Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce |
Wydawca | Księgarnia F. Hoesick’a |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Władysław Ludwik Anczyc |
Tytuł orygin. | Aventures de trois Russes et de trois Anglais dans l’Afrique australe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
nieznanego kraju! Bushman pocieszał ich, wychwalając przebiegłość i odwagę przewodnika. Należało się spodziewać, że Mokololowie, zbyt zajęci oblężeniem Skorcewa, nie pomyślą nawet o północnych brzegach jeziora; twierdził on, że pozostali w forteczce narażeni są na daleko większe niebezpieczeństwo, aniżeli dwaj młodzi astronomowie w drodze do Volquiri. Przez całą noc Mokum i marynarze zmieniali się na czatach.
Ciemność sprzyjała zdradzieckim zamiarom dzikich, lecz płazy te, jak ich Mokum nazywał, nie mieli odwagi wdzierać się na górę; być może, że oczekiwali posiłków, ażeby potem jednocześnie ze wszystkich stron wedrzeć się na wierzchołek i ogromną liczbą przezwyciężyć wszelki opór oblężonych.
Strzelec nie pomylił się w przypuszczeniach. Nazajutrz rano pułkownik dostrzegł, że hordy dzikich znacznie się powiększyły. Obozowisko ich, doskonale rozłożone u stóp góry, niedopuszczało myśleć o ucieczce. Na szczęście od strony jeziora, z powodu niedostępności brzegu, nie mogli czat rozstawiać, a w razie konieczności, oblężeni mogli tamtędy uchodzić.
Lecz o ucieczce nikt nie myślał. Europejczycy zajmowali posterunek naukowy; szło o ich cześć, nie mogli go opuścić; pod tym względem zgadzali się z sobą zupełnie. Ślady dawnych waśni między Struxem a Everestem zniknęły. Nigdy nie wspomniano o wojnie toczonej przez dwa mocarstwa. Obadwaj uczeni zmierzali do jednego celu; obaj pragnęli dojść do niego i spełnić naukowe zadanie, do całego cywilizowanego świata należące.
Oczekując na zapalenie sygnału, astronomowie zajęli się ukończeniem obliczeń poprzedniego pomiaru. Czynność ta polegała na zmierzeniu dwoma lunetami pod kątem dwóch poprzednich punktów trygonometrycznych: dokonano jej łatwo, a Mikołaj Polander zapisał wypadek obliczeń. W czasie następnych nocy miano przedsiębrać liczne obserwacye wysokości gwiazd stałych, dla otrzymania jaknajdokładniejszej szérokości geograficznej, pod którą leżał Skorcew.
Zachodziło jeszcze jedno ważne pytanie, do rozwiązania którego zawezwano pomocy Mokuma, a mianowicie o obliczenie jak prędko Zorn i Emery będą mogli dostać się na górę Volquiri i zapalić sygnał, mający być ostatnim punktem trygonometrycznym robionych pomiarów.
Bushman twierdził, że na to potrzeba dni pięciu dla dostania się na miejsce. W saméj rzeczy, na przebycie stu mil angielskich, idąc pieszo i przebywając często strumienie przerzynające okolice zajeziorne, pięć dni nie było za wiele. Przyjęto więc sześć dni jako maximum i na téj podstawie postanowiono rozdzielać racye żywności.
Pozostała żywność znajdowała się w bardzo małym zapasie; część jej musiano dać wyprawionym, ażeby mieli czém żyć, zanim im się uda coś upolować. Reszta zaledwie wystarczała na dwie zwykłe racye dzienne dla wszystkich, składających załogę; było tam kilka funtów sucharów, nieco mięsa suszonego i pemikanu. Pułkownik Everest za zgodą kolegów zdecydował, ażeby racye zmniejszyć do jednej trzeciej. Tak żyjąc, można było doczekać się chwili, w której oczekiwane światło zabłyśnie na krańcach widnokręgu. Czterech uczonych Europejczyków, ośmiu ich majtków i Bushman zapewne ucierpią na tém niedostatecznem pożywieniu; ale ludzie ci byli wyższymi nad zwykłe ludzkie cierpienia.
