Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce/XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce
Wydawca Księgarnia F. Hoesick’a
Data wyd. 1883
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. Aventures de trois Russes et de trois Anglais dans l’Afrique australe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIII.

Wodospady Zambezy.



Rany Polandra nie były ciężkie. Bushman, wielki znawca uzdrawiających własności roślin południowo-afrykańskich, obkładał mu plecy papką ze świeżych ziół, z tak pomyślnym skutkiem, że matematyk mógł w dalszy wyruszyć pochód; odniesione nad pawianem zwycięztwo sił mu dodawało. Przez pięć dni był
jednem uderzeniem siekiery łeb mu rozpłatał (str. 182).
wiekiem dorzecznym i rozsądnym, lecz zwolna zaczął znów zapadać w roztargnienie i często na zadane pytanie zamiast odpowiedzieć, wymieniał szybko jakąś cyfrę logarytmową lub paralaxę któréjś z gwiazd stałych. Jeden z regestrów pozwolono mu na usilne prośby zatrzymać, ale drugi powierzono Williamowi Emery z obawy, aby Polander nie wpadł znów w jaką awanturę i obydwóch nie stracił.

Prace szły szybko i dobrze; chodziło już tylko o wynalezienie dogodnego miejsca, a mianowicie obszernéj płaszczyzny, dobrze zniwelowanéj, na któréj możnaby wymierzyć drugą podstawę.
Dnia 1 kwietnia wyprawa natrafiła na ogromne bagna, których przebycie opóźniło pochód. Po za niemi znów napotkano liczne stawy, których woda mocno trąciła siarką. Naczelnik wyprawy chcąc jak najprędzéj wyprowadzić ją z tych niezdrowych okolic, nadał trójkątom znacznie większe rozmiary.
Pomimo tych przeszkód, usposobienie i zdrowie wszystkich było wyborném. William Emery i Michał Zorn cieszyli się bardzo, że naczelnicy ich żyli w tak dobrém jak nigdy porozumieniu. Zdawało się, że zapomnieli o zajściach międzynarodowych.
— Mój drogi — mówił Zorn do Williama — zdaje mi się, że za powrotem do Europy zastaniemy pokój zawarty, a więc będziemy mogli pozostać nadal przyjaciółmi, tak jak tu jesteśmy w Afryce.
— I ja także podzielam twe nadzieje. Wojny dzisiejsze trwają krótko; po paru bitwach zawiéra się pokój. Wojna trwa już od roku, a więc niezawodnie, powróciwszy do Europy, zastaniemy ją skończoną.
— Ależ ty nie masz zamiaru wrócić do Kapu zaraz. Wszak obserwatoryum tamtejsze nie potrzebuje ciebie tak nagle i może przejedziesz się do Europy, a przy sposobności odwiedzisz mnie i obejrzysz obserwatoryum nasze.
— Z największą chęcią, pod warunkiem jednak, że postarasz się potém o urlop i odwiedzisz mnie w Captownie. Pokażę ci południowy firmament aż ku samemu biegunowi; co to za śliczne konstelacje, jakie niebo piękne; mam właśnie sprawdzić paralaxę gwiazdy ☉ krzyża południowego, będziemy ją razem zdejmować; nie rozpocznę téj pracy bez ciebie.
— A więc słowo?
— Słowo! Ale ty mi znowu pokażesz twoje mgławicę, o któréj czytałem wyborny twój artykuł zeszłego roku.
Poczciwi chłopcy rozporządzali gwiazdami, jakby swoją własnością. Czyjążeby jednak one były, jeżeli nie pracowitych uczonych, którzy poświęcają całe życie badaniu tych niezgłębionych przestrzeni?
— Do spełnienia jednak naszych życzeń — mówił Wiliam — trzeba przede wszystkiém zakończenia wojny; zdaje mi się, że zgoda między państwami prędzéj nastąpi, aniżeli zawarcie szczerego pokoju między Everestem a Struxem.
