Przygody czyżyków/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody czyżyków |
Wydawca | Księgarnia G. Centnerszwera |
Data wyd. | 1899 |
Druk | M. Lewiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Jan Wasilewski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— I cóż? i cóż?
Temi słowami, rozglądając się po mieszkaniu, dziewczynki przywitały matkę, wróciwszy ze szkoły.
— A nic.
— Nikt nie był, matusiu?
— Na taki ziąb straszny, komu chciałoby się myśleć o ptakach, rzekła szewcowa. Każdy najchętniej w domu siedzi, a jeżeli wyjść potrzebuje, nie na to przecież, aby rozglądać się po oknach. Jestem pewna, że żywy duch karty nie czytał.
— Ach, gdyby tak codzień! zawołała Marcysia, wznosząc modre oczęta ku niebu. Ach, żeby mróz trzymał ciągle!
Przy każdem poruszeniu klamki, lub odgłosie kroków, drżeliśmy wszyscy, nawet biedny drobiazg, który już wiedział, co go czeka. Ledwie dzień zaświtał, zbici w gromadkę, żegnaliśmy się z sobą. Później, zwłaszcza gdy nikt nie przychodził, było nam cokolwiek raźniej. A może ciężka chwila rozstania odwlecze się jakoś, może nie znalazłszy nabywców, szewc do wiosny poczeka i wypuści nas wszystkich razem.
Tak mówił czyżyk, ojciec Lilli, a szczyglica opowiadała nam o lesie, gdzie każdy ptaszek ma dosyć miejsca i żywności dosyć, gdzie gniazdko może uwić, gniazdko prawdziwe, z mchów, piórek, trawki mięciutkiej, wygodne, pachnące.
— To mi dopiero gniazdko! wołała, to własny dom, posiadłość!.. Nikt mnie ztamtąd nie wypędzi, jestem u siebie, gdyż sama sobie domek ulepiłam.
Słuchaliśmy z zaciekawieniem, jak się robi gniazdko, jak trzeba śliną zlepiać, najmniejszą szparę zapełniać, a na budowę rozmaite rzeczy gromadzić. Zdawałoby się, że to trudne — bynajmniej. Materyału jest wszędzie mnóstwo, ludzie tyle go marnują, wyrzucają bezrozumnie, a tu każda rzecz się przyda: kłaczek waty, włosek, przędziwo, okruch, pyłek prawie.
— Tylko trzeba umieć wziąć się do roboty, zaświergotała Mia.
— Starsi uczą młodszych; — nie było wypadku, żeby które gniazdo zostało źle wykończone. Zepsujesz parę razy, naprawisz, wyłatasz, a z tego naprawiania będzie jeszcze trwalsze i bezpieczniejsze.
Strach!... uciekliśmy wszyscy na piec.
Gdy gospodarze kończyli jeść obiad, wpadła jakaś kobieta, drzwiami trzasnąwszy, aż obudził się mały i krzyknął na całe gardło. Pomimo silnego mrozu, głowę miała niezakrytą, na wierzchu głowy czubek, a na tym czubku coś świecącego. Szeleszcząc spódnicami, wbiegła szybkim krokiem, jak gdyby ją kto gonił.
— Moi państwo, zawołała — moi kochani państwo, dajcie prędko tę papugę!
— Papugę? powtórzył szewc zdziwiony.
— Tak... Dla mnie samej wolałabym tego szkaradzieństwa nie widzieć nigdy w życiu, bo nadokuczała mi nieraz. Obrzydły ptak!.. wołał na mnie: Kaśka! a przecież ja jestem Kazimiera, w całej kamienicy wiedzą i wszyscy mnie znają. Ale pani płacze, więc pan powiedział: idź Kasia — to jest — chciałam powiedzieć... Kazia i kup zaraz, kiedy chcą sprzedać.
— Dlaczego pani płacze? pytała szewcowa.
— Alboż nie mówiłam? nic nie mówiłam?.. ach, jakiż ze mnie kołek!.. nieszczęście z tem zapominaniem... Onegdaj, powiadam państwu — nie, wczoraj... onegdaj, dobrze mówię — tak, onegdaj... cudaczne ptasisko przejadło się widać i, z przeproszeniem pańskiem, zdechło.
— To rzeczywiście pani ma zmartwienie.
— Brak jej innych, więc się martwi z powodu ptaka. Za panią, wszyscy całym domem chodzimy jak struci; nie wiadomo, do czego się wziąć, z czem się odezwać — istne urwanie głowy!
