Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce/XXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce
Wydawca Księgarnia F. Hoesick’a
Data wyd. 1883
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. Aventures de trois Russes et de trois Anglais dans l’Afrique australe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

się wybornie; odnieśli oni teodolit, jedyny nieuszkodzony, jaki teraz międzynarodowa posiadała komisya.
Nie potrzebujemy nadmieniać, z jaką radością witano przybywających; nie szczędzono sobie nawzajem powinszowań. W kilku słowach opowiedzieli swoję wyprawę; droga była nadzwyczaj mozolną. Najprzód zmarnowali dwa dni na błądzeniu w rozległéj puszczy u stóp gór rozłożonéj. Igła magnesowa była ich jedynym przewodnikiem; nie mogąc znaleźć punktu zoryentowania się, nie doszliby nigdy do Volquiri, gdyby nie nadzwyczajna roztropność Numba. Okazywał on się zawsze i wszędzie poświęconym; droga na wysoki szczyt była bardzo niedostępną. Ztąd nastąpiło opóźnienie, równie dla nich, jak i pozostałych na Skorcewie bardzo przykre. Nakoniec udało im się dosięgnąć szczytu Volquiri. Ustawiono sygnał i wzniecono światło elektryczne z 4-go na 5 lutego. Światło to, wzmocnione potężnym reflektorem, było tak silném, że natychmiast po zabłyśnięciu dostrzeżono je w lunecie Skorcewa.
William i Michał z równą łatwością zobaczyli płonącą basztę. Zapomocą teodolitu i kątomiaru, zdjąwszy położenie Skorcewa, dopełnili pomiaru ostatniego trójkąta, którego wierzchołek stanowił szczyt Volquiri.
— A czy oznaczyliście szerokość geograficzną tej góry? — zagadnął pułkownik Williama.
— Jaknajdokładniej — odrzekł Emery — zapomocą zmierzenia gwiazd w zenicie.
— Więc szczyt znajduje się...
— Pod 19° 37′ 35,337″ — odparł Zorn.
— Bardzo dobrze, moi panowie, zadanie nasze można uważać za spełnione. Zmierzyliśmy łuk południka na przestrzeni ośmiu stopni, zapomocą sześćdziesięciu trzech trójkątów, a skoro ostatecznie sprawdzimy nasze obliczenia, będziemy mogli oznaczyć wartość stopnia, a zatém i długość metra w tej części kuli ziemskiej.
Okrzyk radości wydarł się z piersi członków komisyi na tę pomyślną wiadomość.
— Teraz nie pozostaje nam nic więcéj — dodał pułkownik — jak dostać się Zambezą do oceanu Indyjskiego. Wszak pan się na to zgadzasz, panie Strux?
— Nieinaczéj — odrzekł astronom — lecz poważam się nadmienić, że działania nasze należy sprawdzić. Proponuję więc, ażebyśmy jeszcze poprowadzili dalej sieć trójkątów ku wschodowi, aż do znalezienia miejsca stosownego do założenia nowéj podstawy na gruncie. Tym tylko sposobem pomiar nasz będzie mógł być skontrolowany.
Wniosek Struxa przyjęto bez opozycyi. Uznano że skontrolowanie dotychczasowych prac, począwszy od pierwszej podstawy, jest niezbędnem. Postanowiono więc rozciągnąć ku wschodowi sieć trójkątów pomocniczych, aż do chwili gdy jeden z boków tych trójkątów będzie mógł być pomierzony na gruncie sztabkami platynowemi. Parowiec miano wyprawić przodem, ażeby oczekiwał astronomów poniżej sławnego wodospadu Wiktorya, na Zambezie.
Po umówieniu się, czteréj majtkowie wsiedli na szalupę i puścili się jednym z dopływów Zambezy. Zmniejszony zaś oddział, pod przewodnictwem Bushmana, puścił się ku północnemu wschodowi i rozpoczął dalsze prace. Punkty nowe łatwo się nastręczały; ustawiano więc celowniki, zakładano nowe trójkąty i mierzono je dokładnie. Bushmanowi powiodło się schwytać kwaggę, którą poskromiwszy, użył do przenoszenia reszty instrumentów, mianowicie teodolitu, sztabików platynowych, listewek i podstawek drewnianych, mających posłużyć do pomiaru podstawy, a które szczęściem ocalały wraz z szalupą.