— Nie wierzysz więc w szczérość ich pojednania, po tylu wspólnie przebytych pracach i niebezpieczeństwach? — zapytał Zorn.
— Nie przysiągłbym za nią, mój kochany; niczém współzawodnictwo narodów wobec współzawodnictwa uczonych, i to jeszcze ciężko uczonych ludzi.
— Ponieważ jednak my nie dostąpiliśmy jeszcze tego stopnia uczoności, możemy więc pozostać szczérymi przyjaciółmi.
— Zostaniemy i będziemy się kochać zawsze — odrzekł William, ściskając serdecznie przyjaciela.
W jedénaście dni po stoczeniu walki z pawianami, wyprawa dosięgła płaszczyzny rozciągającéj się na kilka mil kwadratowych, a leżącéj w pobliżu wodospadów Zambezy. Grunt nadawał się wybornie do zamierzonéj operacyi. W pobliżu znajdowała się wioska, z kilkunastu zaledwie chat złożona, zamieszkała przez plemię łagodne i spokojne. Przyjęło ono bardzo gościnnie Europejczyków, co było dla nich wielkiém szczęściem, gdyż pozbawieni wozów, namiotów, bagaży, z trudnością mogliby się tutaj urządzić na dłuższy pobyt. Pomiar podstawy wymagał conajmniéj miesiąca czasu, a koczowanie pod gołém niebem, choćby nawet pod konarami drzew, lub w szałasach gałęzi, przedstawiało bardzo smutną perspektywę.
Komisya więc naukowa zakwaterowała się w chatach krajowców, wyprzątniętych na ich przyjęcie; uczeni umieli bardzo dobrze przestawać na małém i byli bardzo zadowoleni. Chodziło jeszcze o jednę rzecz, o sprawdzenie poprzednich pomiarów, to jest o zmierzenie jednego boku ostatniego trójkąta z jak największą ścisłością, które jedynie otrzymać było można przez pomierzenie nowéj podstawy na gruncie. W saméj rzeczy, po obliczeniu, bok ten miał już matematycznie oznaczoną wartość; im więc bardziéj zbliżałaby się wartość ta do wartości otrzymanéj z pomierzenia sztabkami platynowemi na gruncie, tém możnaby za doskonalszy uważać pomiar południka.
Astronomowie zajęli się pomiarem bezpośrednim; ustawiono jak poprzednio podstawki, pokładziono na nich drewniane listwy, a sztabki platynowe na tym doskonałym poziomie; mierzący zachowywali przytém drobiazgową ostrożność, jak przy piérwszym pomiarze, z uwzględnieniem wszelkich wpływów atmosferycznych, zmian termometru, staraniem się o jak najdoskonalszy poziom; słowem, przy ostatnim pomiarze nie zaniedbali niczego, aby jak najsumienniéj dokonać pracy, mającéj o całém przedsięwzięciu rozstrzygnąć.
Pięć tygodni praca ta zajęła i dopiéro w dniu 10-go maja, ukończono ją. Otrzymane rezultaty zapisywali Polander i Emery.
Im bardziéj zbliżał się pomiar do końca, tém większa niespokojność ogarniała członków komisyi. Jakżeż sowicie byliby wynagrodzeni za swoje trudy, gdyby sprawdzenie okazało, że dotychczasowe prace ich były dokładne i że wywiązali się dobrze z trudnego zadania.
Po otrzymaniu długości pomiaru i zredukowaniu go do poziomu morza i do ciepłoty +16° termometru stustopniowego, Mikołaj Polander i William Emery przedstawili komisyi następujące cyfry:
Długość zmierzonéj obecnie podstawy wynosi 5,065′25m.
Długość téjże podstawy z obliczenia według pierwszéj i całéj sieci trójkątów 5,065′11m
Różnica pomiędzy obliczeniem i pomiarem 0′14m

a zatém tylko cztérnaście setnych sążnia, to jest dwudziestu cali na kilku milach angielskich, a jednakże jedna podstawa od drugiéj odległą była na sześćset mil angielskich.
