Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce/XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce
Wydawca Księgarnia F. Hoesick’a
Data wyd. 1883
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. Aventures de trois Russes et de trois Anglais dans l’Afrique australe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXI.

Fiat lux.



William i jego mały oddział od ośmiu dni opuścił obóz. Jakież przygody opóźniły ich pochód. Czyż wstrzymała ich jaka nieprzezwyciężona zapora? Zkąd pochodzi to opóźnienie? Czyż obadwaj astronomowie ulegli jakiemu wypadkowi... czy ich śmierć spotkała? Łatwo pojąć przejście od nadziei do zwątpienia, a od tego do rozpaczy. Uczuć tych kolejno doświadczyli zamknięci w forteczce. Ich koledzy, ich przyjaciele już przeszło tydzień byli w drodze... a przecież w pięciu, a najdalej w sześciu dniach winni byli stanąć na górze! Nie możnaż ich przecie posądzać o brak odwagi, energii i wytrwałości; wiedzieli oni dobrze, że od dostania się ich na szczyt Volquiri zależało powodzenie wyprawy, powiedzenie się wielkiego przedsięwzięcia. Skoro więc wiedzieli, któżby odważył się przypuścić, że zaniedbali się w czemkolwiek? Podejrzenia takiego nie śmiałby nikt na nich rzucić; jeżeli więc dotąd nie zabłysnęło światło na szczycie Volquiri, znać że zginęli, lub też popadli w jasyr koczujących plemion.
Smutne te myśli zajmowały bez przerwy czterech uczonych; z gorączkową niecierpliwością oczekiwali oni nadejścia nocy, ażeby jaknajprędzej obserwacye rozpocząć, aby stanąwszy przy lunecie, z wlepionem okiem w punkt oddalony, nie oddychając prawie, oczekiwać sygnału. Wszystkie nadzieje, wszystkie oczekiwania, całe ich życie skupiło się na tém maleńkiém szkiełku lunety, przez które zbawcze światło zabłysnąć miało. Przez cały tedy dzień błądzili w milczeniu po stokach góry, zatopieni w jednéj tylko myśli. Zaprawdę, ani dotychczasowe trudy, nieznośne upały, dzikie zwierzęta, ni pragnienie i głód nie dokuczały im tyle, ile ta chwila niecierpliwego oczekiwania.
W dniu tym spożyto resztę mrówkojada. Kto się dostatecznie nie nasycił, szedł do mrowiska, dopełniać obiadu termitami.
Nakoniec zapadła noc ciemna, bezksiężycowa, cicha, wyborna do obserwacyi; światło jednak nie ukazało się na Volquiri. Już zorze zarumieniły niebo na wschodzie, już zabłysły piérwsze promienie słońca, a jeszcze astronomowie stali przy lunecie z wytężonym wzrokiem — pułkownik i Strux, niezmordowanie wytrwali. Nakoniec słońce zajaśniało w całym blasku, dalsza obserwacya stała się niemożebną.
Ze strony dzikich najmniejsza nie zachodziła obawa. Mokololowie postanowili głodem zmusić załogę do poddania. W istocie łatwo to mogło nastąpić; przez cały następny dzień głód zadawał męczarnie załodze uwięzionéj na Skorcewie, a nieszczęsni Europejczykowie starali się go ukoić żuciem korzeni mieczyka, rosnącego obficie na stokach góry.
Więźnie, alboż nimi nie byli? nie — dopóki szalupa parowa mogła ich przewieźć na drugi brzeg jeziora, w okolice żyzne, gdzieby im nie zabrakło ani zwierzyny, ani soczystych owoców, ani dziko rosnących warzyw. Nieraz myślano o tém, ażeby wyprawić Mokuma na brzeg północny jeziora, iżby tam zapolował i żywności dostarczył; lecz cóżby się stało, gdyby Mokololowie dostrzegli ten ruch, lub gdyby na przeciwnym brzegu strzelec dostał się w ręce koczowniczych rabusiów? Straconoby łódź, a z nią ostatni środek ratunku. Odrzucono więc ten projekt. Postanowili ocalić się, lub umrzéć razem. O opuszczeniu Skorcewa przed dokonaniem pomiaru południka nawet mowy nie było: należało czekać aż do zniknięcia ostatecznéj nadziei. Wreszcie szło o cierpliwość, a tę mieli.
