<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pułkownik
Pochodzenie Z mazurskiej ziemi
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1884
Druk R. Zamarski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Alfred dość często przyjeżdżał do Borków — wprawdzie pułkownik z początku niebardzo miłem okiem spoglądał na te wizyty, lecz wierzył zapewnieniom Klaruni i zamierzonego wyjazdu zagranice zaniechał.
Później, widząc że wnuczka przyrzeczenia dotrzymuje, że spokojną jest i wesołą jak dawniej, życzliwie nawet przyjmował młodego gościa i w długich z nim rozmowach obserwował go bacznie.
Stary żołnierz, przedewszystkiem starał się zbadać charakter Alfreda, chciał się przekonać czy to jeszcze materyał surowy, przez niewłaściwe i bezmyślne wychowanie nie wyrobiony jak należy, czyli też człowiek — jako człowiek, stracony.
Zastanawiał się pułkownik nad tem, czy pod wpływem dobrym nie dałby się ten młodzieniec uszlachetnić jeszcze?
Stary w ogóle kochał ludzi, ztąd też lepszymi, szlachetniejszymi widzieć ich pragnął, a przytem, pomimo demokratycznych przekonań, które wyrobiło w nim życie, wierzył jednakże w tak zwaną »dobrą krew« i miał to przekonanie, że prędzej czy później odezwie się ona kiedyś w człowieku, jeżeli ten do gruntu zepsutym jeszcze nie jest.
Przypuszczenia pułkownika coraz więcej skłaniały się ku temu, że Alfred w gruncie rzeczy złym człowiekiem nie jest, tylko że wychowanie nie otworzyło mu oczów, nie wskazało obowiązków i zadań, jakie człowiek w jego pozycyi będący, spełniać powinien.
Przebudzić tę duszę z uśpienia, zagrzać ją do energii, do czynu — wydało się staremu bardzo pięknem i godnem podjęcia zadaniem.
W tym celu nieraz odbywał z Alfredem dłuższe konferencye, a po każdej z nich młody człowiek zamyślał się, zastanawiał nad sobą.
Skromna, lecz wyborowa biblioteczka starego wiarusa była na usługi Alfreda i wolno mu było czerpać z niej dzieła różne, dotychczas mu nie znane; wprawdzie nie denerwujące jak romanse francuzkie, lecz otwierające zato przed oczami jego zupełnie nowe, prawie nieznane dotychczas horyzonty.
Młody człowiek wczytywał się w te dzieła. — Nieraz, chociaż już dzień się zbliżał, w jego pokoiku w Starzynie świeciło się jeszcze, a z każdym dniem widnokrąg jego myśli rozszerzał się... rozjaśniał.
Gdy rozpamiętywał przeszłe swoje życie, takie marne, puste, bez żadnego celu i treści, nie pożyteczne nikomu, nie pozostawiające po sobie żadnego, a żadnego śladu — gorzko mu się na sercu robiło. — Wówczas myślał także i o bracie swoim, złamanym, zmęczonym w tej wegetacyi nędznej, bezcelowej — i czuł że tak jak jest pozostać nie może, że trzeba siły zebrać i całą pełnią tych sił ratować się — człowiekiem zostać. — Człowiekiem zostać! być czemś!... a może w takim razie ten pułkownik stary, ten mimowolny jego nauczyciel, przycisnąłby go do serca jak syna, może czarne oczy Klaruni zapłonęłyby blaskami i ogniem uczucia...
A ta Klarunia, to dziewczątko młodziutkie, nieraz mówiła o zadaniach człowieka, zadaniach wyższych, wznioślejszych, obejmujących szersze koła; w jej młodocianem serduszku wzniosłe zasady dziadka wszczepione były głęboko, tak głęboko, że stały się jej zasadami własnemi, zasadami, z któremi nie rozstanie się nigdy. I jakże wobec tych zasad wypowiadanych tak wyraźnie i jasno — i wobec tego że aż dotychczas było się tylko rozbawionym motylkiem, fruwającym z kwiatka na kwiatek, wyznać jej uczucie, które całą istność pochłania?
Jakże powiedzieć że się pragnie być jej opiekunem, przewodnikiem na drodze życia?
Rozśmiałaby się może, a stary pułkownik zmarszczyłby brwi białe i zapytał: — a któż ciebie, panie, prowadzić będzie? kto zaopiekuje się tobą?...