— Zresztą nikt nam nie zabroni polować — dorzucił sir John Murray.
Bushman wstrząsnął głową z niedowierzaniem; niepodobna, aby na górę tę odosobniona mogła się zabłąkać zwierzyna; nie szkodziło jednak mieć broń w pogotowiu na przypadek, gdyby się coś trafiło. Po tém postanowieniu trzej astronomowie zajęli się porównywaniem i sprawdzaniem cyfr zapisywanych przez Mikołaja Polandra, sir John Murray zaś, w towarzystwie Mokuma, opuścił forteczkę i przedsięwziął zbadać stoki góry, na której stała.
Mokololowie obozujący spokojnie u stóp Skorcewa, nie spieszyli się wcale z atakiem. Być może, że mieli zamiar ogłodzić oblężonych.
Pozycyą góry w krótkim zbadano czasie. Płaszczyzna, na której zrujnowana wznosiła się forteczka, miała zaledwie paręset sążni największej średnicy. Ziemię pokrywały zioła dość bujne, pomieszane z krzewiną gęstą; rosły tu mieczyki, wrzosy i inne górskie rośliny. Na spadzistych bokach, wysterczającemi załomami skał przerywanych, były zarośla tarniny, białem osypane kwieciem.
Zwierząt nie dostrzeżono zupełnie. Po całogodzinném oczekiwaniu nic się nie ukazało; kilka ptaszyn o czerwonych dziobkach i ciemném upierzeniu przelatywało z gałązki na gałązkę. Sir John nie dał do nich ognia, bo za pierwszym strzałem pierzchnęłoby niezawodnie całe stadko. Nie było więc nadziei, ażeby polowanie mogło powiększyć zapasy spiżarniowe.
— Będziemy łowili ryby w jeziorze — odezwał się sir John, wpatrując się w wspaniałe zwierciadło wód u stóp góry roztoczone.
— Łowić ryby bez sieci i wędek — odparł Bushman — znaczy to samo, co chcieć chwytać ptaki rękami; lecz nie rozpaczajmy; wydobyliśmy się już nie z jednego kłopotu, a może przypadek nam i tym razem poszczęści.
— Przypadek — mówił sir John — przypadek dobry, jeżeli Bóg go nastręczy; ach, ten przypadek to najlepszy liwerant, najdoskonalszy geniusz opiekuńczy. On to nas połączył z przyjaciółmi, on ich doprowadził tam, gdzie my musieliśmy iść koniecznie; a da Bóg, wszystkich nas do upragnionego zawiedzie celu.
— I on nas wyżywi.
— Nieinaczéj, dzielny mój przyjacielu, on nas wyżywi, a dokonawszy tego, spełni tylko swoją powinność.
Słowa szlachetnego Anglika nie zupełnie trafiły do przekonania Bushmana; wprawdzie przypadek niekiedy czynił ludziom przysługi, wszelako należało mu dopomagać — i strzelec postanowił dopomagać mu.
Dnia 25 stycznia nie zaszła żadna zmiana w położeniu naszych przyjaciół, ani ich wrogów. Mokololowie obozowali spokojnie, stada ich wołów i owiec pasły się na pięknych pastwiskach, zasilanych podskórnemi wodami; złupione wozy umieszczono w koczowisku; niewiasty i dzieci dzikich, przybyłe tu za wojownikami, zajmowały się wykonywaniem prac domowych. Kiedy niekiedy, który z wodzów ich, łatwy do rozpoznania po bogatszém odzieniu, podchodził ku górze i rozpatrywał najdostępniejsze ścieżki, prowadzące na szczyt góry, ale kula, posłana ze szczytu, wnet mu odbierała ochotę do dalszych badań.
Mokololowie na każdy strzał odpowiadali wojennym okrzykiem, wstrząsali asagajami, wypuszczali kilka strzał nieszkodliwych i wszystko znów powracało do dawnego spokoju.
