Puk z Pukowej Górki/Młodzi dziedzice dworu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Puk z Pukowej Górki |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1935 |
Druk | P. Mitręga |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | Puck of Pook’s Hill |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W kilka dni później dzieci były zajęte łowieniem ryb w potoku, który od wieków żłobił sobie łożysko w miękkim gruncie doliny. Ponad ich głowami gęstwa konarów drzewnych utworzyła długie sklepienie, przez które z trudem przebijały się promienie słońca, układając się w różne wzorki na usypiskach żwiru i piasku, na starych korzeniach i pniakach, okrytych mchem lub zrudziałych od żelazistej wody, na naparstnicach bladych i pnących się ku światłu, na kępach paproci i na nieśmiałych kwiatuszkach nadwodnych, które nie mogą żyć bez cienia i wilgoci. W stawach hasały pstrągi, raz po raz rozbijając powierzchnię wody. Stawy te zazwyczaj powiązane były z sobą cienkiemi pasemkami poników, toczących się z bełkotem wokół mroczni najbliższego skrętu; jedynie w czas powodzi cały ten obszar stawał się jednolitą brunatną strugą.
Łowisko to należało do najbardziej ustronnych, otoczonych największą tajemnicą. Wskazał je dzieciom najserdeczniejszy ich przyjaciel, stary ogrodnik Hobden; on też udzielał im wskazówek, jak należało w miejscu tem poławiać ryby. Gdyby nie leciuchny chrzęst wędki, trącającej o wiklinę, albo cichy świst i szmer wyrzuconego w górę sznurka, przelatującego między listkami jesionu, nikt z ludzi znajdujących się na skwarnem pastwisku nie domyśliłby się nawet, jak miały się zpyszna pstrągi koło wydmy piasczystej.
— Jużeśmy złapali chyba z pół tuzina, — odezwał się Dan po godzinnem siedzeniu wśród gorąca i wilgoci. — Radzę teraz udać się nad skalistą zatokę i spróbować szczęścia w Długim Stawie.
Una kiwnęła głową na znak zgody (takiemi skinieniami zazwyczaj zastępowała rozmowę). Wypełzli tedy z mrocznych zakamarków listowia i skierowali się w stronę niewielkiego jazu, odgradzającego rybny potok od młynówki. Brzegi tam już są niskie i niezarośnięte, a promienie słońca w godzinach popołudniowych odbijają się od powierzchni Długiego Stawu blaskiem tak jaskrawym, że aż oczy bolą od patrzenia w tamtą stronę.
Znalazłszy się na otwartej przestrzeni, dzieci omal z wielkiego zdumienia nie zwaliły się na ziemię. Pośrodku stawu, muskając ogonem szklaną taflę wody, stał olbrzymi siwy koń i pił chciwie, a drobne fale tworzące się koło jego pyska połyskiwały jak roztopione złoto. Na koniu siedział siwy jak gołąb starzec, ubrany w przestronną, lśniącą kolczugę. Głowę miał odsłoniętą; żelazny, z kształtu do laskowego orzecha podobny szyszak wisiał u łęku siodła. Cugle były z czerwonej skóry, grubej na kilka cali, ząbkowanej po brzegach, a głębokie, suto wyściełane siodło o czerwonych popręgach trzymało się mocno dzięki równie czerwonym rzemieniom napierśnika i podogonia.
— Patrzaj! — szepnęła Una, choć Dan i tak już wytrzeszczał oczy z podziwu. — Zupełnie mi to przypomina obrazek „Przeprawa Jmć Pana Isumbrasa przez rzekę“... ten, co wisi w twoim pokoju.
W tejże chwili rycerz obrócił się ku nim. Jego chude, pociągłe oblicze tchnęło doprawdy tą samą słodyczą i uprzejmością, jaką na wspomnianym obrazku nacechowana była twarz Jmć pana Isumbrasa, przenoszącego dzieci w bród przez rzekę.
— Oni właśnie powinni być tutaj, mości Ryszardzie, — rozległ się nagle gruby głos Puka pomiędzy wikliną.
— Są już tu nawet — odpowiedział rycerz i uśmiechnął się do Dana, dzierżącego w ręce nanizane na sznurek pstrągi. — Zdaje mi się, że chłopcy niewiele się zmienili od tych czasów, gdy moi synowie łowili ryby w tych wodach.