Widział to Alfred i czuł że pomiędzy nim a Klarunią leży przepaść, którą tylko praca ciężka, praca wytrwała nad sobą samym, wypełnić może — gotówby się nawet rzucić w wir tej pracy, dźwigając ciężar do którego nie nawykł — ale któż wie czy przez ten czas próby serce Klaruni nie uderzy dla kogo innego? czy rączka jej biała nie spocznie w silnej, męzkiej, narobionej dłoni? w dłoni człowieka, który już ten tytuł, to jest tytuł człowieka, zdobyć sobie zdołał?
Dziwne, nieznane dotychczas, sercem jego miotały uczucia. W krótkim stosunkowo czasie doznał tyle wrażeń, tyle przemyślał, przecierpiał, przebolał... To zdawało mu się że już chwyta słabą nitkę nadziei, a dla tej nadziei gotów syzyfowe nawet prace podejmować, to znów ta złota nitka rwała się i niknęła, a życie wówczas wydawało się tak strasznie pustem, czczem, bezbarwnem, samotnem, że bywały chwile, w których brał broń do ręki i już gotów był prawie przerwać tę egzystencyę meczącą...
Lecz w takich momentach przychodziły mu na myśl czarne, wymowne oczy, zdawało mu się, że te oczy są smutne, że na aksamitnych rzęsach łzy drgają... że w oddaleniu znowuż ukazuje się owa delikatna jak przędza pajęcza, nitka nadziei. Chwytał tę nitkę, jak tonący za brzytwę chwyta i szedł do Borków słuchać srebrnego śmiechu Klaruni i poważnych słów pułkownika.
Pułkownik witał go uprzejmie a Klarunia wyciągała do niego rączkę białą.
Często tak było.
Teraz do różnych wstrząśnień, jakie Alfred przechodził, przybył czynnik nowy. — Rozmowa z bratową, z rozkosznego świata marzeń i najpiękniejszych nadziei sprowadzała go na grunt realny. — Przypominała mu że brat jego ginie, że majątek zagrożony ratować trzeba ożenieniem bogatem, że wreszcie ożenienie to jest jedynym środkiem zapewnienia mu egzystencyi bez troski, środkiem podtrzymania świetności rodu, pojętej w znaczeniu, w jakiem był zwykł dotychczas ową świetność pojmować. Po za tem wskazywała mu szczegół dotąd nieznany — miłość Natalci. Teraz przypominając sobie całe zachowanie się jej, zrozumiał wszystko, zrozumiał że w sercu tej dziewczyny zbudziło się uczucie, na które on wzajemnie odpowiedzieć nie może.
Czemuż te urocze, czarne oczy stanęły na drodze jego życia? Gdyby nie one, byłby się ożenił z Natalcią, byłby żył jak dotąd, podniósł świetność rodu i majątek — i nie pomyślałby nawet o poważniejszych obowiązkach, jakie życie na człowieka wkłada. — Żyłby wygodnie, spokojnie... byłby stałym gościem resursy, członkiem jakiej rady nadzorczej w przedsiębiorstwie, któremu firm staroszlacheckich na parawan potrzeba — i nie myślałby o niczem, o niczem zupełnie, tak jak setki osób do tej samej co on sfery należących.
Ale błyskawice czarnych oczu Klarci otwarły przed nim świat nowy, nieznany a niedostępny, bo u drzwi tego świata na straży, jak żołnierz z obnażonym mieczem, stał stary wiarus z zapytaniem: kto jesteś — jakie masz zasługi?
Ileż to razy ten wiarus rozmawiał z nim o przeszłości dawnych posiadaczów Starzyna, w których rodzie były senatorskie krzesła! — Ile razy wymieniał tych przodków, co bądź to radą, bądź ramieniem żelaznem, zasługiwali się krajowi, a zwykle potem dodawał:
— Inne to były czasy — wówczas czego innego, a dziś czego innego krajowi potrzeba — a czy to nauka, czy praca jest pożądaną. — Kto umie dobrze pług dźwigać, czy most śmiały przerzucić przez rzekę, czy choćby tylko młotem w kuźni tłuc i na chleb czarny pracować, ten już godnie nosi nazwisko odziedziczone po przodkach.
I z temi słowy weteran patrzył zwykle pilnie w oczy Alfreda, jak gdyby chciał zapytać: a cóż ty umiesz? co robisz? czy grasz rolę chociaż drobnego kółeczka w tej wielkiej maszynie spółecznej?
Pod wpływem badawczego tego spojrzenia Alfred spuszczał oczy, czuł bowiem po za sobą pustkę, przed sobą niepewność, jakąś mgłę szarą.