Gdy wykonywano pomiar południka francuzkiego pomiędzy Dunkierką a Perpignanem, różnica pomiędzy podstawą w Melun a w Perpignanie wynosiła 11 cali. Zgodność więc otrzymanych cyfr przez komisyą afrykańską była również dokładną, a trzeba zauważyć, że się odbywała w bardzo trudnych warunkach, w pustyniach afrykańskich, pośród niebezpieczeństw wszelkiego rodzaju, co téż témbardziéj wartość jéj podnosiło.
Potrójny okrzyk zabrzmiał na cześć tego pomiaru, jednego z najdokładniejszych w dziejach nauki.
Jakaż więc była wartość południka w téj części kuli ziemskiéj?
Według obliczenia ściśle matematycznego, Mikołaj Polander oznajmił, że stopień południka zmierzonego przez połączonych uczonych, wynosił 57,037 toazów (toise), czyli sążni francuzkich.
W roku 1752, uczony Francuz Lacaille wykonał pomiar na Przylądku Dobréj Nadziei i obliczył, że długość jednego stopnia południka wynosi w téj części kuli ziemskiéj 57,036 sążni francuzkich, a więc pomimo przeszło stu lat ubiegłych między jednym a drugim pomiarem, różnica wynosiła zaledwie jeden sążeń, a wypadki otrzymane przez dwa pomiary były do siebie bardzo zbliżone.
Co do oznaczenia wartości metra, postanowiono wstrzymać się do nowego pomiaru, jaki zamierzano zrobić w przyszłości na półkuli północnéj. Wartość metra powinna równać się jednéj dziesięcio-milionowéj części ćwierci południka ziemskiego. Według obliczeń poprzednich, spłaszczenie ziemi przy biegunach wynosi jednę 299 średnicy równikowéj, czyli że oś zenitu krótszą jest o jednę dwieście dziewięćdziesiątą część od osi równikowéj, że więc metr równa się 0,513,108 sążnia francuzkiego. Czy cyfra ta jest ścisłą, wykażą to kiedyś dalsze wymiary, przez astronomów naszych przedsięwziąć się mające.
Prace geodezyjne ukończono — uczeni spełnili swe zadanie. Należało wracać do Europy rzéką Zambezą, płynącą w kierunku odwrotnym do drogi, jaką miał przebyć Livingstone w swojéj nowéj podróży, w latach 1858—1864. Podróżni puścili się w drogę i po przebyciu krainy, licznemi potokami przerzniętéj, dostali się do wodospadów Zambezy, którym nadano nazwę: „Katarakt Wiktoryi“.
Wspaniałe to igrzysko przyrody zasługuje ze wszech miar na podziwienie. Wody Zambezy, toczące się na milę angielską széroko, rzucają się nagle z wysokości dwakroć wyższéj niż katarakta Niagary, w czarną bazaltową przepaść; z głębi jéj wydobywa się przerażający huk, jakby spotężnione gromy niebieskie straszliwym grzmotem rozdziérały powietrze. Ponad wodospadem, w tumanach mgły kroplistéj, drży w blaskach słonecznych przecudna podwójna tęcza. Przerażenie i zachwyt ogarnia widza, napawającego się czarownym tym widokiem.
Poniżéj katarakty, na gładkiém już zwierciedle wód, kołysała się parowa szalupa, która tutaj przed dwoma tygodniami przybyła jednym z dopływów Zambezy. Wszyscy się znaleźli tutaj i wszyscy wsiedli na statek.
Nie wszyscy jednak. Na brzegu pozostali Mokum i Numbo.
Mokum był więcéj aniżeli przewodnikiem — był on przyjacielem Anglików, osobliwie téż z sir Johnem Murrayem pokochali się serdecznie. Wspólne pożycie całoroczne, wspólne niebezpieczeństwa i wspólna obu namiętność myśliwska połączyła ich silnym węzłem. Sir John namawiał Bushmana, ażeby popłynął z nim do Szkocyi, ofiarując mu gościnność, choćby na całe życie, ale Mokum nie był wolnym. Przyjął on zobowiązanie się, że będzie towarzyszył Livingstonowi w nowéj wyprawie, którą odważny ten wędrowiec zamierzał wkrótce rozpocząć, puszczając się w górę Zambezy. Mokum, wierny danemu przyrzeczeniu, nie mógł go złamać.