— Jeżeli już napoiłeś konia, to przejdźmy na obszar Czarodziejskiego Koła; tam będzie wygodniej! — rzekł Puk i skinął dzieciom głową tak poufale i spokojnie, jak gdyby czarodziejską mocą nie zatarł był przed tygodniem w ich pamięci wszystkiego, co się wówczas zdarzyło.
Rumak wykonał zwrot wtył i jął gramolić się na łąkę, silnemi uderzeniami kopyt strącając z nadbrzeżnego wiszaru całe bryły ziemi, które z chrzęstem waliły się w wodę.
— Za pozwoleniem waszmości! — ozwał się pan Ryszard do Dana. — Gdy te dzierżawy do mnie należały, nie pozwalałem na to, by jeźdźcy mieli przeprawiać się przez strumień inaczej, jak cembrowanym brodem; atoli mojej Jaskółce pić się chciało okrutnie, ja zasię pragnąłem spotkać się z wami.
— Bardzo się cieszymy z pańskiego przybycia — rzekł Dan. — Proszę się tem wcale nie przejmować, że koń pański trochę uszkodził brzegi.
Mówiąc to, biegł truchcikiem przez pastwisko tuż obok olbrzymiego wierzchowca, z tej strony, gdzie u pasa Jmć pana Ryszarda wisiał potężny miecz o żelaznej rękojeści. Una wraz z Pukiem dreptała poza nimi. Teraz już przypomniała sobie wszystko.
— Przepraszam was bardzo za figiel z liśćmi — mówił Puk. — Ale gdybyście po powrocie do domu mieli nieszczęście wygadać się z tajemnicy, jużbyście nie ujrzeli tego, co teraz widzicie. Co sądzisz o tem?
— I ja też myślę to samo — odrzekła Una. — Ale... ale ty nam powiedziałeś, że wszystkie czaro... wszystkie Ludki Górskie opuściły Anglję...
— Bo też istotnie ją opuściły! Ale czyż wam nie powiedziałem, że będziecie chodzili wszędzie, widzieli i słyszeli różne dziwy? Zresztą ten rycerz nie jest czaroludkiem. To pan Ryszard Dalyngridge, przyjaciel mój z lat dawnych. Przybył tu jeszcze z Wilhelmem Zdobywcą, a bardzo pragnąłby was poznać.
— Dlaczego? — zdziwiła się Una.
— Dla waszej wielkiej wiedzy i mądrości — odpowiedział Puk, nawet nie mrugnąwszy okiem.
— Naszej mądrości? — wykrzyknęła Una. — Przecież ja nie umiem mnożyć przez dziewięć na wyrywki, a Dan robi straszne omyłki w ułamkach. To chyba nie o nas chodziło!
— Uno! — zawołał Dan, oglądając się za siebie. — Pan Ryszard obiecał, że nam opowie, co się stało z mieczem Welanda. To on dostał ten miecz! Czy to nie wspaniałe?
— O nie... nie — odezwał się pan Ryszard, zsiadając z konia, gdy dotarli do Czarnoksięskiego Koła przy zakręcie młynówki. — To wy mi musicie o tem opowiedzieć, bo dowiaduję się, że najmniejszy brzdąc w dzisiejszej Anglji jest tak mądry jak najmędrszy kleryk za naszych czasów.
To rzekłszy, wyjął wędzidło z pyska Jaskółki, przerzucił szkarłatne wodze przez szyję wierzchowca, a mądre konisko odrazu ruszyło szukać sobie paszy. Wówczas pan Ryszard, utykając nieco na jedną nogę, podszedł znów ku dzieciom i odpasał miecz olbrzymi.
— Patrz, to ten miecz! — szepnął Dan do Uny.
— Tak, to ten miecz, który brat Hugon otrzymał od Kowala Waylanda — potwierdził pan Ryszard. — Oręż ten nie odrazu stał się moją własnością. Nie chciałem go przyjąć od brata Hugona, gdy mi go ofiarował. Wkońcu jednak, po bitwie tak strasznej, jakiej ani przedtem ani potem nie stoczyli rycerze chrześcijańscy, miecz ten mnie się dostał. Przyjrzyjcie mu się!