Dziś trzeba się było zdecydować. — Czy wrócić do dawnego życia, do wegetacyi wygodnej i bez troski? — czy też na niepewne, rzucić się w odmęt ruchu, życia, łamać się i walczyć z przeszkodami, przejść przez tę szkołę twardą, w której słaby łamie się i ginie, a wytrwały i duchem silny wychodzi silnym podwójnie, odrodzonym i uszlachetnionym.
Dziś stoi na rozdrożu, i dziś, koniecznie dziś, wybierać musi...
Z jednej strony gościniec szeroki, wygodny, szlak utarty, po którym tylu już poszło, nie myśląc o niczem, drzemiąc prawie — a z drugiej las cierni, po przez który, krwawiąc dłonie, w pocie czoła dróżkę torować trzeba... — ale po za utartym gościńcem czczość i pustka — po za cierniami zaś życie opromienione najpiękniejszą aureolą, rzeczywistej, twardej poezyi.
Nie namyślał się długo, nie walczył z sobą — wybrał ciernie i naraz uczuł w sobie moc i siłę, zapragnął rzucić się w wir i odmęt życia, łamać przeszkody, przebić się przez nie; zdawało mu się że ma siłę Samsona.
Zatrzymał konia raptownie i rozejrzał się w koło. Powietrze było ciche, spokojne, niebo jasne, jakby uśmiechnięte do ziemi.
Rzeka toczyła srebrne fale spokojnie i leniwie, kołysząc z lekka łódkę, która się po jej powierzchni przesuwała.
W łódce znajdowała się Klarunia. Dostrzegli się oboje zdaleka. Klarunia, niby nie widząc że Alfred na łąki konia skierował, przypłynęła do brzegu, na którym stare olchy rosły, wysiadła z czółna i zaczęła niezapominajki zbierać, on także przypadkowo niby, przez łąkę ku tym drzewom zmierzał. Młodzi miewają takie przewidziane a niby nieprzewidziane spotkania.
Jeżeli otwarcie mówić mamy, to Alfred nie był dla pułkownikówny obojętnym. Czuła ona dla niego sympatyę, z której sobie dokładnej sprawy zdać nie mogła. W marzeniach widziała go zawsze obok siebie, i zdawało jej się, że pomiędzy nią a nim istnieje jakaś tajemnicza, niedostrzeżona spójnia. Lecz uczucie młodziutkiej, a czystej jak kwiatek konwalii, dziewczyny, było spokojne i ciche, zbliżone więcej do przyjaźni, niż do tego wrzącego, wulkanicznego żaru, pod wpływem którego sen z powiek ucieka — i serce jak młotem uderza.
Klaruni, przejętej zasadami dziadka, zasadami, dla których, choćby nawet z bólem serca, choćby kosztem wyrzeczenia się najpiękniejszych nadziei, gotowa była miłość nawet złożyć w ofierze, uśmiechała się rola pewna, która się niejednej dobrej naturze uśmiecha. Ona chciała podnieść i uszlachetnić Alfreda, pragnęła aby pod jej wpływem stanął na tej wysokości, na jakiej by go widzieć pragnęła. A gdy ten cel osiągnie, to kto wie? kto wie?... może dziadunio nawet wówczas... ach! ale cóż o tem myśleć! to takie odległe jeszcze, a zresztą czemuż spieszyć... jej tu tak spokojnie, tak dobrze. Ma pracę, ma rozrywki, ma dziadka który ją tak kocha... — ma dobrą ciocię Józię...
Udała przestraszoną, gdy Alfred przywiązawszy konia do drzewa, zbliżył się do niej i rzekł:
— Dobry wieczór...
— Ach, to pan?! — zawołała — tak się zlękłam...
I piękną jej twarzyczkę oblał nieudany co prawda rumieniec.
— Co pani tu robi?
— Kwiatki zbieram, tamte dawne powiędły, trzeba je było wyrzucić.
— Pomódz pani?
Rozśmiała się.
— A czy pan umie kwiatki zbierać?
— Sprobuję. Więc, według pani nic nie umiem?
— Czy ja tak kiedy mówiłam?
— Ale myślisz tak, panno Klaro.
— Nie, nie, jak dziadzia kocham, a zresztą...
— Co, zresztą?...
— Jakież mam prawo badać co pan umie?
— Nie potrzebujesz pani badać, gdyż czytasz doskonale w moich oczach.
— Ja?
— Tak, pani...
— Jak żyję nie uczyłam się takiego abecadła.
— Kiedy to przychodzi zupełnie bez nauki, bez pracy, samo.