Pochód odbywał się dosyć szybko; obserwacye mało go opóźniały; łatwo było w tym górzystym kraju wynajdywać miejsca wznioślejsze do ustawiania celowników. Jasna pogoda uwalniała astronomów od obserwacyj nocnych. Wędrowcy znajdowali schronienie w cieniu ogromnych drzew, obfitych w tej okolicy, przed upałem słonecznym, który łagodził wpływ licznych strumieni przebywaną krainę przerzynających.
Polowanie obficie zaspokajało potrzeby małego oddziałku; krajowcy nie ukazywali się wcale. Prawdopodobnie hordy Mokololów plądrowały południowy brzeg jeziora Ngami, szukając napróżno uszłego im łupu.
Stosunki między pułkownikiem a Struxem były bardzo dobre, zdaje się że o dawném współzawodnictwie osobistém zapomnieli. Nie było wprawdzie pomiędzy nimi szczeréj przyjaźni, lecz byli względem siebie nader uprzedzającymi.
Przez dwadzieścia jeden dni, aż do 2-go marca, nic wspomnienia godnego nie zaszło. Próżno starano się znaleźć miejsce dogodne do wymierzenia podstawy, nigdzie dotąd nie natrafiono na płaszczyznę, jakiej pomiar wymaga; o ile dość było wzgórz do trójkątowania potrzebnych, o tyle znów zbywało na równinach. Orszak posuwał się wciąż w kierunku wschodnio-północnym, trzymając się prawego brzegu rzeki Szobbe, jednej z najznakomitszych przypływów Zambezy, starając się wszelako ominąć Maketo, główną osadę, a raczej okolicę znacznego plemienia Mokololów.
Wszystko więc sprzyjało uczonym i pewnymi już byli, że powrót odbędzie się szczęśliwie, że nie natrafiając na przeszkody, z powodu gruntu lub braku pożywienia wynikające, nie będą daléj wystawionymi na przykre próby, jakich dotąd doznawali. Wyprawa przebywała obecnie okolice znane już Europejczykom i powinna była wkrótce przybyć do osad zwiedzanych już przez Livingstona; nie bez słuszności więc przypuszczali, że największe trudy już się skończyły. Nikt jednak nie jest w stanie przewidzieć, co go spotkać może; wistocie zaszedł wypadek, który omało nie naraził wyprawy na zupełne i niczém niewynagrodzone straty.
Mikołaj Polander, był bohaterem a raczej ofiarą tej przygody.
Wiadomo, że nieustraszony, ale nadzwyczaj roztargniony matematyk, zwykł był częstokroć zapędzać się gdzieś daleko od swoich towarzyszy. W płaszczyznach zapominanie się to nie pociągało za sobą niebezpieczeństwa, bo bardzo prędko odnajdywano zbłąkanego, lecz w okolicach lesistych roztargnienie Polandra mogło sprowadzić następstwa bardzo groźne; dlatego też Strux i Bushman tysiąckrotnie upominali go, ażeby nie odchodził od karawany. Polander obiecywał stosować się do przeszkód i nie niecierpliwił się nawet tą zbytnią troskliwością. Czcigodny ten mąż nie domyślał się nawet, że jest roztargnionym.
Otóż właśnie w dniu 2 marca nagle spostrzeżono nieobecność Polandra. Po wzajemnych wypytywaniach się i objaśnieniach, pokazało się, że go od kilku godzin niema. Oddziałek przebywał właśnie wielkie knieje podszyte krzewinami, niedopuszczające daleko sięgać wzrokiem; należało się trzymać w ściśnionéj gromadce, gdyż w gąszczu z trudnością przyszłoby odszukać śladów zbłąkanego. Polander, jak zwykle, zatopiony w rachubach, szedł z ołówkiem w jednéj, a regestrami w drugiéj ręce, a nie uważając tego, odłączył się od gromadki i zniknął w zaroślach. Można sobie wyobrazić niepokój wszystkich, gdy około czwartéj z południa zatrzymawszy się na spoczynek, ujrzeli, że Polandra niema. Przygoda z krokodylami tkwiła jeszcze żywo w pamięci i sam chyba rachmistrz o niéj zdołał zapomnieć. Trwoga opanowała wszystkich i niepodobieństwem było iść dalej, dopóki nie odnalazłby się Polander.
Zaczęli wydawać krzyki, ale nikt nic nie odpowiadał. Bushman i marynarze rozbiegli się naokoło, przetrząsając w półmilowym promieniu krzaki, badając gąszcze, strzelając z fuzyi daremnie. Polander się nie zjawił.