Wyciągnął miecz do połowy z pochwy i obrócił go przed oczyma dzieci. Po obu stronach, tuż pod rękojeścią, gdzie żywym blaskiem świecił napis runiczny, widać było dwa głębokie rowki w straszliwem, śmiercionośnem żeleźcu.
— Jakaż to istota wyryła mi na mieczu te szramy? — zapytał pan Ryszard. — Ja nie wiem, ale wy... ale wy może potraficie mi to objaśnić?
— Opowiedz im całą historję, mości Ryszardzie — wtrącił się Puk. — Wszak ona poniekąd dotyczy ich włości.
— O tak! Proszę opowiedzieć nam rzecz całą... od samego początku! — poparła go Una, gdyż dobrotliwa twarz rycerza, okraszona uśmiechem, coraz to więcej przypominała „Jmć pana Isumbrasa przeprawiającego się przez rzekę“.
Nie dał się prosić mościpan Ryszard. Siadł na murawie, nie nakrywszy głowy pomimo spieki słonecznej, i przytulił oburącz miecz do piersi. Dzieci usiadły przy nim, by posłuchać opowieści. Siwek pasł się spokojnie poza obrębem Czarodziejskiego Kręgu, a ilekroć łbem poruszył, szyszak przytroczony do siodła, odzywał się cichym pobrzękiem. Zaś pan Ryszard mówił:
— Dobrze, opowiem od początku rzecz całą, skoro odnosi się ona do waszych włości. Gdy nasz książę wyruszył z Normandji na podbój angielskiej krainy, możni rycerze (możeście o nich słyszeli?) jęli z zapałem zaciągać się pod jego znaki, gdyż obiecywał podzielić zdobytą ziemię między tych, co wiernie służyć mu będą. Za możnymi pociągnęła i szara brać rycerska. Rodzina moja należała do uboższych w Normandji. Atoli tak się zdarzyło, że krewniak mojego ojca, Engerrad herbu Orzeł, onże Engenulf De Aquila, poszedł za hrabią Mortain, który szedł za książęciem Wilhelmem; przetom i ja pociągnął za De Aquilą. Tak! W trzy dni nieledwie, jak pasowano mnie na rycerza, zabrałem świeżo otrzymany miecz oraz trzydziestu pachołków z domu mego rodzica — i wyruszyłem na podbój Anglji. Niestety, jednegom wtedy nie przeczuwał: iż nie ja Anglję, ale Anglja mnie podbije... Przepłynęliśmy morze i wylądowaliśmy wielką kupą luda koło Santlache...
— Czy tu chodzi o bitwę pod Hastings... w roku 1066-ym — szeptem spytała Una. Puk tylko skinął głową, by nie przerywać opowiadającemu.
— Koło Santlache... o tam, za wzgórkiem — to mówiąc, wyciągnął rękę w kierunku południowo-wschodnim, ku latarni morskiej — spotkaliśmy się z wojskiem Haralda. Rozpoczęła się bitwa. Pod wieczór wrogowie pierzchli w popłochu. Moi ludzie wraz z drużyną De Aquili ruszyli w pościg za nimi, bijąc i łupiąc wszystko po drodze. W tym pościgu był ubit Engerrad herbu Orzeł, a chorągiew i drużynę przejął po nim syn jego Gilbert. Jam jednak o tem dowiedział się dopiero znacznie później, gdyż moja Jaskółka dostała cięcie w bok, przeto zatrzymałem się nad strumykiem, koło ciernistych gąszczy, by obmyć jej tę ranę. Naraz słyszę, alić jakowyś zbłąkany Saksończyk krzyczy na mnie po francusku, wyzywając do walki. Coś mi się wydawało, że skądciś znam ten głos, ale przyjąłem wyzwanie i skrzyżowaliśmy broń. Przez dłuższą chwilę żaden z nas dwu nie osiągał przewagi, ażci wkońcu mój sąpierz złym dlań trafem poślizgnął się i wypuścił miecz z dłoni. Ja, żem był niedawno pasowan na rycerza i nadewszyslko rad byłem okazać blask rycerskiej cnoty, wstrzymałem się od ciosu i wezwałem Saksończyka, by podniósł miecz. „Skaranie Boskie z tym mieczem! — rzecze mi on na to. — Przyniósł mi klęskę zaraz w pierwszej bitwie! Przyjmij go w dani ode mnie. Wszak ocaliłeś mi życie.“ To rzekłszy, podał mi miecz; ale gdym wyciągnął rękę, miecz ozwał się jękiem, jak człek zraniony, a jam odskoczył, krzycząc: „To czary!“
Dzieci spojrzały na miecz, jakby czekały, iż on znów zagada.