— Co pan mówi? Czyż może cokolwiek przyjść bez pracy?... Nawet chcąc kwiatek zerwać trzeba się schylić, częstokroć zarosić — a nawet jak się róże zrywa...
— W paluszek się ukłuć? Czy tak, panno Klaro?
— Alboż inaczej?
— A jednak znam ja coś, co zupełnie bez pracy, częstokroć nawet mimo naszej woli, przychodzi...
— To chyba tylko... nieszczęście.
— Nie, pani — to... miłość!
Klarunia zamilkła.
— Nie podzielasz pani tego zdania?
— Nie znam się na tem, szepnęła; ale, dodała już tonem wesołym i swobodnym, dość tych kwiatków — to co mamy wystarczy, należy je teraz uporządkować i wianuszki z nich uwić... Panie Alfredzie, czy pan umie wić wianki?
— Nie, pani, ale się chętnie nauczę, zobaczę jak pani to robi.
Klarunia usiadła pod olchą, położyła garść niezapominajek przy sobie i zaczęła zręcznie wianek robić.
Alfred stał o drugie drzewo oparty.
Po chwili odezwał się nieśmiało:
— Panno Klaro...
— Słucham pana?
— Wróćmy do poprzedniej rozmowy.
— Do kwiatów?
— Nie — do miłości.
— Co pana miłość dziś tak uparcie prześladuje?
— Istotnie... prześladuje mnie ona...
— Gotowam przypuścić że się pan zakochał. W jednej starej książce czytałam o takim samym panu Alfredzie, który...
Tu przerwała i pytający wzrok na Alfreda rzuciła.
— Czemu pani nie kończy? Który co zrobił?
— Boję się obrazić porównaniem.
— Zapewniam panią że się nie rozgniewam.
— Który ciągle tylko wzdychał, ale to tak wzdychał, że aż zzieleniał biedak... więc może i pan jest w podobnem położeniu?
— Niestety, panno Klaro, zupełnie w takiem samem.
Klarunia spojrzała mu w oczy.
— Panno Klaro — szeptał zbliżając się do niej — ja nie mam chwili spokoju... wszystkie moje myśli, wszystkie marzenia pochłonęło jedno tylko uczucie... a to uczucie było mi zupełnie obcem aż dotąd, dopóki nie przyjechałem w te strony... Ja kocham, ja tak bardzo kocham!... Panno Klaro nie patrz na mnie tym zdumionym wzrokiem, czyż nie odgadłaś dotychczas, czy nie zauważyłaś tego w każdem mojem spojrzeniu — ja... ja ciebie tak kocham... Klaruniu...
Dziewczyna zapłonęła jak wiśnia, powstała szybko i mówiła przerywanym głosem:
— Nie, nie, nie mów pan tak, nie patrz pan tak — i... puść moją rękę... ja słuchać tego nie powinnam...
— Ja też tylko o chwileczkę cierpliwości błagam, o jednę małą chwilkę...
Klarunia wysunęła rękę z jego dłoni i oparła się o drzewo.
— Ja — mówił dalej — wiem o tem, że nie mam prawa przyjść do pułkownika i prosić go o rękę twoją, panno Klaro — ja wiem że nie jestem wart ciebie... lecz gdybym od dziś, od tej samej chwili nawet, zniknął wam z oczu... gdybym poszedł w świat, jak tylu innych ludzi, dobijać się stanowiska i zasługi, czyż w takim razie, powiadam, powróciwszy tu po latach, byłbym powitany szczerem uściśnieniem dłoni i czy mógłbym prosić o odpowiedź na dzisiejsze moje pytanie? Czy w tym dworku znalazłbym jeszcze panią... wolną — i czybym mógł powiedzieć: patrz, oto wracam lepszym niż dotąd byłem...
Zamilkł i patrzył w oczy Klarci tak wymownie, tak błagalnie, że dziewczyna sama, bezwiednie prawie, wyciągnęła do niego rączkę i pozwalając ją pocałunkami okrywać, szepnęła:
— Mów... mów pan tak jeszcze, panie Alfredzie...
— Więc nie odbierasz mi pani tej nadziei? więc zachęcasz do próby? — o, powiedz... powiedz to ustami własnemi, powiedz te tylko wyrazy: idź Alfredzie, a pójdę choćby w piekło samo!...
Klarunia rozśmiała się przez łzy.
— Więc kiedy pan chcesz tego koniecznie to powiadam... idź... idź Alfredzie — ale nie w piekło, między szatanów, bo to niepotrzebne nikomu... a jeźli nie zapomnisz o... Borkach, to wracaj po latach kilku, wracaj z przekonaniem, że się tu nic nie zmieni.