Niespokojność wszystkich była nadzwyczaj żywą, a Strux nadto irytował się niezmiernie niedołężnością nieradnego towarzysza. Już-to po dragi raz powtarzał się z winy Polandra nieprzyjemny dla wszystkich wypadek i gdyby z tego powodu pułkownik okazał Struxowi niezadowolenie, on nie mógłby nawet tłumaczyć się. W tak przykrych okolicznościach nie pozostawało nic innego, jak rozbić obóz w tém miejscu i zająć się jaknajtroskliwiéj odszukaniem zaginionego.
Pułkownik i jego towarzysze zamierzali właśnie rozbić na łące leśnéj namioty, gdy nagle usłyszeli dziwny jakiś krzyk, niemający w sobie nic ludzkiego; krzyk ten doszedł ich uszu z zarośli odległych o paręset kroków od obozowiska. Zaraz po tém wybiegł z nich Polander, pędząc bez tchu, z gołą głową, włosami roztarganemi, w podartych sukniach, których strzępy zwieszały się dokoła. Skoro nieszczęsny dobiegł do towarzyszów, zarzucono go zewsząd pytaniami. Matematyk był drżący i nieprzytomny. Z wytrzeszczonemi oczyma, zmienioną twarzą, blady, wystraszony, sapał straszliwie i bez ruchu. Napróżno silił się przemówić: słowa nie mogły się wydobyć z bełkocących ust.
Cóż się więc stało? zkąd to przerażenie? dlaczego Polander odszedł od przytomności? — nikt nie umiał sobie wytłumaczyć.
Nakoniec z największém wysileniem zdołał wyrzec:
— Regestra! Regestra!
Słowa te dreszczem przejęły astronomów; zrozumieli ich straszne znaczenie. Dwa regestra, zawierające rezultat całorocznéj pracy i niewypowiedzianych trudów — regestra zawierające cyfry wszystkich obliczeń trygonometrycznych — regestra, z któremi uczony rachmistrz nie rozłączał się na chwilę, z któremi nawet sypiał... zaginęły! Polander ich nie miał; czy je zgubił czy mu je skradziono — oto mniejsza. Zginęły! Wszystko więc od początku nanowo wypadało robić.
W czasie, gdy towarzysze otaczali go w ponurem milczeniu, Strux wybuchnął. Zapomniał on zupełnie, że to kolega, przyjaciel, człowiek uczony. Bez względu na wszystko, wymyślał mu najobelżywszemi wyrazami, groził chłostą i wygnaniem i omało, że czynnie nie obraził.
Ale Polander na groźby i obelgi nic nie odpowiadał; kiwał tylko głową, jak gdyby potwierdzając ich słuszność, jak gdyby przyświadczał, że za popełnioną winę były jeszcze zbyt łagodnemi.
— A więc okradziono tego nieszczęśliwego? — zapytał nakoniec pułkownik.
— A diabeł go tam wie! — krzyknął Strux z największém rozjątrzeniem — pocóż ten bałwan odchodził od nas, kiedy mu sto razy tego zakazywałem.
— Co się stało, to się stało — zauważył sir John; — przedewszystkiém trzeba się dowiedzieć, czy zgubił regestra, czy mu je ukradziono? — Czy panu kto ukradł regestra — zapytał — zwracając się do Polandra, który w niemej rozpaczy rzucił się na ziemię i pięściami walił po głowie. — Mówże pan? czy cię okradziono?
Polander kiwnął potwierdzająco.
— A któż je skradł, może Mokololowie?
Polander pokręcił głową na znak przeczenia.
— Więc Europejczycy?
— Nie — odrzekł matematyk przytłumionym głosem.
— A więc któż! i gadajże do kroćset diabłów, ty głupcze! — krzyknął Strux, przyskakując z pięściami zaciśniętemi.
— Pawiany!
Pomimo okropnych skutków dla całej wyprawy, jakie zgubienie regestrów pociągało za sobą, uczeni z wyjątkiem Struxa o mało nie parsknęli śmiechem. Polandra okradły małpy!
Bushman objaśnił, że podobne wypadki zdarzały się często.
Widział on kilkakrotnie podróżnych, okradanych przez pawianów; małpy te licznemi stadami przebiegają lasy Afryki południowéj. Czwororęczni złodzieje okradli matematyka. Widać jednak, że się bronił zacięcie, jak świadczyła odzież w strzępy podarta, lecz to go nie uniewinniało. Gdyby był nie oddalał się, pawiany nie byłyby go splądrowały i nie wyrządziłyby niepowetowanéj straty uczonéj ekspedycyi. Ileż walk, ileż trudów, cierpień i niebezpieczeństw przebyto, aby ułożyć owe regestra, a jedno roztargnienie stało się przyczyną tak ogromnej szkody!