— Nagle z gąszczy wypadła gromada Sasów. Widząc Normanda, odciętego od swoich, rzucili się jak wilcy na owcę. Byłbym z rąk ich zginął niechybnie, gdyby ich nie odegnał mój Saksończyk, wołając, żem-ci jego jest brańcem. Tedy on (w czem niemasz wątpliwości) ocalił mi życie; potem pomógł mi wsiąść na koń i wiódł mnie dziesięć mil z okładem poprzez lasy, ażeśmy dojechali do tej tu doliny.
— Co? tutaj? — zapytała Una.
— Tak jest, do tej tu doliny. Przeprawiliśmy się przez Dolny Bród, o tam, pod Górką Królewską, — to mówiąc, wskazał ręką na wschód, gdzie dolina stawała się nieco szersza.
— Czy ten Saksończyk to przypadkiem nie nowicjusz Hugon? — domyślił się Dan.
— W rzeczy samej, on to był. Ale to jeszcze nie wszystko. Okazało się, że on przeżył trzy lata w klasztorze w Bec koło Rouen, w tym samym klasztorze — tu Jmć pan Ryszard zaśmiał się figlarnie, — w którym i ja przebywałem, póki mnie nie wydalił opat Herluin.
— I za cóż cię spotkała taka kara? — spytał Dan.
— Bom wjechał konno do refektarza, gdy żacy siedzieli za stołem. Chciałem-ci pokazać tym saskim chłystkom, że my Normandowie nie boimy się nawet opata. Nie kto inny, ale Hugo Saksończyk namówił mnie do onego figla. Od tego zasię dnia, gdy wypędzono mnie z klasztoru, nie spotkałem go ani razu. Pamiętałem jednak głos jego i zdało mi się, iżem rozpoznał jego brzmienie nawet wtedy, gdy twarze nasze były osłonięte przyłbicą. Przeto pomimo sprawy orężnej, jaką mieli pomiędzy sobą nasi książęta, cieszyliśmy się szczerze, żeśmy się nie pozabijali wzajemnie. On kroczył przy mnie, opowiadając o swym mieczu. Mówił mi, iż go miał z rąk (jako mniemał) pogańskiego bożka, atoli zapewniał, iże owo śpiewanie, ów jęk czarodziejski po raz pierwszy zdarzyło mu się słyszeć. Pomnę, żem go upominał, by miał się na baczności przed złym urokiem i czarami. Oj, byłem-ci wonczas młody, bardzo młody!
I uśmiechnął się do siebie w zadumie Jmć pan Ryszard.
— Gdyśmy dojechali do jego domu, już nam z głowy wywietrzała myśl o niedawnym boju. Choć dochodziła już północ, świetlica pełna była mężów i kobiet, oczekujących wieści z pola bitwy. Wtedy to po raz pierwszy obaczyłem panią Aeluevę, siostrę Hugona, o której on nam opowiadał jeszcze we Francji. Ujrzawszy mnie, krzyknęła dzikim głosem i pewnoby mnie kazała powiesić w tejże godzinie, gdyby nie ujął się za mną jej brat, opowiadając, iżem darował mu życie (o tem, że ocalił mnie od śmierci, nie wspomniał ani słówkiem) i że nasz książę odzierżył w bitwie zwycięstwo. A gdy takie szły targi o nędzny mój żywot, nagle Hugon zatoczył się i padł nieprzytomny na ziemię, osłabiony krwi upływem.
— Z twojej to winy się stało! — krzyknęła na mnie pani Aelueva, poczem uklękła przy bracie, wołając, by przyniesiono wina oraz opatrunki.
— Gdybym był przewidział, co się stanie — odezwałem się, — tedybym jemu kazał jechać, a sam poszedłbym pieszo. Alem nie przeczuwał niczego. On pomógł mi dosiąść konia i szedł przy mym boku, nie skarżąc się wcale, owszem gawędząc wesoło. Daj Boże, by on przeze mnie nie ucierpiał szkody.
