Przygody czyżyków/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody czyżyków |
Wydawca | Księgarnia G. Centnerszwera |
Data wyd. | 1899 |
Druk | M. Lewiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Jan Wasilewski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ludziom też było smutno. Szewc chodził chmurny, co chwila patrzył w górę — Marcysia i Nastka płakały, nawet szewcowa, choć zajęta praniem, przyszła krwawe ślady zobaczyć.
— Ach, niegodziwiec! rzekła; — kto go tu wpuścił? jakim sposobem został na noc?.. Że też ja nie spostrzegłam, darować sobie nie mogę! Ostatnia szłam spać wczoraj, sama drzwi zamykałam — na myśl mi nie przyszło pilnować kota.
Chłopcy również ubolewali, szczególniej Adam. Tomek w ogólności mało się odzywał — dbał on tylko o to, żeby dostać jak największą kromkę chleba, podczas obiadu najeść się porządnie i, wieczorem, chociaż drugie tyle dołożyć. Franek mruczał:
— Wielkie rzeczy! ubyło trochę ptaków, zostało i tak dosyć!
— Mnie ich żal, mówił Adam. Nikomu krzywdy nie zrobiły, a zginęły marnie.
— Chciałbyś im pewno pogrzeb wyprawić? co? Zginęły marnie! — ptaki tak zawsze giną — to ich los.
— Cicho! krzyknął majster — nie gadać, tylko roboty pilnować! Ja was tu nauczę!
Chłopcy umilkli zatrwożeni, mnie strach ogarnął... Źle się dzieje, kiedy człowiek wyrozumiały i łagodny bez powodu wybucha gniewem...
— Co to znaczy? pytał Tluś, przyglądając się gospodarzowi — nigdy takim nie był.
— Nowe nieszczęście!
— Braciszku, nieszczęścia nie wspominaj. Cóż się stało?.. chciałbym wiedzieć... ty teraz tylko narzekać umiesz.
Prawda! jakże się zmieniłem! Wczoraj zuch, prawie szaleniec — dziś wszystko mnie przejmuje trwogą. Niktby nie poznał śpiewaka, za którym się ubiegano. Gdy drzwi skrzypnęły, uciekałem — nie zostałbym też w klatce sam jeden, ani usiadłbym na piecu, gdy wszyscy znajdowali się na oknie.
Dzień zimowy trwa krótko — i ten, choć nadmiarę długim się zdawał, przeszedł wreszcie.
Rano, uspokojony trochę, na życzenie Lilli zaśpiewałem, gdy szewc modlitwę rozpoczął. Smutna to była piosenka, bardzo smutna — pokrzepiła jednak naszą gromadkę i mnie też cokolwiek. Purpurowe szlaki na oknie, w klatce i na podłodze zniknęły; wymyto je, gdyśmy spali, aby nie przypominały strasznego wypadku. Tylko moje biedne siostrzyczki cicho się skarżyły, a rozgadana szczyglica hałaśliwie upominała swoją dziatwę:
— Nie kłóćcie się! przecież ojciec zawsze mówił, żebyście się zgadzali!.. Już nie pamiętacie? wyszło wam z głowy, co on nauczał? Piękne dzieci, dobre dzieci, daleko szukać takich!
Za oknami szalała burza, ciskając w szyby śniegiem i wichurą — u nas było ciepło; kto wszedł, nie rad wychodził i powtarzał.
— Ogromny dziś mróz na świecie!
Marcysia i Nastka wróciły ze szkoły czerwone jak od gorąca, nie wyrzekały jednak. Śmiały się, że mężczyznom szron siada na wąsach, od czego wyglądają one jak dwie miotły.
Dzieweczki chichotały w kącie ukradkiem, bo szewc miał bardzo srogą minę, mało się odzywał, a na chłopaków krzyczał zaraz po pacierzu. Nie chciały ojczulka drażnić śmiechem, ale je ten przymus mordował. W figlarnych oczach Nastki łza błysnęła, gdy całując siostrę, rzekła płaczliwie:
— Albo tatunio jest chory, albo też gniewa się na wszystkich.
— Nie rozumiem, odparła Marcysia rozżalona — wcale nie rozumiem, co ojczulkowi się zrobiło.
Dotychczas, ile razy przyszły, witał je ojciec żartami i śmiechem; po obiedzie pieścił małego Jasia, rozmawiał z matką; — teraz o wszystkiem zapomniał, ani podobny do siebie.
— Rano, ledwie przełknął parę łyżek barszczu, biadała szewcowa, spoglądając na zachmurzoną twarz mężowską. Czy słabość, czy też zmartwienie?... Najświętsza Panienko, ulituj się nad nami!
Obiad, rozweselany dawniej przez gospodarza, odbył się w milczeniu; połowa została nietkniętą. Kto mógłby jeść ze smakiem, jeśli sam gospodarz usuwał dary Boże i patrzył na ścianę, jak gdyby około siebie nic nie widział!.. Zebrawszy talerze, gospodyni schowała resztę jedzenia do piecyka; widziałem później, że miała oczy obrzękłe od płaczu.
— Co to jest? pytały dziewczynki — co jest tatuniowi?
— Chyba go kto odmienił! wzdychała szewcowa — nie wytrzymam w tej żałości.
Chłopcy nie śmieli na jedną chwilę od roboty się ruszyć; pomimo że pracowali ciągle, nie szło im jakoś. Strach im przeszkadzał — psuli najczęściej.