Nazajutrz jednak dzicy przedsięwzięli napad; w liczbie pięćdziesięciu poczęli równocześnie z trzech stron wdrapywać się na górę. Natychmiast cała załoga udała się na mury. Broń odtylcowa europejska szybko nabijana, zrządziła spustoszenie w szeregach napastników; około piętnastu ubito, a reszta pierzchła w nieładzie. Atak ten jednak zaniepokoił oblężonych; pomimo szybkości strzałów widoczném było, że liczba przemódz zdoła. Gdyby równocześnie kilkuset Makololów rzuciło się ze wszech stron na górę, niepodobna byłoby odeprzeć ich. Niebezpieczeństwo to nasunęło sir Murrayowi myśl, ażeby użyć na obronę kartaczownicy, która stanowiła potężne uzbrojenie szalupy parowej; trudno jednakże wywlec taki ciężar na górę po skalistym i nagłym stoku. Jednak marynarze okazali tyle zapału i zręczności, że straszliwe to wojenne narzędzie w nocy 26 stycznia wywindowanem i ustawionem zostało w strzelnicy muru, otaczającego forteczkę. Dwadzieścia pięć luf rozłożonych wachlarzowato mogło swym ogniem ostrzeliwać cały front fortyfikacyi. Mokololowie pierwsi mieli się zapoznać z tą niszczącą bronią w Afryce, którą w kilkanaście lat później ucywilizowane narody europejskie straszne sprawiały rzezie.
Od chwili przymusowej swej bezczynności, astronomowie używali czasu na wymiar wysokości gwiazd. Czyste niebo i powietrze nadzwyczaj suche pozwoliły im robić wyborne obserwacye. Szerokość geograficzna Skorcewa wynosiła 20° 37′ 18,268″. Cyfra dochodząca aż do jednej tysiącznej sekundy, odpowiadającej 1/4 sążnia na powierzchni ziemi. Nie można życzyć sobie większej dokładności. Pomiar ten przekonał ich, że nie znajdowali się dalej, jak o pół stopnia od północnego końca południka, że trójkąt, za którego wierzchołek obrali górę Volquiri, zakończy sieć trygonometryczną.
Noc z 26 na 27 przeszła spokojnie. Następny dzień wydawał się oblężonym nadzwyczajnie długim. Piąty to dzień od czasu odpłynięcia dwóch astronomów. Jeżeli im się powiodła podróż, powinniby dziś właśnie dotrzeć do podnóża góry Volquiri; wypadało więc przez całą noc wytężać wzrok w tę stronę, azali sygnał nie zajaśnieje. Pułkownik Everest i Mateusz Strux za dnia jeszcze wycelowali lunetę tak, ażeby sam szczyt padał na ognisko szkła. Ostrożność ta zabezpieczała od wyszukiwania śród nocy punktu oznaczonego, co byłoby nadzwyczaj trudném. Przy jéj zachowaniu skoroby tylko zabłysło światło na wierzchołku, w tej że samej chwili doszłoby do oka obserwatora i dozwoliło oznaczyć otrzymany kąt.
W ciągu dnia rzeczonego, sir John Murray napróżno przebiegał boki góry ze strzelbą; nie ukazało się najmniejsze zwierzątko; ptaki nawet, spłoszone przez niego, pouciekały na brzeg jeziora, schronić się w gajach. Zżymał się szlachetny myśliwiec; irytowało go to niepospolicie, bo teraz nie dla rozrywki, jak najczęściej, ale z potrzeby polował; pragnął on złagodzić głód swoich towarzyszów, a ma się rozumieć, że i swój także, gdyż potężna budowa Johna niemałego wymagała paliwa i na jednej trzeciej części racyi obstać nie mogąc, srogiego doznawał głodu. Towarzysze jego okazywali się mniej drażliwymi na niedostatek pokarmu, bądź że ich żołądki mniejsze i organizm szczuplejszy, bądź też że niektórym, jak np. niezrównanemu Polandrowi, dokładne obliczenie kąta optycznego doskonale zastępowało befsztyk, a wygórowana gwiazda na zenicie soczysty rostbif. Marynarze i Bushman doznawali podobnież głodu, jak wielce szanowny dżentelman, dającego się tem bardziej uczuć, że żywność była na schyłku: dzień jeszcze jeden, a nie zostanie jedna okruszyna suchara. Jeżeli więc wyprawieni opóźnili się w drodze, to załoga zostanie doprowadzoną do ostateczności.