— Juści, winieneś się o to modlić! — rzekła ona, wydymając wargę. — Będziesz powieszon, jeżeli brat mój umrze.
— Hugona poniesiono do jego izby, natomiast do mnie przypadli trzej pachołcy, skrępowali mnie, powlekli na środek świetlicy i zarzucili mi na szyję powróz, przerzuciwszy jego koniec przez belkę w pułapie. Potem usiedli wedle ogniska i jęli trzonkami noży tłuc orzechy, oczekując wieści, zali żyw Hugo, czy już bliski skonu.
— Jakże się wtedy czułeś? — zapytał Dan.
— Wielce mi było ciężko na duszy, alem się modlił gorąco, by Bóg raczył przywrócić zdrowie Hugonowi, towarzyszowi memu ze szkolnej ławy. Około południa posłyszałem tętent w dolinie. Trzej pachołcy corychlej rozerwali moje pęta i rzucili się do ucieczki. W chwilę później już ludzie De Aquili wjeżdżali na dziedziniec. Wraz z nimi nadjechał Gilbert De Aquila, który szczycił się tem, iż za przykładem swego ojca pamiętał o każdym ze swych rycerzy. Był on postawy niskiej, jak i jego ojciec, ale i równie straszliwej; nos miał orli, i oczy jak orzeł, bystre i żółte. Dobierał sobie pod wierzch konie zdatne do boju i rosłe — deresze własnego ujeżdżenia i chowu — a nigdy by nie ścierpiał, by miał go ktoś podsadzać na siodło. Ujrzawszy stryczek wiszący u pułapu, roześmiał się, a za nim gruchnęła śmiechem cała drużyna, widząc mnie leżącego niby kłoda na ziemi.
— „Niezbyt grzeczne przyjęcie spotkało tu normandzkiego rycerza!“ rzecze on do mnie, „ale i za to wypada się odwdzięczyć. Powiedz-no mi, chłopcze, kto tu ci się przysłużył najwięcej, a my tu zaraz wymierzymy należną zapłatę.“
— Co znaczyły te słowa? Czy on chciał ich pozabijać? — zapytał Dan.
— Nie inaczej. Lecz jam spojrzał na panią Aeluevę, stojącą pośród dziewek dworskich, oraz na jej brata, boć właśnie ludzie De Aquili wwiedli ich wszystkich do świetlicy.
— Czy ona była ładna? — zapytała Una.
— Długo żyłem na tym świecie, ale przez cały ciąg mego życia nie zdarzyło mi się spotkać białogłowy, coby była godna rozściełać sitowie na onej podłodze, kędy stąpały nogi pani Aeluevy! — odparł rycerz spokojnie i z prostotą. — Poglądając na nią, postanowiłem użyć fortelu, któryby ocalił ją samą i jej domostwo.
— „Zważywszy, iżem tu przybył nieco raptownie, nie uprzedzając nikogo“ odezwałem się do Aquili, „nie mogę nic zarzucić grzecznym obyczajom obecnych tutaj Sasów“. Jednakże głos mi drżał, gdym to mówił, boć jest to... raczej była to niedobra sprawa bawić się w żarty z onym małym człowieczkiem...
— Przez chwilę wszyscy milczeli, wkońcu De Aquila roześmiał się. „Patrzajcie-no ludzie, co za dziwo!“ przemówił. „Ledwośmy uporali się z bitwą i jeszcześmy nie oddali ostatniej posługi memu rodzicowi, alić ten młokos, najmłodszy z naszych rycerzy, zdążył już osiąść w swym dworze, a podwładni mu Sasi (jak poznać po ich spasionych gębach!) nie poskąpili mu usług i hołdów. A niechże mnie święci mają w swej opiece!“ — tu poskrobał się w koniec nosa; „nigdy nie przypuszczałem, że tak łatwo podbijemy Anglję! Juści, nie pozostaje mi nic innego, jak podarować temu smykowi to, co sobie sam zdobył. A zatem, mój chłopcze, dwór ten pozostanie przy tobie, póki ja tu nie powrócę, albo póki ciebie tu nie ubiją. A teraz, druhowie, na koń... i jazda! Śpieszmy do Kentu za naszym książęciem, by go tam obwołać królem Anglji!“
— Pociągnął mnie za sobą ku drzwiom, gdzie podprowadzono mu konia — smukłego deresza, okazalszego od mojej Jaskółki, ale przyodzianego znacznie skromniej.