— A Klarunia?
— Klarunia... poczeka.
— A dziadzio?
— Do dziadzi z zapytaniem iść trzeba, powiedz mu to co mi tu powiedziałeś, powiedz z taką samą szczerością jak mnie — i dziadzio panu uwierzy, tak jak ja uwierzyłam... a potem zawoła mnie do siebie i zapyta...
— A pani... a... ty, co mu odpowiesz?
— Ja obejmę go za szyję i powiem że mi nie pilno z domu — że mogę czekać...
— A jeżeli to się dziadziowi niepodoba?
— O, nie znasz go pan, on taki dobry, taki serdeczny ten dziadzio, że o co ja poproszę to wszystko chętnie spełni. Pan go nie zna jeszcze tak jak ja, panie Alfredzie?
— Dlaczegóż... panie Alfredzie?
— A dla czegóż inaczej?
— Jeżeli jestem kochany...
— Kochany... a kto to panu powiedział? ja tego wcale nie mówiłam panu!
— Więc nie kochany? — spytał Alfred smutnie.
— Dlaczego niekochany?... o, panie Alfredzie, ja i tego również nie powiedziałam nigdy...
— Więc w takim razie, czemże jestem dla pani?
— Ach mój Boże, co panu do tego? tak się pan dopytuje... a ja nie powiem, ja nie mogę powiedzieć... bo... bo, widzi pan, ja sama nie wiem czy to można tak mówić — ale idźmy już ztąd, zasiedzieliśmy się tak długo... tam ciocia niespokojną będzie... i dziadunio zapewne powrócił już z pola — rozejdźmy się panie Alfredzie.
— Więc dobrze, ja odjadę zaraz, ale niezadługo spotkamy się w... Borkach.
— Ach, będzie pan u dziadunia?
— Tak — i jeszcze... jeszcze raz zapytam pani...
— O co?
— Powtórzę pytanie, na które nie otrzymałem dotychczas odpowiedzi.
— O, to będzie zbytecznem — a raczej może... przedwczesnem.
— Przedwczesnem?... więc to znaczy że jednak kiedyś, kiedyś przynajmniej tę odpowiedź usłyszę...
— Kto wie? kto wie?... — odrzekła z czarującym uśmiechem i zanim Alfred spostrzedz się zdołał, już była w czółenku, przesyłała mu ręką ukłony i mówiła:
— Do widzenia, panie Alfredzie, do widzenia...
Alfred stał nad brzegiem rzeki i patrzył, dopóki czółenko nie zniknęło mu z oczu — Klarcia zaś zarumieniona, szczęśliwa, wiosłowała powoli i półgłosem mówiła do siebie:
— Jaki ciekawy! chciał żeby mu powiedzieć... mój Boże! a mnie się zdaje że kto na mnie spojrzy wie o tem... że wszyscy mi to z oczów czytają, że się i dziadzio domyśla...
Już dawno Klarcia wysiadła na ląd w ogrodzie, już i pułkownik z pola powrócił, a Alfreda widać nie było.
Spojrzenia Klaruni biegły ciągle ku oknu, a były one pytające, trwożne nawet. W tej pięknej główce tkwiła teraz myśl jedna — co dziadzio powie? a chociaż Klarcia znając usposobienie i wymagania dziadka, prawie była pewną że się zgodzi — jednak serduszko jej uderzało prędzej niż zwykle, a twarzyczka pokrywała się coraz to nowym rumieńcem.
Wreszcie po godzinie oczekiwania, godzinie która wydała się dla Klaruni nieskończenie długą, przybył Alfred i nie wszedł do saloniku jak zwykle, ale udał się wprost do pokoju pułkownika.
Stary wiarus siedział przy biurku, rachunkami jakiemiś zajęty, — usłyszawszy skrzypnięcie drzwi, odwrócił głowę.
— Ach! pan Alfred — rzekł nie bez pewnego zdziwienia — witam pana.
— Przepraszam, stokrotnie przepraszam, że przychodzę tutaj i przerywam zajęcie, lecz, panie pułkowniku dobrodzieju, ja... właśnie pragnąłem z panem... pomówić.
— Słucham, słucham, rzekł pułkownik, spoglądając na bladą twarz Alfreda, na której malowało się wzruszenie i niepokój — słucham cię, panie Alfredzie, przysuń sobie bliżej krzesło i mów czem służyć mogę?