— Bardzo mi przykro, ale cóż ja mogę poradzić?
— Rada jest taka: trzeba kupić inną. To też przyszłam zaraz, jak mi powiedzieli... Mój pan jest bogaty; co prawda, lubi się targować, ale zapłaci rzetelnie. Więc ptaka obejrzę i pójdę powiedzieć, ile państwo żądają za niego.
— Co panna mówi? nic nie żądamy, odparł gospodarz.
— Bardzo przepraszam! zawołała panna Kazia, ująwszy się pod boki — to mi dopiero interes!... Mój pan nie pierwszy lepszy, żeby od kogo prezenty przyjmował!
— Nie myślimy dawać.
Wyłupiaste oczy panny Kazi zrobiły się jeszcze okrąglejsze ze zdumienia.
— Po cóż ja tu przyszłam? krzyknęła ostro.
— Nie wiem — chyba dla władnej przyjemności.
— Mój panie, kłóciła się Kazia, co pan wygaduje, także mi przyjemność!... przyszłam, bo kazali — na karcie było wyraźnie, a teraz pan nie sprzeda?
— Nie.
— Dlaczego?
— Papugi nie mam.
— Nie ma pan papugi?... Trzeba było powiedzieć odrazu.
— Gdyby panienka pytała, byłbym powiedział, że są czyżyki, szczygły i makolągwy; tymczasem musiałem wysłuchać o papudze.
— Szczygły! czyżyki! dopiero osobliwość!.. Toż pełne lasy tego drobiazgu — u nas, w Kocichnóżkach, aż się roi. Tu w Warszawie byle czem zaprzątają sobie głowę i grosz wyciągają. Piękny handel!
To powiedziawszy, wyszła rozgniewana. Chłopcy żartowali z panny Kazi.
— Ptasisko się objadło — powtarzali — i, z przeproszeniem pańskiem, zdechło.
Ani Marcysia ani Nastka nie śmiały się jednak. Pochylone nad książką, przesuwały palcami od brzegu do brzegu i szeptały coś półgłosem, a gdy mrok zapadł, starsza zdrzemnęła się na krzesełku, młodsza zaś klękła przy kołysce, z której mały Jasio probował sam wyjść na ziemię. Byłby główkę rozbił, gdyby go siostrzyczka nie zatrzymała.
— Ej ty, urwisie, mówiła, całując tłuste rączki małego, tobie się zdaje, żeś chłopak mądry i silny — nie chcesz zaczekać, aż przyjdzie mama, tylko figle wyprawiasz. Kołyskę kiedy wywrócisz, wypadniesz, nosek stłuczesz i będzie bu-bu-bu.
Dziecko wytrzeszczyło oczy, a przy ostatnich słowach zaczęło się śmiać.
— Jeżeli nie chcesz stłuc noska, pouczała Marcysia, udając rozgniewaną, to siedź, grzybie, aż cię kto zdybie.
Jasio śmiał się jeszcze, ale był bliski płaczu. Nie wiedział, czy siostra żartuje, czy jest zła naprawdę; uspokoił się dopiero i upewnił, gdy go wzięła na ręce. Przytulił rumianą ze snu buzię do twarzy Marcysi.
∗
∗ ∗ |
— Ale, babuniu, ja chcę mieć takie ptaszki prawdziwe, co jajeczka niosą, latają wysoko i śpiewają. Chcę mieć dużo takich prawdziwych.
Z temi słowami, wszedł do mieszkania śliczny, jasnowłosy chłopczyk, a za nim kobieta niemłoda, wysokiego wzrostu.
Chłopiec wyglądał jak obsypany śniegiem: czapeczka, gruby, ciepły płaszczyk, rękawiczki, nawet obucie jaśniało białością świeżo spadłych puchów zimy. Poważna kobieta trzymała go za rękę.
— Będziesz miał takie ptaszki, Luniu, rzekła z uśmiechem.
— Jak to dobrze, jak to dobrze!
Majster się ukłonił, chłopczyk żywo do niego podbiegł i zapytał:
— Proszę pana, czy można tu kupić dużo ptaszków prawdziwych? Ale chcę koniecznie, żeby latały, bo moje nie latają, tylko świergoczą, jak je ponakręcam.
— Moich zupełnie nakręcać nie trzeba, odparł szewc; latają i śpiewają same.
— Proszę je pokazać, mój panie kochany, bardzo proszę.
— Zaczekaj, Luniu, rzekła babcia, dowiemy się naprzód, jakie ten pan ma ptaszki.
— Są szczygły, czyże i makolągwy.