— „Słuchajno“ rzekł do mnie, mnąc w gniewie ogromne rękawice. — „Oddałem ci pieczę nad tym dworem, gdzie wszędy na cię czyhają żądła Sasów, a widzi mi się, że oni cię tu za miesiąc ubiją, jak ubili mojego rodzica. Ale jeżeli uda ci się utrzymać dach nad głową, strzechę nad gumnem i pług na roli aż do chwili mojego powrotu, dostaniesz ode mnie tutejsze włości w wieczyste posiadanie. Albowiem książę przyrzekł hrabiemu Mortain wszystkie ziemie koło Pevensey’u, a hrabia Mortain odda mi taką ich cząstkę, jaką oddałby nieboszczykowi mojemu ojcu. Bóg jeden wie, czy obaj dożyjemy dnia, w którym Anglja będzie podbita... atoli pamiętaj, mój chłopcze, że niekiedy wojowanie to głupstwo i fraszka, natomiast — (tu wziął w rękę cugle) — fortel i przebiegłość stanowią o wszystkiem.“
— „Niestety, nie odznaczam się przebiegłością!“ — westchnąłem.
— „Juści, nie dostawa ci jej jeszcze!“ — odrzekł, wsadzając nogę w strzemię, poczem dosiadłszy konia, jął łechtać go końcem buta w brzuch. „Jeszcześ się nie wyćwiczył... ale zdaje mi się, żeś sobie tu znalazł dobrego mistrza. Bądź zdrów! Zdołasz-li utrzymać ten dwór, to pożyjesz długo, a jeśli go stracisz, będziesz obwieszon!“
— I tak to, moje dzieci, acz byłem jeszcze młodzikiem bezwąsym, w niecałe dwa dni po bitwie pod Santlache pozostawiono mnie samego na czele trzydziestu chłopa, w nieznanym mi kraju, wśród ludzi mówiących obcą dla mnie mową, poruczając mi dozór nad zabraną im ziemią.
— Czy tą ziemią, która teraz do nas należy?
— Tak jest, w tych to było stronach. Przypatrzcie się, jako ciągnęły się one włości. Naprzód tedy od Górnego Brodu, inaczej Brodu Welanda, aż do Dolnego Brodu, koło Belle Allée, jakie pół mili ze wschodu na zachód. Zasię od Beacon’u do Brunaburgh, które jest poza nami, ciągnęły się przez dobrą milę z północy na południe. Wszędy po lasach grasowali rozbitkowie lub zbiegli z pola bitwy sascy łotrzykowie, normańscy łupieżcy, kłusownicy i rabusie. Istne gniazdo szerszeni!
— Po odjeździe De Aquili Hugon chciał mi dziękować, iżem ocalił im życie; żachnęła się na to pani Aelueva, twierdząc, jakobym to wszystko był zdziałał gwoli przywłaszczenia sobie ich dworu.
— „Zalim wiedział, iż mi go De Aquila podaruje?“ odrzekłem. „Gdybym mu napomknął, iż przez noc całą dźwigałem wasz powróz na szyi, onby już po dwakroć puścił z dymem wasze siedlisko!”
— „Gdyby to mnie człek jakiś zarzucił powróz na szyję” — ona mi na to, „spaliłabym po trzykroć jego domostwo i nie wdawałabym się w żadne układy.“
— „Tak, ale człekiem tym była niewiasta...“ — odrzekłem, śmiejąc się. Ona rozpłakała się i jęła się skarżyć, iż urągam jej niewoli.
— „Miłościwa pani“, — rzekłem na to, „niemasz niewolników w tej tu dolinie, jeno jeden... a nie jest-ci on Sasem.”