Cała noc z 27 na 28 stycznia zeszła na obserwowaniu Volquiri: widnokrąg pozostawał ciemnym, światełko nie zabłysło; oznaczony przez astronomów dla Williama i Zorna termin zaledwie dobiegł; nie pozostawało więc, jak tylko czekać cierpliwie.
W dniu 28 stycznia, garnizon spożył ostatni suchar i ostatni kęs mięsa: zwątpienie jednak nie ogarnęło tych dzielnych ludzi, postanowili żywić się ziołami, a wytrwać na stanowisku.
Noc z 28 na 29 nie wydała żadnego rezultatu; raz albo dwa zdawało się obserwatorom, że widzą światło, lecz po sprawdzeniu przekonali się, że pochodzi ono od gwiazdy, wynurzającéj się z pod widnokręgu.
Cały dzień następny wszyscy nic nie jedli; kilkodniowe przyzwyczajenie do małej ilości pokarmu znać zwęziło tak ich żołądki, że głód niezbyt im dokuczał, ale jeżeli Opatrzność nie ześle im nazajutrz jakiej pomocy, to srogim ulegną cierpieniom.
Lecz Opatrzność nie zesłała im i następnego dnia pożywienia; napróżno sir John Murray wytężonym wzrokiem upatrywał jakiejkolwiekbądź zwierzyny, nic się nie nasuwało na strzał celnego myśliwca, a jakże załoga pragnęła choćby najmniejszej odrobinki pokarmu!
Sir John i Mokum, dręczeni głodem, który im szarpał wnętrzności, poczęli krążyć po pod szczytem Skorcewa szukali czegoś — czyżby zamyślali spróbować trawy tam obficie rosnącej?
— Ach, czemuż nie jesteśmy bydlętami — zawołał sir John — jakżebyśmy mogli najeść się na tem pastwisku, a tu ani zwierzęcia, ani ptaszyny... Cóżbym dał za to, gdybym mógł na kwadrans zostać bydlęciem.
Mówiąc to, rzucił się na obszerną płaszczyznę wód, rozlaną pod jego stopami. Majtkowie próbowali złowić rybę, ale nadaremnie. Ptactwo wodne za ich zbliżeniem się ulatywało w dal.
Biedny sir John, biedny Mokum, zaledwie powłóczyli nogami; zmęczeni do najwyższego stopnia, rzucili się na ziemię u stóp pagórka, na kilka stóp wysokiego; niby sen, a raczej odrętwienie ogarnęło ich zwolna, tak, że sami nie wiedzieli, kiedy im się ociężale powieki zamknęły; zwolna zapadli w stan zupełnego odrętwienia; próżnia, którą uczuwali wewnątrz, odbierała im ostatnie siły, doznawali przytém dziwnéj jakiéjś boleści, któréj przecież poddawali się obojętnie.
Jak długo trwał ten stan odrętwienia, ani sir John, ani Bushman nie potrafiliby powiedzieć, lecz w godzinę póżniéj zbudziły Anglika liczne i dokuczliwe ukłócia. Otrząsł się, przewrócił i usiłował zasnąć, ale zniecierpliwiony ustawiczném kłóciem, zmuszonym został do otworzenia oczu.
Roje mrówek białych, czyli termitów, literalnie go obsiadły; ręce, twarz, całe ciało, były niemi pokryte. Na widok ten zerwał się na nogi i gwałtownym tym ruchem zbudził Mokuma, lecz Bushman, zamiast opędzać się mrówkom, zaczął je zbierać garściami i chciwie pożerać.
— Co robisz, Mokumie? — zawołał ze wstrętem Anglik.
— Jedz pan, jedz jak ja! — mówił Bushman, nie przerywając uczty — to ryż Bochjesmanów.