Kiedy Arago, Biot i Rodriguez — mówił pułkownik do zgromadzonych towarzyszy — postanowili przedłużyć pomiar południka Dunkierki aż do Iwizy, znajdowali się w położeniu naszemu podobném. Rozchodziło się o połączenie wyspy téj z lądem hiszpańskim, zapomocą trójkąta, którego boki wynosiły przeszło 120 mil angielskich.
Astronom Rodriguez zajął najwyższy szczyt wyspy i utrzymywał na nim płonący ogień; w tym czasie francuzcy uczeni przepędzali czas pod namiotami, o sto mil od niego, w puszczy de las Palmas. Przez 60 nocy Arago i Biot czatowali na sygnał, który zdjąć mieli. Zrozpaczeni, mieli już zaprzestać roboty, gdy sześćdziesiątéj pierwszéj nocy wyglądane światło zabłysło, które tylko stałą nieruchomością odróżniało się od gwiazd. Jakto panowie! oni oczekiwali sześćdziesiąt jednę nocy! Czego astronomowie francuzcy i hiszpańscy dokazali dla dobra nauki, czyż my dokonać nie zdołamy?
Okrzyk uniesienia odpowiedział na tę przemowę. A jednak mogli odpowiedzieć pułkownikowi, że ani Biot, ani Arago nie doznawali męczarni głodu, przez cały czas pobytu w puszczy las Palmas.
W ciągu dnia pojawił się ruch niezwykły w obozie Mokololów; biegali oni szybko tu i owdzie, co wielce zaniepokoiło Bushmana. Czyżby w nocy zamierzyli uderzyć na forteczkę, albo téż zwinąć obóz? Po dokładném rozpatrzeniu się, doszedł do przekonania, że ułożyli napad. Wojownicy gotowali broń, kobiety zaś i dzieci, do obozu przybyłe, opuściły go i pod dowództwem kilku zbrojnych udały się ku zachodniemu brzegowi jeziora. Prawdopodobnie oblężeńcy postanowili raz jeszcze popróbować zdobycia szturmem twierdzy, przed powrotem do stolicy swéj Maketo.
Bushman zawiadomił Europejczyków o wypadku swoich spostrzeżeń. Postanowiono więc podwoić czujność podczas nocy i trzymać broń w pogotowiu. Liczba wrogów była bardzo znaczna. Nic im nie przeszkadzało z dwóch stron po kilkuset rzucić się na stoki góry. Mury forteczki w wielu miejscach rozwalone, nie wstrzymałyby ich postępu. Pułkownik uważał za potrzebne wydać piérwsze rozporządzenia, na przypadek, gdyby oblężeni zostali zmuszeni do cofnięcia się i chwilowego opuszczenia stanowiska. Parowiec powinien był być gotowym do wyruszenia na wodę za piérwszym znakiem. Jeden z marynarzy otrzymał rozkaz rozniecenia ognia pod kotłem i przysposobienia pary na przypadek ucieczki, lecz polecono mu wstrzymać się z tém aż do zachodu słońca, inaczéj bowiem nieprzyjaciel dowiedziałby się o istnieniu statku.
Wieczerzę składały termity i cebulki mieczyka; smutne pożywienie dla ludzi mających się bić, lecz to bynajmniéj nie osłabiło mężnych i gotowych na wszystko.
Po godzinie szóstéj, gdy noc zapadła z szybkością właściwą krainom podzwrotnikowym, marynarz spuścił się po urwiskach skalnych na dół, ażeby rozpalić ogień pod kotłem maszyny. Rozumie się, że pułkownik postanowił uchodzić dopiero w razie ostatecznym, gdyby już dłużéj niepodobna było trzymać się w fortecy. Nie miał on siły do opuszczenia jéj, bo lada chwila mógł zabłysnąć ogień przez wysłańców wzniecony.
Innych marynarzy rozstawiono poza murem opasującym forteczkę, polecając bronić wyłomów do ostateczności; broń przygotowano. Kartaczownica, nabita i zaopatrzona zapasowemi nabojami, wystawiała straszne swe lufy z otworu strzelnicy.