— Rozgniewały ją te słowa, przeto jęła mnie lżyć i przezywać normandzkim opryszkiem, co zakradł się tu z kłamstwem na ustach, by mamić ją słodkiemi słowy, a w rzeczy samej wygnać ją z torbami... Wygnać ją! Przebóg! Toć ona nawet nie przyjrzała się okropnościom wojny! Uniosłem się gniewem i odpowiedziałem: „Wszystkiemu temu kłam zadać potrafię, boć przysięgnę“ i wsparłem ręce na głowicy miecza na znak przysięgi, „że moja noga nie postanie w tej oto świetlicy, póki pani Aelueva sama mnie tu nie zawezwie.“
— Oddaliła się, nie mówiąc ni słowa; wyszedłem z dworu niezwłocznie, a za mną powlókł się Hugon, pogwizdując smętnie wedle obyczaju Anglików. Pode dworem obaczyliśmy owych trzech Sasów, co tu trzymali mnie w łykach przez noc zeszłą; teraz oni skolei byli powiązani przez moją drużynę, a za niemi stało z jakich pięćdziesięciu chłopów miejscowych, którzy patrzyli przed siebie osowiałym wzrokiem, oczekując swego losu. Z lasów, ciągnących się w stronę Kentu, doleciał nas słaby odgłos surm De Aquili.
— „Czy mamy ich wieszać?“ — spytali moi ludzie.
— „Jeśli tak uczynisz, to moje chłopy porwą się do bitki“ szepnął Hugo. Zwróciłem się doń z prośbą, by spytał trzech drabów, czy oczekują łaski.
— „Nie liczym na nią wcale“, odpowiedzieli jak jeden mąż. „Wszak mieliśmy rozkaz powiesić cię, gdyby nasz pan i zwierzchnik nie wrócił do zdrowia. I powiesilibyśmy cię napewno.“
— Gdym tak stał, bijąc się z myślami, naraz z dąbrowy na Górze Królewskiej wybiegła jakaś kobieta, lamentując, iże łotrzykowie normańscy uprowadzili jej stado nierogacizny.
— „Zajedno mi, czy to Sasi, czy Normanowie!“, krzyknąłem. „Musimy stąd wykurzyć tych łotrzyków, bo gotowi ograbiać nas tu codziennie! Dalej na nich, mości panowie, zbroić się czem kto może!“ Puściłem przeto wolno onych trzech drabów i ruszyliśmy gromadą; wespół z moją pancerną drużyną poszli za przewodem Hugona i Sasi, powyciągawszy z pod strzech pochowane dotąd siekierki i łuki. W połowie zbocza Królewskiej Górki zdybaliśmy pewnego franta, z Pikardji rodem, który przódziej snuł się za wojskiem jako markietan i szynkował wino w książęcym obozie, teraz zasię paradował na ukradzionym koniu, szczycąc się godłem, zabranem jednemu z poległych rycerzy, a wiódł za sobą z tuzin podobnych jemu hałaburdów. Gnali przed sobą świnie, kłując je i bijąc, ile wlezie. Daliśmy im tęgiego łupnia i uratowaliśmy nasz dobytek. Sto siedemdziesiąt wieprzków ocalało dzięki nam w tej srogiej bitwie. Wcale pokaźna porcja wieprzowiny!
Zaśmiał się pan Ryszard i tak mówił dalej:
— Tak to po raz pierwszy wzięliśmy się do wspólnej roboty. Prosiłem Hugona, by obwieścił swym ludziom, że postąpię tak samo z każdym, czyto chłopem czy szlachcicem, Sasem czy Normandczykiem, któryby odważył się ukraść choćby kurze jajko w tej dolinie. Gdyśmy wracali do domu, Hugo ozwał się do mnie: „Dziś wieczorem znacznie przyczyniłeś się do podboju Anglji“. A jam mu na to odrzekł: „Przeto Anglja niech będzie zarówno twoją, jak moją. Pomagaj mi, Hugonie, bym postępował sprawiedliwie z tym ludem. Oznajmij im, że jeżeli mnie zabiją, tedy De Aquila pomści ich śmiercią śmierć moją, a na moje miejsce ustanowi znacznie okrutniejszego władacza.“ „Juści, chyba to prawda“, rzecze na to Hugo i wyciągnął do mnie rękę. „Z dwojga złego zawżdy lepsze to, które znamy, niż to, które nie jest znane. Znośmyż je więc, póki nie uda się nam wypłoszyć waszych normańskich hufców z naszego kraju.“ To samo za nim powtórzyli jego Sasowie i wesołe mieli oblicza, gdyśmy pędzili trzodę ze wzgórka. I tak mi się widzi, że właśnie wtedy niektórzy z nich pozbyli się nienawiści ku mnie.