Mokum nazwał mrówki ryżem, jak je zowią Bochjesmanowie, uważający owad ten za przysmak. Pożerają oni zarówno czarne, jak i białe mrówki, lecz ostatnie przenoszą nad pierwsze. Pożywienie to ma tę tylko wadę, że trzeba dla nasycenia się spożywać ogromne masy mrówek. Dla zaradzenia tej niedogodności, krajowcy dodają do mrówek nieco gumy arabskiej, lecz ponieważ na Skorcewie nie rosły mimozy, wydające gumę, przeto Mokum zmuszonym był spożywać je bez przyprawy.
Głód szarpiący wnętrzności sir Johna i widok Bushmana, raczącego się z takim apetytem, skłoniły sir Johna do przezwyciężenia wstrętu i naśladowania strzelca. Mrówki rojami wychodziły z wielkiego mrowiska, a raczej kopca, pod którym spali dwaj myśliwi. Sir John garściami wsypywał je do ust i wkrótce zasmakował w tej osobliwej potrawie; kwas, przenikający owady, miał przyjemny smak, a zwolna sir John uczuł ustępujące boleści głodu.
Mokum nie zapomniał o towarzyszach niedoli, pobiegł do forteczki i sprowadził cały garnizon. Majtkowie bez wahania się poczęli pożerać mrówki. Everest, Strux i Polander chwilowo wstrzymywali się, ale przykład sir Johna Murraya, zachęcił ich i biedni uczeni, nawpół martwi z wycieńczenia, rzucili się na termity i zaczęli zajadać je z apetytem, oszukując próżny żołądek.
Wypadek jednak dostarczył im wkrótce jędrniejszego pożywienia. Mokum, chcąc dostarczyć większéj ilości pokarmu, postanowił rozburzyć mrowisko. Był-to kopiec stożkowaty, około którego znajduje się kilka innych pomniejszych; strzelec zadał już kilka potężnych ciosów siekierą, gdy nagle usłyszał wewnątrz jakieś dziwne mruczenie. Natychmiast przestał uderzać i nadsłuchiwał; wszyscy, zachowując jaknajgłębsze milczenie, naśladowali go. Mruk dochodził coraz wyraźniej.
Bushman zatarł ręce z radości; nie wyrzekł ani słowa, ale oczy jego dziwnie błyszczały. Uderzając raz poraz w gliniaste gniazdo termitów, usiłował wybić w niém otwór na stopę kwadratową; mrówki uciekały na wszystkie strony, ale strzelec bynajmniéj na to nie zważał i podczas gdy inni napychali niemi worki, wyrębywał ścianę.
Naraz w otworze pojawiło się dziwaczne kudłate zwierzę. Był-to czworonog z długim wydłużonym ryjem, niewielką paszczą z językiem wysuwalnym, uszy miał stojące, ogon długi, kończasty. Popielato-rudawe kudły pokrywały jego ciało o krótkich nogach, zakończonych długiemi i ostremi szponami.
Jedno uderzenie siekierą w ryj powaliło go trupem.
— Otóż mamy i pieczeń, moi panowie, na którą im dłużej czekaliście, tem wam lepiej smakować będzie. Dalej, rozpalić ogień, stempel od strzelby posłuży nam za rożen, będziemy mieli ucztę, jakiej nie mieliśmy jeszcze nigdy. Bushman nie przesadzał wcale; zwierz ubity, którego szybko oprawił i obdarł ze skóry, był mrówkojadem. Holendrzy nazywają go świnią ziemną. Jest-to najstraszliwszy nieprzyjaciel mrówek; burzy on ich gniazda, a jeżeli mu się nie uda zakraść w mrowisko, wsuwa w nie długi i lepki język, a gdy go mrówki obiegną, wyciąga i połyka.
Pieczeń wkrótce była gotową; może należałoby jeszcze kilkanaście razy obrócić ją na rożnie, lecz zgłodniałym zabrakło cierpliwości; mięso przeniknione kwasem mrówczanym wydawało im się bardzo smaczném; drugą połowę zachowano na póżniéj. Po téj uczcie, wraz z odzyskanemi siłami, energia ożywiła tych dzielnych ludzi.
A zaprawdę, potrzeba im było téj energii, bo i następnéj nocy zbawienne światło nie zabłysło na szczycie Volquiri.