Na oczekiwaniu zbiegło kilka godzin. Pułkownik Everest i Strux naprzemian czuwali przy szkle lunety, umieszczonéj na szczycie baszty, wyczekując pojawienia się sygnału. Krańce widnokręgu pogrążone były w cieniu, lecz zato na zenicie konstelacye w całéj świetności błyszczały. Najmniejszy wietrzyk nie wzruszał powietrza, cisza uroczysta dokoła panowała.
Tymczasem Bushman, zajmujący wyskok skały, przysłuchiwał się szmerowi, który głucho podnosił się z doliny; zwolna szmer stawał się coraz wyraźniejszym. Mokum nie zawiódł się na swoich przypuszczeniach: Mokololowie gotowali się do ostatecznego szturmu.
Aż do dziesiątéj nie poruszyli się atakujący; ognie ich obozowiska zwolna gasły. Pola i równiny pogrążyły się w ciemnościach. Naraz Bushman dostrzegł cienie poruszające się po bokach góry. Dzicy byli już zaledwie o sto stóp poniżéj muru.
— Do broni! do broni — zawrzasnął Bushman.
Natychmiast wysunęła się szczupła załoga przed front południowy i rzęsistym ogniem powitała napastników. Dzicy odpowiedzieli na to okrzykiem wojennym i pomimo celnego ognia, nie przestawali piąć się do góry. Przy świetle strzałów, postrzeżono takie mnóstwo dzikich, że wszelki opór zdawał się niepodobnym. Jednak celne i niechybiające kule straszną rzeź sprawiały w ich gromadach. Mokololowie padali kupami i jeden przez drugiego staczali się na sam dół; w krótkich przerwach pomiędzy strzałami, można było słyszeć ich krzyk, jakoby dzikich zwierząt. Mimo to szli naprzód wytrwale, w ścieśnionych szeregach, coraz wyżéj i wyżéj, nie wypuszczając ani jednéj strzały, gdyż zbyt im było śpieszno dostać się na wiérzch.
Pułkownik strzelał na czele oddziału; jego towarzysze dzielnie go swym ogniem wspiérali, nie wyjmując Polandra, który może poraz piérwszy w życiu miał broń w ręku. Sir John cudów zręczności dawał dowody: to na téj, to na owéj skale stawał, przyklękał, schylał się, dając tak szybko ognia, że mu się sztuciec od gęstych strzałów rozpalił. Bushman zachowywał krew zimną, strzelał ze spokojem i był pewnym siebie, śmiałym i cierpliwym, jakim go znamy.
Lecz ani nadzwyczajna odwaga, ani pewność strzału, ni doskonałość broni nie mogły podołać liczbie. Każdego z poległych zastępowało dwudziestu nowych wojowników. Za wiele ich było na trzynastu ludzi, broniących forteczki. Po półgodzinnym oporze, pułkownik uznał, że dłużéj trudno się bronić, że liczba go zgniecie.
W saméj rzeczy, nietylko frontem góry, ale i bokiem wdzierały się tłumy dzikich. Trupy jednych służyły za stopnie drugim. Niektórzy porywali trupów w ręce i zasłaniając się nimi, jakby puklerzem, pięli się w górę. Scena ta, oświetlona krótkiemi czerwonemi odbłyskami strzałów, była przerażającą. Europejczycy wiedzieli o tém dobrze, że nie mogą spodziewać się żadnéj litości od okrutnych wrogów. Niczém były najstraszniejsze zwierzęta afrykańskie w porównaniu z zażartymi Mokololami. Okrucieństwem zawstydziliby tygrysy, gdyby szczęściem Afryka ich nie wydawała.
O wpół do jedenastéj pierwsze zastępy dzikich wdarły się na płaszczyznę, tworzącą wierzch góry; oblężeni nie mogli wdać się w bój ręczny z hordą rozbójników, bo broń palna w tym razie była nieużyteczną, a liczbaby ich zgniotła; należało szukać schronienia za murem. Na szczęście mały oddziałek był jeszcze nietkniętym, bo Mokololowie, jak już mówiliśmy, nie używali ni strzał, ni dzirytów.
