— Nie rozumiem, odparła Marcysia rozżalona — wcale nie rozumiem, co ojczulkowi się zrobiło.
Dotychczas, ile razy przyszły, witał je ojciec żartami i śmiechem; po obiedzie pieścił małego Jasia, rozmawiał z matką; — teraz o wszystkiem zapomniał, ani podobny do siebie.
— Rano, ledwie przełknął parę łyżek barszczu, biadała szewcowa, spoglądając na zachmurzoną twarz mężowską. Czy słabość, czy też zmartwienie?... Najświętsza Panienko, ulituj się nad nami!
Obiad, rozweselany dawniej przez gospodarza, odbył się w milczeniu; połowa została nietkniętą. Kto mógłby jeść ze smakiem, jeśli sam gospodarz usuwał dary Boże i patrzył na ścianę, jak gdyby około siebie nic nie widział!.. Zebrawszy talerze, gospodyni schowała resztę jedzenia do piecyka; widziałem później, że miała oczy obrzękłe od płaczu.
— Co to jest? pytały dziewczynki — co jest tatuniowi?
— Chyba go kto odmienił! wzdychała szewcowa — nie wytrzymam w tej żałości.
Chłopcy nie śmieli na jedną chwilę od roboty się ruszyć; pomimo że pracowali ciągle, nie szło im jakoś. Strach im przeszkadzał — psuli najczęściej.
Wieczorem, gdy ostatnią już gromadką wybieraliśmy się na piec, a młodsi dawno już spali, Musiałek wreszcie przemówił. Zawołał żonę, chłopaków i córki i rzekł do nich:
— Słuchajcie — długo myślałem, a jestem człowiek prosty, nawykły pracować rękami, nie głową... sądziłem, że mi ona pęknie od tego trudu. Rozważywszy wszystko razem, widzę, że nasze ptaki wymordowała ręka ludzka.
— Panie, oburzyli się chłopcy — kot był w mieszkaniu.
— Kot umyślnie sprowadzony, dorzucił krótko szewc.
— Któżby to zrobił, ojcze! zawołała Nastka.
— Któżby śmiał zrobić! westchnęła Marcysia. To niemożliwe!
— Niech się przyzna chociaż — gdy go dzika złość ominęła, niech żałuje! krzyknął majster, patrząc w oczy Frankowi.
Szewcowa upomniała się za chłopakiem.
— Bądź sprawiedliwy, Janie, rzekła; posądzasz, a nie masz dowodu.
— Prawda, Róziu, nie mam, lecz gdybym mógł uwierzyć, że się mylę, byłbym szczęśliwy.
Franek, blady jak płótno, ręce załamał!
— Panie majstrze, jęknął — ach, panie majstrze!
— Mów — nic nie ukrywaj, powiedz prawdę! krzyczał szewc, trzęsąc się z gniewu.
— Groziłem nieraz, odrzekł Franek — dokuczałem tym biedakom, nawet wtedy... panie majstrze, skłamałem... Ale umyślnie kota sprowadzać, żeby ptaki dusił... ach, mój Boże, czy ja już ostatni z ludzi, czy nie mam serca, ani sumienia?.. pan majster mi nie wierzy!..
— Dość, przerwał szewc. Chcę wierzyć — pragnę wierzyć, oto wszystko. Nienawidzę krzywd. Jam prostak, żyjący w pracy od małego, uczyć się nie miałem czasu, posiadam jednak sąd własny o wielu rzeczach, a i o tem również, że człowiek powinien być opiekunem i obrońcą stworzeń słabszych od siebie. Hodując ptaki, chciałem w was wpoić ten obowiązek.
— Tatuniu, przerwała Nastka — nie robiłyśmy im krzywdy.
— Wiem, odparł szewc. Jednakże troje zginęło, a przez to ja, człowiek szczery, otwarty, pilnuję ciągle i podejrzywam. Długo tak wytrzymaćbym nie mógł — umyśliłem przeto rozstać się z ptakami.
— Ach, Boże! tatku! jęknęły dziewczynki.
— Gdyby teraz była wiosna, mówił dalej szewc, puściłbym je do ogrodu gdziekolwiek; ponieważ długo jeszcze na nią trzeba czekać — sprzedam.
Ostatnie słowo, dodane głosem drżącym, padło pomiędzy nas jak piorun. Marcysia zapłakała.
— Tak — sprzedam, kończył majster, chociaż bardzo mi przykro handlować niemi. Myślałem porozdawać znajomym, lecz mogłyby trafić gorzej, niż u nas... Albo ja wiem, co kto ma w sercu: dobroć czy srogość? Tymczasem kupujący ptaki lubią je, bezwątpienia, a lubiąc nie skrzywdzą... przytem... będę uważał po ludziach — oddam ptaki jedynie ludziom uczciwym.
To powiedziawszy, Musiałek uściskał córeczki prawie skamieniałe ze wzruszenia.
W naszem kółku strach powstał. Makolągwa i szczyglica zaczęły świergotać tak głośno, że aż Franek trącił Adama, szepcząc?
— Czyżby rozumiały, biedaki?
Lilli płakała, że się rozejdziemy.
— Gdyby nas chociaż wziął kto razem, kwiliła żałośnie, ale najpewniej nas rozdzielą, umieszczą osobno.
— Biedni my też — biedni!..
— Zazdroszczę tamtym, których niema! świergotała Flu.
— I ja również.
— Przestańcie wzdychać, rzekł tatuś — nic nie pomoże. Szewc krzywdy nam nie zrobi i obmyśli wszystko jak najlepiej.
— Co tam obmyślenie! przerwała makolągwa. — Kto kupuje, nie będzie pytał. Zginęliśmy, moi drodzy.
— Tak, tak, zginęliśmy.
Szczyglica wzięła na odwagę.
— Eh, moi kochani, zawołała, jeszcze nic straconego przecież. Możemy się dostać w dobre ręce, po dwoje razem, nawet po kilkoro. Zresztą — nie uduszą nas, ani zjedzą, jak tamtych.
— Mądra dopiero! gniewał się czyżyk — byle jej nie zjedli, o resztę spokojna.
— Dosyć się namartwiłam po moim nieboszczyku.
— Tak, dodał czyżyk — ciągle krzyczałaś, aż nam wszystkim głowy puchły, ale zmartwienia nie widziałem.
— To kłamca! obruszyła się szczyglica — jak śmiesz mówić!
— Przestańcie, rzekł tatuś. Rozprószymy się niebawem, kto wie, czy spotkamy się kiedykolwiek! po cóż ostatni może wieczór spędzać w kłótniach.
— Tak, powtórzył Tluś — może jedyny.
— A malcy śpią i nie wiedzą.
— Niech się dowiedzą jak najpóźniej, biedactwa!
Gdyśmy tak rozmawiali, szewc wyjął z szuflady stołu jakiś papier, długo po nim skrobał, aż mu rumieńce wystąpiły na twarz, później zawołał Marcysię.
— Przeczytaj, rzekł:
Dziewczynka wyjąkała powoli, głosem drżącym: „Ptaki do sprzedania.“
— Czy dobrze napisane, czy wyraźnie? zdaleka zobaczą?
— Zobaczą...
Papier został umieszczony w oknie, aby go każdy zauważył.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.