Strzelec został wynagrodzony dobrze, lecz nietyle przyjemności sprawiły mu piéniądze, ile upominki w broni i amunicyi, a co większa, ile serdeczne uściski, jakiemi go Europejczycy żegnali. Szalupa puściła się z nurtem wód rzéki, wydostała się na środek koryta, a sir John stał na tyle statku, powiewający to chustką, to kapeluszem, to wreszcie wystrzałami żegnający swojego przyjaciela Mokuma, dopóki mu z oczu nie zginął.
Mały parowiec szybko przerzynał fale Zambezy. Po obu brzegach leżały liczne osady krajowców, którzy wybiegali z chat i z zabobonnym przestrachem przypatrywali się dymiącemu potworowi, piérwszy raz widzianemu w tych stronach; nikt nie śmiał nietylko zaczepiać, ale nawet okazywać nieprzyjaźni płynącym, obawiając się ich gniéwu.
W dniu 15 czerwca statek zawinął do portu Kilimani, miasta na wybrzeżach Mozambiku, leżącego przy ujściu jednego z największych ramion Zambezy, w dziesięć miesięcy po opuszczeniu Kolobengu, w którym odebrali ostatnie wiadomości z Europy.
Pułkownik Everest, natychmiast po wylądowaniu, złożył wizytę konsulowi angielskiemu dla zasiągnięcia wiadomości, co się dzieje w świecie. Nowiny nie były pomyślne, wojna ciągnęła się jeszcze z całém wysileniem obu stron wojujących.
Wiadomość ta przykre zrobiła wrażenie na Europejczykach, tak ściśle interesem naukowym z sobą połączonych. Nie mówili nic o wojnie, lecz wybiérali się w drogę do Europy.
Statek kupiecki austryacki „Santa Lucia“ miał odpłynąć do Suezu; komisya naukowa postanowiła na nim odbyć żeglugę.
W dniu 18 czerwca, w chwili wsiadania, pułkownik Everest, zgromadziwszy swych towarzyszy, ze zwykłym spokojem przemówił do nich w te słowa:
— Panowie! po ośmnasto-miesięczném wspólném pożyciu, po wspólném przejściu i zwyciężeniu różnych niebezpieczeństw, dokonaliśmy trudnego dzieła, któremu uczona Europa przyklaśnie. Życie to i praca powinny związać nas dozgonną przyjaźnią.
Maciéj Strux skłonił się pułkownikowi, nic nie odpowiadając.
— Dopóki jednak wojna się nie ukończy, — mówił daléj pułkownik — musimy trzymać się zdaleka, jako należący do państw z sobą wojujących. Płyniemy na jednym statku, lecz gdy prace dalsze nas obecnie nie łączą, uważajmy się jako płynący na dwóch odrębnych okrętach i unikajmy się wzajem.
— Toż samo miałem zaproponować pułkownikowi — odrzekł zimno Mateusz Strux.
Położenie więc wzajemne zostało jasno określoném. Członkowie komisyi płynęli na jednym parowcu, lecz nie widywali się z sobą, pędząc dnie i jedząc osobno.
W kilkanaście dni potém „Santa Lucia“ zarzuciła kotwicę w porcie Suezu. Astronomowie wysiedli zosobna, nie widząc się; tylko William Emery zaczaił się poza masztem, a gdy Zorn koło niego przechodził, zatrzymał go, uścisnął za rękę i rzekł:
— Ależ my zawsze pozostajemy przyjaciółmi, pomimo toczącéj się wojny!
— Zawsze! Zaczekaj tylko, niech się raz skończy, a wówczas zrobimy wspólną wyprawę na konstelacyą krzyża południowego.


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.