— Za mury! — zakomenderował potężnym głosem pułkownik.
Jeszcze raz dawszy ognia, oblężeni, idąc za przykładem wodza, schronili się za mury.
Dzicy powitali odwrót radosnym okrzykiem wojennym i poczęli się cisnąć ku wyłomowi w murze, aby przezeń dostać się w obręb twierdzy.
Nagle zagrzmiał straszliwy huk — niby trzask piorunu, rozdrabniający się na mnóstwo gromów pojedynczych. To kartaczownica, zakręcona ręką sir Johna, zabrała głos w bitwie. Dwadzieścia pięć lufek armatnich, rozłożonych wachlarzowato, sypnęło gradem kul na gromady dzikich, cisnących się w wyłom; deszcz ołowiu druzgotał rozbójników i zmiatał ich secinami; w mgnieniu oka oczyścił plac boju. Straszne wycie Mokololów odpowiedziało na huk kartaczownicy, lecz okrzyk ten słabnął, a wreszcie ucichł; zrazu wypuścili oni chmurę strzał, lecz te nikogo nie dosięgły.
— Przewybornie sprawia się maleńka — zawołał Bushman, zbliżając się do sir Johna. — Gdy się pan zmęczysz wygrywaniem na téj katarynce, to pozwolisz, ażebym i ja dał koncert.

Lecz kartaczownica zamilkła. Mokololowie, przerażeni straszliwym skutkiem śmiertelnego narzędzia, pierzchli na obie strony, szukając gdzie można schronienia, pozostawiając płaszczyznę gęsto pokrytą trupem.
Everest i Strux, wyczekujący sygnału, (str. 169).
Zaledwie atak dzikich zwolniał, a natychmiast pułkownik Everest i Mateusz Strux, korzystając z chwilowéj przerwy, pobiegli na basztę dla spojrzenia w lunetę. Ani wycia dzikich, ani groźne niebezpieczeństwo nie przeraziło ich. Bez najmniejszego wzruszenia, z dziwnie zimną krwią, wpatrywali się kolejno w otwór lunety tak spokojnie, jak gdyby znajdowali się w swoich uniwersyteckich obserwatoryach. Za chwilę okrzyki znowu zabrzmiały, oznajmując ponowienie się walki, lecz dwaj uczeni pilnowali z kolei swego stanowiska, nie zwracając uwagi na dzikich.

W istocie zacięta walka zawrzała z nową gwałtownością; już nawet i kartaczownica nie mogła poradzić tłumom pchających się ślepo wszystkiemi wyłomami z straszliwém wyciem. Przez pół godziny jeszcze Europejczycy bronili im każdéj stopy ziemi; oblężeni, broni swéj zawdzięczając opór, dotąd otrzymali zaledwie kilka zadraśnięć lekkich asagajami; mimo kilkuset poległych, zajadli dzicy cisnęli się naprzód; broniący się dotrzymywali placu, zażartość obu stron wzrastała.
Nagle około wpół do dwunastéj Mateusz Strux, stojący z kolei przy lunecie, przypadł bez tchu do pułkownika, strzelającego do dzikich. Twarz Mateusza okazywała silne wzruszenie, malowało się na niéj zachwycenie połączone z pomieszaniem; w kapeluszu jego drgała jeszcze strzała świeżo wypuszczona. Ujrzawszy Everesta, zawołał drżącym głosem:
— Sygnał! sygnał!
— Co! co? — krzyknął pułkownik, nabijając broń.
— Sygnał!
— Widziałeś go?
— Widziałem.
Everest, wypaliwszy do jednego z wodzów nieprzyjacielskich, wydał okrzyk tryumfu i popędził ku baszcie, a za nim Strux zbladły od wzruszenia. Tam ukląkł przy lunecie i, powstrzymując bicie serca, patrzył w nią; patrzył, zapominając o śmierci wiszącéj mu nad głową — o całym świecie.
Na szczycie Volquiri jaśniał sygnał. Widział go wyraźnie między kratkami włosów, rozciągniętych przed soczewką lunety. Ostatni trójkąt otrzymał nareszcie punkt oparcia.