Zdawało się pułkownikowi, że prawdopodobnie Alfred przychodzi w interesie brata, że może celem tej konferencyi jest zaciągnięcie dla niego jakiej pożyczki, gdyż właściciel Borków w opinii sąsiadów za zamożnego człowieka uchodził — a Starzyn wiecznie pożyczek potrzebował...
— Panie pułkowniku — rzekł Alfred — sądzę że jako stary żołnierz i człowiek dawnej daty, wolisz otwartość szczerą, aniżeli wszelkie długie wstępy i wywody.
— Zgadłeś pan, sam tak postępuję — i lubię żeby zemną postępowano w ten sposób. — Dlatego też zechciej pan powiedzieć otwarcie co masz na myśli, i bądź przygotowany na to że ci również szczerze i otwarcie odpowiem.
— Więc będę otwartym pułkowniku! przyszedłem tu dlatego... że kocham twoją wnuczkę.
Pułkownik z krzesła się zerwał.
Alfred również podniósł się, oparł rękę o krawędź biurka i milczał.
— Kochasz moją wnuczkę!? Klarunię pan kochasz? czyś tak powiedział?
— Tak jest, panie pułkowniku, kocham ją.
— Hm? czemuż ja się dziwię? ktoby tego dziecka nie kochał? ale, panie Alfredzie — dodał poważnym, niemal uroczystym głosem — jeżeli przychodzisz prosić o jej rękę, jeżeli żądasz abym ci powierzył to dziecko ukochane... nie, nie panie Alfredzie, ją ci dziękuję za zaszczyt... ja ci wierzę... ale to niepodobieństwo, to rzecz niemożliwa!
Jakby zmęczony wypowiedzeniem tych wyrazów, pułkownik nie usiadł, lecz padł raczej, na fotel.
Chwilkę jakąś milczenie trwało.
— Pułkowniku — rzekł wreszcie Alfred — jakiekolwiek będzie twoje postanowienie, posłuchaj mnie jeszcze, poświęć mi tylko jednę, jedyną godzinę uwagi — pozwól że wszystko co myślę wypowiem, jak przed ojcem rodzonym...
— Więc mów pan — szepnął pułkownik, schylając głowę na piersi.
— Rozumiem, niestety, aż nadto dobrze przyczyny odmowy, na którą byłem zupełnie przygotowany.
— Przygotowany? więc spodziewałeś się pan jej?
— Tak — i pomimo tego przyszedłem tutaj nie bez pewnej nadziei. Po miłość twej wnuczki, panie pułkowniku, — wnuczki, która jest twoim najdroższym skarbem na świecie, nie skradam się jak złoczyńca — wolę iść prostą drogą — może mi się uda zdobyć ją — ją i przywiązanie twoje, pułkowniku.
— W jakiż sposób?
— Naprzód muszę opowiedzieć krótką historyę mego życia, a raczej jeden jej fragment, który się od niedawna datuje. Kiedym zobaczył pannę Klarę, kiedym poznał ciebie, panie pułkowniku, wasz sposób życia, przekonania wasze i zasady, uczułem dla pana najwyższy szacunek, a dla pańskiej wnuczki życie bym oddał. Cała przeszłość moja wydała mi się tak czczą, bezbarwną i pustą, że chciałbym ją pogrzebać na wieki, pokryć czarną zasłoną — z pamięci zupełnie wymazać.
Pułkownik spojrzał na niego i z uwagą wielką słuchał dalej.
— Natomiast — mówił Alfred — zapragnąłem rozpocząć życie nowe, takie życie, którem bym zmarnowaną tę przeszłość okupił, postanowiłem sobie zerwać z dawnem otoczeniem... skierować się na drogi lepsze... Pułkowniku, wyście przebudzili moją duszę, uszlachetnili serce moje, i czy dziwić się możesz że wam to właśnie serce ofiarować przychodzę?
Pułkownik się zamyślił.
— Ale nie myśl pan — mówił zapalając się Alfred — że wam czcze obietnice przynoszę... Nie! ja was oboje czynem przekonam że jestem was godzien. Dziś podajcie mi tylko ręce i błogosławcie na drogę, za parę lat przyjdę już serc waszych zażądać — a teraz, pułkowniku, czy trwasz jeszcze przy twojem postanowieniu?