Wieczorem, gdy ostatnią już gromadką wybieraliśmy się na piec, a młodsi dawno już spali, Musiałek wreszcie przemówił. Zawołał żonę, chłopaków i córki i rzekł do nich:
— Słuchajcie — długo myślałem, a jestem człowiek prosty, nawykły pracować rękami, nie głową... sądziłem, że mi ona pęknie od tego trudu. Rozważywszy wszystko razem, widzę, że nasze ptaki wymordowała ręka ludzka.
— Panie, oburzyli się chłopcy — kot był w mieszkaniu.
— Kot umyślnie sprowadzony, dorzucił krótko szewc.
— Któżby to zrobił, ojcze! zawołała Nastka.
— Któżby śmiał zrobić! westchnęła Marcysia. To niemożliwe!
— Niech się przyzna chociaż — gdy go dzika złość ominęła, niech żałuje! krzyknął majster, patrząc w oczy Frankowi.
Szewcowa upomniała się za chłopakiem.
— Bądź sprawiedliwy, Janie, rzekła; posądzasz, a nie masz dowodu.
— Prawda, Róziu, nie mam, lecz gdybym mógł uwierzyć, że się mylę, byłbym szczęśliwy.
Franek, blady jak płótno, ręce załamał!
— Panie majstrze, jęknął — ach, panie majstrze!
— Mów — nic nie ukrywaj, powiedz prawdę! krzyczał szewc, trzęsąc się z gniewu.
— Groziłem nieraz, odrzekł Franek — dokuczałem tym biedakom, nawet wtedy... panie majstrze, skłamałem... Ale umyślnie kota sprowadzać, żeby ptaki dusił... ach, mój Boże, czy ja już ostatni z ludzi, czy nie mam serca, ani sumienia?.. pan majster mi nie wierzy!..
— Dość, przerwał szewc. Chcę wierzyć — pragnę wierzyć, oto wszystko. Nienawidzę krzywd. Jam prostak, żyjący w pracy od małego, uczyć się nie miałem czasu, posiadam jednak sąd własny o wielu rzeczach, a i o tem również, że człowiek powinien być opiekunem i obrońcą stworzeń słabszych od siebie. Hodując ptaki, chciałem w was wpoić ten obowiązek.
— Tatuniu, przerwała Nastka — nie robiłyśmy im krzywdy.
— Wiem, odparł szewc. Jednakże troje zginęło, a przez to ja, człowiek szczery, otwarty, pilnuję ciągle i podejrzywam. Długo tak wytrzymaćbym nie mógł — umyśliłem przeto rozstać się z ptakami.
— Ach, Boże! tatku! jęknęły dziewczynki.
— Gdyby teraz była wiosna, mówił dalej szewc, puściłbym je do ogrodu gdziekolwiek; ponieważ długo jeszcze na nią trzeba czekać — sprzedam.
Ostatnie słowo, dodane głosem drżącym, padło pomiędzy nas jak piorun. Marcysia zapłakała.
— Tak — sprzedam, kończył majster, chociaż bardzo mi przykro handlować niemi. Myślałem porozdawać znajomym, lecz mogłyby trafić gorzej, niż u nas... Albo ja wiem, co kto ma w sercu: dobroć czy srogość? Tymczasem kupujący ptaki lubią je, bezwątpienia, a lubiąc nie skrzywdzą... przytem... będę uważał po ludziach — oddam ptaki jedynie ludziom uczciwym.
To powiedziawszy, Musiałek uściskał córeczki prawie skamieniałe ze wzruszenia.
W naszem kółku strach powstał. Makolągwa i szczyglica zaczęły świergotać tak głośno, że aż Franek trącił Adama, szepcząc?
— Czyżby rozumiały, biedaki?
Lilli płakała, że się rozejdziemy.
— Gdyby nas chociaż wziął kto razem, kwiliła żałośnie, ale najpewniej nas rozdzielą, umieszczą osobno.
— Biedni my też — biedni!..
— Zazdroszczę tamtym, których niema! świergotała Flu.
— I ja również.
— Przestańcie wzdychać, rzekł tatuś — nic nie pomoże. Szewc krzywdy nam nie zrobi i obmyśli wszystko jak najlepiej.
— Co tam obmyślenie! przerwała makolągwa. — Kto kupuje, nie będzie pytał. Zginęliśmy, moi drodzy.
— Tak, tak, zginęliśmy.
Szczyglica wzięła na odwagę.
— Eh, moi kochani, zawołała, jeszcze nic straconego przecież. Możemy się dostać w dobre ręce, po dwoje razem, nawet po kilkoro. Zresztą — nie uduszą nas, ani zjedzą, jak tamtych.
— Mądra dopiero! gniewał się czyżyk — byle jej nie zjedli, o resztę spokojna.
— Dosyć się namartwiłam po moim nieboszczyku.
— Tak, dodał czyżyk — ciągle krzyczałaś, aż nam wszystkim głowy puchły, ale zmartwienia nie widziałem.
— To kłamca! obruszyła się szczyglica — jak śmiesz mówić!
— Przestańcie, rzekł tatuś. Rozprószymy się niebawem, kto wie, czy spotkamy się kiedykolwiek! po cóż ostatni może wieczór spędzać w kłótniach.
— Tak, powtórzył Tluś — może jedyny.
— A malcy śpią i nie wiedzą.
— Niech się dowiedzą jak najpóźniej, biedactwa!
Gdyśmy tak rozmawiali, szewc wyjął z szuflady stołu jakiś papier, długo po nim skrobał, aż mu rumieńce wystąpiły na twarz, później zawołał Marcysię.
— Przeczytaj, rzekł:
Dziewczynka wyjąkała powoli, głosem drżącym: „Ptaki do sprzedania.“
— Czy dobrze napisane, czy wyraźnie? zdaleka zobaczą?
— Zobaczą...
Papier został umieszczony w oknie, aby go każdy zauważył.