Zaiste, wzniosły to widok; śród grzmotu strzałów, pośród wycia rozżartéj hordy dzikich i zgiełku bojowego — dwóch uczonych przy szkle lunety, obojętnych na śmierć, pamiętających tylko o spełnieniu naukowego zadania, gdy lada chwila mógł ich ugodzić morderczy pocisk, albowiem właśnie tłumy Mokololów sforsowały wyłom i gdyby nie kartaczownica, gdyby nie sir John, Bushman i majtkowie, jużby cały garnizon legł pod ich ciosami. A kiedy załoga z ostateczném wysileniem broniła każdéj piędzi ziemi, Everest i Strux, schyleni nad przenośnikiem półkolistym, mierzyli rozwartość kąta bez przerwy. Powtarzali kilkakrotnie jeden i ten sam pomiar, ażeby uniknąć błędu, Polander zaś z największą flegmą zapisywał w regestr, wypadki ich obserwacyi. Niejednokrotnie strzała zadrasnęła głowę któregoś z uczonych i ustrzęgła w ścianie drewnianéj baszty, lecz uczeni, zatopieni w pracy, nie wiedzieli nawet o tém; jeden patrzał na gorejące światło, drugi odczytywał przez lupę na przenośniku podziałkę, a trzeci pisał.
— Jeszcze jedna obserwacya — zawołał Strux, przesuwając lunetę.
Wtem kamień wielki, wyrzucony silną ręką, wytrącił regestra z ręki Polandra i o mało nie zgruchotał lunety; lecz właśnie operacye były ukończone i położenie sygnału oznaczone z dokładnością jednéj tysiącznéj sekundy.
Pozostawało tylko uchodzić dla zachowania rezultatów znakomitéj pracy. Dzicy zaczynali się cisnąć do kazamat i lada chwilę mieli opanować basztę. Pułkownik Everest i jego koledzy pochwycili broń. Polander porwał narzędzia i regestra i wybiegli poza obręb baszty wyłomem, prowadzącym na ścieżkę, którą się można było dostać do szalupy; ale w chwili, gdy zaczęli na dół zstępować, zawołał Strux:
— A nasz sygnał!
W rzeczy saméj, należało odpowiedzieć na sygnał dwóch młodych astronomów; bo dla dokładności przedsięwziętego pomiaru, trzeba było ażeby William Emery z Zornem ze swéj strony oznaczyli kąt rozwartości i niezawodnie na szczycie Valquiri oczekiwali niecierpliwie ukazania się ognia na Skorcewie.
— Jeszcze jedno wysilenie — zawołał pułkownik.
I podczas gdy jego towarzysze z największą trudnością powstrzymywali nawałę dzikich, Everest wpadł do baszty. Była to budowa z drzewa wysuszonego na skwarze słonecznym; dość było jednéj iskry, aby zażegnąć ją płomieniem. Everest, zapaliwszy zwitek papieru, rzucił go na kupę wiórów, leżącą w kącie — buchnęły płomienie, a dzielny astronom wypadł z baszty, w celu połączenia się z towarzyszami.
Nagły pożar zwrócił całą uwagę dzikich. Korzystając z tego, załoga spuszczała się stromą ścieżką, unosząc wspólnemi siłami kartaczownicę, któréj porzucić nie chcieli. Dostrzegli ich Mokololowie, ale zapóźno, bo już byli na łodzi. Maszynista, stosownie do rozkazów, trzymał parę w pogotowiu, puszczono w ruch maszynę, a statek natychmiast odbił od brzegu i posunął się na otwarte jezioro. Posłano dzikim, stojącym w osłupieniu na krańcu góry, salwę, która jeszcze kilkunastu zwaliła.
Wkrótce szalupa odpłynęła tak daleko, że można było dojrzéć pożar na szczycie Skorcewa. Baszta płonęła jak pochodnia, a światło jéj niezawodnie było widać z wierzchołka Volquiri.
Potężnym okrzykiem powitała osada statku pożar baszty, która, jakby latarnia morska, rozrzucała daleko w przestrzeń snopy światła.
William i Zorn posłali swym kolegom gwiazdę, a ci odpowiedzieli im słońcem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.