— Panie Alfredzie, pomówmy spokojnie, przedewszystkiem podaj mi rękę, niech ją uścisnę — z życzeniem abyś wytrwałym był i silnym. Jeżeli w tem, jak je nazywasz, przebudzeniu się, grał jaką rolę mój wpływ i wpływ mojej Klaruni, to dla nas zaszczyt i pociecha. — Znasz pan moje przekonania, wiesz zatem, że jakkolwiek są one demokratyczne, na zasadzie słuszności i sprawiedliwości oparte, jednak cenię wysoko te rody, w których pokolenie każde przynosiło dla kraju swego i społeczeństwa zasługi. Wasz ród do takich należał. Wybacz panie Alfredzie żem powiedział: należał — a nie: należy, — bo oto już drugie pokolenie jego gnuśnieje w bezczynności i resztki ojcowizny przejada. — Wszak nie zaprzeczysz tego?
— Niestety, szczera to prawda.
— Przodkowie wasi zajmowali niegdyś senatorskie krzesła, pastorały nosili i buławy — dziad twój legł na polu bitwy śmiercią walecznych i na tem blask imienia się kończy. Dziś, drogi panie Alfredzie, innych kraj zasług wymaga, dziś potomek hetmanów, na równi z dzieckiem szewca, powinien jąć się cichej, nierozgłośnej, ale pożytecznej pracy, i tą pracą uszlachetnić się i ozdobić. Jeżeli ci się to uda będziesz miał honor żeś upadający ród podniósł.
— Słówko zachęty brzmi w tem co mówisz, panie pułkowniku.
— Czyż może być inaczej? — chcesz iść na dobre imię zarabiać — idź, idź, wytrwaj w zamiarze.
— A skoro wrócę? — zapytał Alfred nieśmiało.
— Skoro wrócisz? cóż ci na to odpowiem? Czy wyznałeś swoje zamiary Klaruni?
— Tak, panie.
— Dawno?
— Przed godziną, spotkałem pannę Klarę nad rzeką — i wypowiedziałem wszystko co czuję.
— Jakąż odpowiedź dało ci to dziecko?
— Panie pułkowniku, to nie dziecko — dała mi odpowiedź przychylną — nawet o ile się mogę domyślać, nie jestem obojętnym dla niej — lecz jak na teraz ofiarowała mi przyjaźń tylko i powiedziała, że gdy powrócę po latach do Borków, to zastanę tak samo Klarunię przy boku kochającego dziadka — i wtenczas od was obojga ostateczną odpowiedź usłyszę. Panna Klara jest jeszcze tak młodziutką.
— Dobre, zacne dziecko — ale panie Alfredzie, czy można ją krępować zobowiązaniem, czy kilka lat nie zmieni jej usposobienia? jestżeś pewny że Klarcia czekać będzie?
— Pułkowniku — rzekł poważnie Alfred — niewinność nigdy nie kłamie.
— A z drugiej strony czy możesz zaręczyć za siebie? Młody jesteś, nowe wrażenia mogą zatrzeć dawniejsze...
— Honor również nie kłamie — dodał z mocą.
— Ha, skoro tak mówisz — daj rękę.
Alfred skwapliwie dłoń pułkownika pochwycił i ucałował ją z synowskim prawdziwie szacunkiem, pułkownik schylił się w głowę go całując.
Potem zadzwonił.
Chłopak, wyprostowany jak struna, we drzwiach stanął.
— Panny Klary tu proś — rzekł pułkownik.
Po chwili zapłoniona, nieśmiała, weszła Klarcia.
— Jestem, dziaduniu — rzekła.
— Dziecko moje — rzekł uroczyście pułkownik — czy domyślasz się z jakim zamiarem przybył tu pan Alfred?
— Wiem, dziaduniu — szepnęła nieśmiało.
— Czy przyjmujesz zatem?
— Jak dziadunio każe...
— Nie, moje dziecko, tu do rozkazania nic niema, chcę usłyszeć twoje wolne, zupełnie niezależne zdanie... no, mów więc śmiało.
— Tak... — szepnęła ledwie dosłyszanym głosem.
— Dobrze — a teraz jeszcze jedno pytanie.
— Słucham dziadunia.
— Czy zbadałaś dobrze własne serce? czy ty go kochasz, Klaruniu?
Dziewczyna milczała.
— Czy go kochasz? odpowiedz, moja mała.
— Ach mój Boże, ciągle to pytanie!... pan Alfred się pytał... teraz dziaduniu się pyta...
— I ja się jeszcze pytam — rzekł Alfred — ujmując ją za rękę.
Pułkownik rozśmiał się.
— No, moja Klarciu, tegom się nie spodziewał po tobie, żebyś miała myśli, którychbyś wobec mnie i na moją prośbę, wypowiedzieć nie chciała. Nienawidzę skrytości.