— Makolągwy! zawołało dziecko — znam bajkę o makolągwie, co zniosła cztery pstre jajeczka, potem siedziała, siedziała — aż wysiedziała cztery ptaszki.
— U mnie jest właśnie taka, odpowiedział szewc.
— Taka sama? zupełnie taka? pytał Lunio. Ach, babciu, ja chcę mieć makolągwę z pisklętami.
Świergotliwa samiczka znalazła się pod ręką, usnęła bowiem w klatce, gdy mrok zapadł, a teraz, przebudzona, słuchała rozmowy gospodarza z chłopcem.
— O! o! jak ogonkiem kręci! wołał chłopczyk, tupiąc nóżkami, jak rusza ogonkiem! Zapewne umie latać.
— Tegoby nie umiała!
— Powiedział pan, że ma dzieci.
— Tak, jest parka i czworo młodych, ale już nie są małe. Mądre, odchowane, w tej porze malutkich nie ma wcale.
— Babciu, cieszył się Lunio, kryjąc twarzyczkę na kolanach pani, która usiadła na krześle, podanem przez majstra — babciu, będę miał tyle ślicznych, prawdziwych ptaszków! Kupimy wszystkie, kupimy?
— Owszem.
Po krótkiej rozmowie, w czasie której Lunio całował Trulula, Tuta, Fifi i Banię, makolągwy przeszły na jego własność. Zabrano je do klatki i, dla ciepła, przykryto dużą chustką. Jeśli które nie zmarzło w drodze — br... było tak zimno, dobrze im tam, bezwątpienia.
— Chłopczyk lubi ptaszki, powtarzał kilkakrotnie majster, pani wydaje mi się osobą uczciwą. Będzie im tam lepiej niż u nas, a przedewszystkiem bezpieczniej.
Dziewczynki, smutne bardzo, nie odpowiadały.
Po paru dniach, gdy mróz mniej dokuczał, różne osoby odwiedzały mieszkanie szewca. Nie mieliśmy jeszcze dosyć czasu obtęsknić się po utraconych towarzyszach, a już na nowo, w każdej chwili, groziło nam rozłączenie. Lecz nasz opiekun był bardzo dobry, nie chciał swoich wychowańców rozpraszać, to też odmawiał takim, którzy pragnęli kupić jednego ptaszka.
— Najmniej dwoje razem, odpowiadał krótko. Pojedyńczych sztuk nie sprzedam. Wychowana w gromadzie, ptaszyna zatęskniłaby się na śmierć.
A jak on badał każdego, jak wypytywał!..
Chciano, naprzyklad, wziąć Lilli, moją drogą, poczciwą Lilli do czyżyka zupełnie obcego.
— A cóż się stało z poprzednią czyżyczką? pytał szewc.
— Konieczna panu ta wiadomość?
— Tak, radbym wiedzieć.
— W jakim celu?
— Jestem ciekawy.
— Mój panie, to rzeczy bardzo zwykłe. Czyżyk jest większy, mocniejszy, zaczęli się kiedyś bić... tak śmiesznie się bili, z taką zawziętością... Potem — czyżyczka chorowała, nie jadła...
— Wiedziałem naprzód.
— Bagatela! trafia się to codzień pomiędzy ptakami, u nas też nie pierwsze.
— Aha! nie pierwsze, hm!
— Co pan mówi?
— Tylko tyle, proszę pana, że czyżyczki nie sprzedam.
— Ośmiela się pan żartować!
— Przepraszam, jeżeli obraziłem — mówię bez żartów. To jest moje ostatnie słowo.
— Zabawny człowiek! mruknął pan i wyszedł z gniewem.
Aż zaśpiewałem wesoło, ucieszony nadzwyczajnie, że droga Lilli nie wpadnie w złe ręce. Gospodarz się zdumiał.
— Patrzcie, rzekł do córek — co to za mądre ptaszę! Tylko mu ludzkiej mowy brak; — nie widziałem nic podobnego w mojem życiu.
Dziewczynki miały łzy w oczach, ale żadna nie zdobyła się na odwagę powiedzieć ojcu:
— Kiedy tatuś tak go chwali, po cóż sprzedawać?.. niech lepiej zostanie.
Gdyby która odezwała się w ten sposób, może wszystko zmieniłoby się na lepsze; nie zostawiliby przecież mnie jednego, wiedząc, że nawykliśmy być razem. Lecz Marcysia i Nastka nie śmiały prosić; wierzyły także, iż ojciec wyszuka nam dobrych opiekunów i tem się pocieszały, biedaczki.