— Czyż warto było przedsiębrać podróż na południową półkulę i mierzyć południk na to tylko, aby jeden niezdara...
To mówiąc, pułkownik wstrzymał się, nie chcąc się znęcać nad nieszczęśliwym zgnębionym, tembardziéj, że Strux, zapomniawszy z rozjątrzenia imienia i nazwiska Polandra, zastępował je najgrubszemi przydomkami.
Trzebaż było przecież coś radzić, a Bushman pierwszy o tem pomyślał. Ponieważ strata najmniej go dotykała, przeto w tem zamieszaniu sam jeden zachował krew zimną, gdyż wszyscy Europejczycy potracili głowy.
— Panowie — rzekł Mokum — pojmuję waszą rozpacz, ale nie traćmy drogich chwil. Pawiany okradły pana Polandra, a więc puśćmy się w pogoń za złodziejami. Małpy te starannie zachowują przedmioty skradzione, regestrów nie zjedzą, jeżeli więc złodziei wyśledzimy, to i regestra się znajdą.
Bada była dobra, należało ją tylko jaknajprędzéj wykonać. Na tę propozycyą Polander odżył. Wziął kurtkę od jednego majtka, od drugiego kapelusz i oświadczył, że doprowadzi ścigających do miejsca, gdzie go napadnięto.
Stosownie do udzielonych objaśnień, zmieniono kierunek drogi i tego jeszcze wieczora oddziałek zwrócił się ku zachodowi.
Maszerowali przez większą część nocy i cały dzień następny ale nie natrafili na ślady rabusiów. Dopiero ku schyłkowi dnia, Bushman po tropach i zadraśnięciach drzew rozpoznał, że małpy tędy przeszły niedawno. Polander oświadczył że napastników było koło dziesięciu. Myśliwi puścili się za świeżym tropem z nadzwyczajną ostrożnością, gdyż pawiany są nader roztropne i przebiegłe i niełatwo podejść się dają. Bushman liczył tylko na to, że je zaskoczy niespodzianie.
Na drugi dzień zrana, jeden z marynarzy, idący przodem, dostrzegł jednego pawiana i cofnąwszy się ostrożnie, dał znać o tem Mokumowi. Ten dał znak, aby się zatrzymano w miejscu, a wziąwszy z sobą sir Johna i Numba, udał się z nimi na miejsce, gdzie majtek dostrzegł pawiana. Wszyscy trzéj posuwali się ostożnie naprzód, ukrywając za drzewami.
Wkrótce jeden, a potem cała gromada ukazała się w pośród gąszczu. Trzej myśliwcy, ukryci za krzakami, śledzili je z natężoną uwagą.
Było to stado pawianów o sierści brudno-zielonawéj; uszy i twarz czarne i długi ogon ruchliwy cechowały je. Zwierzęta te, spore i silne, mają ciało muskularne, szczęki wystające na kształt psich, ostremi uzbrojone zębami, które wraz z długiemi pazurami stanowią ich broń, groźną nawet dla zwierząt drapieżnych.
Ten rodzaj małp, lubi się bezustannie włóczyć. Pustoszą pola kukurydzą obsiane i są postrachem boerów, to jest dawnych osadników holenderskich na przylądku Dobrej Nadziei, napadając często gromadnie ich osady. Pawiany dostrzeżone przez myśliwych były w nieustannym ruchu, szczekały, skomliły jak psy, a żaden nie dostrzegł zaczajonych strzelców.
Najważniejszem było pytaniem, czy złodziej Polandra znajduje się między niemi? lecz Mokum dostrzegł na jednym z nich szczątki sukien matematyka.
Nadzieja ożywiła sir Johna Murraya; nie wątpił, że wielka ta małpa skradła regestra; należało ją koniecznie dostać, lecz to wymagało niezmiernéj przezorności. Jedno nieostrożne poruszenie mogło małpy spłoszyć, a gdyby raz umknęły, dopędzenie ich byłoby niepodobieństwem.
— Zostań tu — szepnął Mokum przewodnikowi. — Jego cześć i ja połączymy się z resztą towarzystwa i obmyślimy, jak obsaczyć małpy, lecz nie spuszczaj z oka tych włóczęgów.
Numbo został na miejscu oznaczoném, Bushman z sir Johnem wrócili do pułkownika.
Jedynym sposobem schwytania złoczyńcy było osaczenie stada. Europejczycy podzielili się na dwa oddziały. Jeden stanowił Strux, Emery i Zorn, oraz trzech majtków, którzy mieli połączyć się z Numbem i postępować z nim półkręgiem. Drugi, złożony z Mokuma, sir Johna, pułkownika, Polandra i trzech innych marynarzy udał się w lewo, ażeby zabrać tył pawianom.