— Ach, mój dziadziu, wiec już powiem, trzy razy powiem nawet: kocham pana Alfreda, kocham, kocham! tylko nie każcie mi tego powtarzać, bo... to tak trudno wymówić.
Zawstydzona, rozpłakana, padła w objęcia dziadka.
— No, uspokój się, dzieweczko moja, otrzyj oczy i spojrzyj na nas... dotychczas miałaś mnie jednego, teraz przybywa ci ktoś, co mnie z czasem zastąpi.
— Dziaduniu! nie mów tak...
— Dzieci moje — rzekł pułkownik, ujmując Klarunię i Alfreda za ręce — co prawda nie spodziewałem się takiego obrotu rzeczy... Nie przypuszczałem nawet że do tego dojść może. Lecz skoro wola wasza, podajcie sobie ręce i niech was przywiązanie jakie macie do siebie nie opuszcza już nigdy... Klarunia oczekiwać będzie, może nie bez tęsknoty — ale cierpliwie i wiernie — a ty, panie Alfredzie, idź i zarabiaj na miłość.
— O tak, tak, szanowny pułkowniku, na miłość panny Klary i na szacunek pański. Mam przekonanie że cel ten, jak gwiazda przewodnia świecić mi będzie w drodze życia, że po latach kilku przyjmiecie mnie tak jak...
— Jak syna — szepnął pułkownik.
— Tak, tak, to moje jedyne pragnienie, jedyny cel życia.
— W każdym razie — mówił stary wiarus — ze względu na okoliczności, w jakich plany przyszłego naszego stosunku powstały, ze względu na warunki od jakich urzeczywistnienie się tych planów zależy, prosiłbym cię bardzo, panie Alfredzie, abyś do czasu przynajmniej, dzisiejszą naszą rozmowę zachował przy sobie.
— Przyrzekam to panu uroczyście, nawet brat mój nie będzie wiedział o tem co zaszło, chociaż jestem prawie pewny że on domyśla się wszystkiego.
— Dobrze, panie Alfredzie, przyjmuję twe słowo i ufam mu, a jakkolwiek zamiarów naszych nie potrzebujemy się wstydzić, jednak lepiej o nich nie wspominać. Bóg wie co się jeszcze stać może, czy to dojdzie jak zamierzamy do skutku.
— O, nie mów pan tak, panie pułkowniku, to niepodobna!
— Od ciebie to samego zależy, panie Alfredzie.
— Ej, niech dziadzio nie prorokuje tak smutnie — wtrąciła Klarunia — pan Alfred wróci.
— A zkąd ty wiesz o tem?
— Bo... mi to przyrzekł, dziaduniu.
Postanowiono przypuścić jeszcze do tajemnicy i ciotkę Józefę. Stara panna nie kryła swojej radości z tego obrotu rzeczy i przyrzekła solennie, że wiadomość o tem przy sobie zatrzyma.
Do późnego wieczoru, a raczej do nocy późnej, bawił Alfred w Borkach. Przy ożywionej rozmowie, przeplatanej szczebiotem Klarci, czas biegł jak na skrzydłach — i już dawno północ na staroświeckim zegarze wydzwoniła, gdy się Alfred do odjazdu zaczął zabierać.
Za tydzień miał on już te strony opuścić; wyjechałby prędzej może, lecz chciał jeszcze poprzednio z bratem się rozmówić, interesa majątkowe uregulować — i wiele, bardzo wiele miał do zrobienia.
Klarunia na pożegnanie podała mu drobną rączkę, pozwoliła ucałować ją kilkakrotnie — i rzekła cicho, już w ganku:
— Wszak zobaczymy się jeszcze?...
Uściśnienie ręki było odpowiedzią Alfreda.
Jakże piękną wydawała mu się noc letnia, jak pięknym świat, nad którym rozpostarły się gwiazd miliardy.
Silną ręką hamował rwącego się naprzód konia — i jechał powoli, rozkoszując się tchnieniem nocy pachnącej, rozmyślając o przyszłości swojej i szczęściu.
Nie poznawał sam siebie, widział cel życia teraz określony jasno, pragnął żyć. Jakieś nieznane mu dotychczas uczucie przejmowało całą jego istotę, siłę czuł w sobie. A po nad marzeniami jego, jak jasne gwiazdy nad ziemią, przyświecały czarne źrenice Klaruni.
Wszyscy już spali w Starzynie, gdy Alfred z wycieczki swojej powrócił, oddał konia stróżowi, a sam pocichu wszedł do swego pokoju.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.