Stosownie do zalecenia Bushmana, posuwano się naprzód bardzo przezornie, z gotową do strzału bronią. Wszyscy mieli celować do pawiana złodzieja, którego łatwo było rozróżnić od innych po zdobytych na Polandrze łachmanach.
Polander w dziwném był usposobieniu: zamyślenie, flegma i nieprzytomność zwykła opuściły go; rozjuszony, zapalony, darł się naprzód i Mokum niemało zadawał sobie trudów, aby zapał jego powstrzymać i nie dopuścić, żeby popełnił jaką niedorzeczność. Nic dziwnego, dla samego astronoma odzyskanie regestrów było kwestyą życia lub śmierci.
Rozległym kręgiem myśliwi otaczali stanowisko pawianów. Po dwudziesto-minutowym pochodzie, Bushman uznał, że można już się zwrócić i ścieśniając coraz bardziej koło, osaczyć małpy. Szli więc napowrót w odległości o 10—15 kroków jeden od drugiego, zachowując jaknajgłębsze milczenie, unikając zdeptania suchéj gałęzi i wszelkiego szelestu, aby nie zwrócić uwagi zwierząt; zdawało się, że to oddział północno-amerykańskich Indyan, tropiących wroga.
Nagle na skinienie Mokuma zatrzymali się wszyscy z bronią na oku, z palcem na cynglu.
Stado pawianów ukazało się; zdawało się że coś ich niepokoi; stały na czatach. Stary samiec wielki, ów rabuś regestrów dawał niedwuznaczne oznaki obawy. Polander poznał go natychmiast, małpa jednak nie miała najmniejszego skrawka papieru przy sobie.
— Ha łotr! rabuś! — mruknął uczony, zaledwie powstrzymując się.
Wielka małpa, przelękniona i niespokojna, dawała jakieś znaki towarzyszom. Samice, zarzuciwszy młode na plecy, zbiły się w gromadkę, samce krążyły około nich z niepokojem.
Strzelcy podsuwali się coraz bliżéj. Każdy z nich brał na cel dużego pawiana, oczekując dogodnéj chwili do strzału; wtem skutkiem mimowolnego poruszenia strzelba Polandra wypaliła.
— Przekleństwo! — krzyknął sir John, dając ognia ze sztućca. Kilka strzałów odpowiedziało mu, trzy małpy padły trupem, reszta szalonemi skokami, jakby na skrzydłach, przesadziła przez głowy myśliwych.
Jeden tylko pawian, zamiast uciekać wraz z innemi, podskoczył ku ogromnemu sykomorowi. Z zręcznością akrobaty wdarł się na jego pień i zniknął w gęstwinie konarów. Był-to właśnie sprawca kradzieży.
— Tam są skradzione regestra! — zawołał Mokum i nie mylił się.
Zachodziła obawa, ażeby pawian nie uszedł, przeskakując z gałęzi na gałęź, lecz Mokum, celując z zimną krwią, dał ognia; raniona w nogę małpa, obsuwała się z gałęzi na gałęź, trzymając w ręce papiery wydobyte z dziupla drzewa.
Polander, dostrzegłszy je, rzucił się z wściekłością na pawiana i powstała walka — ale jaka walka!!
Wściekłość ogarnęła matematyka — na wycia małpy odpowiedział rykiem gniewu; wzniosły się wrzaski rozdziérające. Nie można było śród zapasów rozpoznać uczonego od małpy, nie można było strzelać do pawiana, z obawy ubicia matematyka.
— Strzelajcie, strzelajcie do obydwóch — krzyczał Mateusz Strux. — Pal diabli tego safandułę — i byłby niezawodnie sam wypalił, gdyby nie to, że miał broń wypaloną.
Walka toczyła się bez przerwy; raz Polander był na wierzchu, drugi raz pawian. Matematyk starał się zdusić małpę, ta mu pazurami rozdzierała plecy, nie mogąc zębami dosięgnąć, aż wreszcie Bushman, upatrzywszy stosowną chwilę, jedném uderzeniem siekiery łeb jéj rozpłatał.
Polander omdlał; towarzysze cucili go i zaledwie z trudem wydobyli z rąk zaciśniętych konwulsyjnie regestra, które cisnął do piersi.
Ubite małpy zabrano do obozu; złodziéj regestrów dostarczył bardzo smacznéj pieczeni, którą astronomowie, być może, że przez uczucie zemsty, z wielkim spożyli smakiem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.