— Podoba mi się brat Hugo — z rozrzewnieniem odezwała się Una.
— Niemasz wątpliwości, iż był to najzacniejszy, najwaleczniejszy, najtkliwszy, najmędrszy i najbardziej dworny kawaler, jakiego ziemia nosiła — odrzekł pan Ryszard, pieszcząc głowicę miecza. — On to zawiesił miecz swój... ten, który widzicie... na ścianie wielkiej świetlicy, powiadając, iż do mnie ten oręż należy... i nie tknął go ani razu aż do powrotu De Aquili, o czem niebawem wam opowiem. Przez trzy miesiące jego ludzie wraz z moimi pełnili straż w dolinie, a łotrzykowie nocni i hultaje przekonali się rychło, że niczego od nas nie dostaną krom kęsa twardego chleba... i stryczka na szyję. Ramię w ramię walczyliśmy przeciwko wszelkim najezdnikom... bywało, że i trzy razy w tygodniu wypadło nam ucierać się to ze złodziejami, to z rycerzami-nieposesjonatami, dybiącymi na co tłustsze włości. Nakoniec doczekaliśmy się jakiego-takiego spokoju, przeto starałem się z pomocą Hugona sprawować rządy nad tą doliną (cała bowiem dolina stanowiła mą posiadłość), jako przystoi na rycerza. Udało mi się utrzymać dach nad głową i strzechę nad gumnem, atoli... hardy to naród z tych Anglików! Sasowie zabawiali się nieraz w żarty i śmieszki z Hugonem, a on z nimi... i (co mnie wręcz zdumiewało) wystarczyło, by lada chudopachołek bąknął, że jakowaś sprawa podlega zwyczajom dworzyszcza, wtedy natychmiast Hugon zwoływał co najstarszych ludzi ze dworu — takich starych, że pewno już nic innego nie pamiętali — i roztrząsał z nimi ową sprawę. Wszystko inne szło wtedy nabok — widziałem, że nawet zatrzymywali żarna z niedomielonem zbożem — a jeżeli zwyczaj lub obyczaj okazał się taki istotnie, jaki głoszono, to już na tem zamykano sprawę — chociażby nawet było to naprzekór Hugonowi, jego życzeniom i rozporządzeniom. Dziwy to były prawdziwe!
— O tak! — odezwał się Puk, po raz pierwszy wogóle wtrącając się do rozmowy. — Obyczaj Starej Anglji żył tu jeszcze przed wtargnięciem waszych normandzkich wojaków... no i przetrwał ich, chociaż zwalczano go tak nielitościwie.
— Jam go nie zwalczał — odparł pan Ryszard. — Jam pozwalał Sasom żyć wedle ich zatwardziałych nawyków; zasię gdy moi właśni, normańscy wojacy, co ledwo szósty miesiąc popasali w Anglji, nabrali hardości i poczęli mnie uczyć, co jest obyczajem tutejszego kraju, tom się już rozgniewał nie na żarty! O, dobre to były czasy! Co za przedziwni ludzie! Jam-ci ich wszystkich miłował niepomiernie.
To rzekłszy, podniósł ramiona, jakgdyby chciał niemi przytulić do serca całą drogą mu krainę. Jaskółka, posłyszawszy chrzęst jego kolczugi, podniosła łeb i zarżała przymilnie. On zaś ciągnął dalej:
— Nakoniec, gdy na wszelakich robotach, kłopotach, a nierzadko i zgryzotach zbiegł mi rok cały, do doliny naszej zjechał De Aquila, bez drużyny, znienacka, nie zapowiedziawszy swego przybycia. Jam go pierwszy dostrzegł przy Dolnym Brodzie samowtór z synkiem jednego z świniopasów, usadowionym na łęku siodła.
— „Nie potrzebujesz mi zdawać sprawy z włodarstwa swego“ — ozwał się do mnie. „Wszystkiegom-ci się dowiedział od tego pacholęcia.“ I opowiedział mi, jak to małe licho zatrzymało mu konia (a rosłe było konisko!) przed brodem, wymachując gałęzią i oznajmując krzykiem, iż drogą tą jeździć nie wolno. „Jeżeli więc jedno nagie, zuchwałe pacholątko starczyło natenczas, by bronić przeprawy, toś dzielnie się spisywał, mój włodarzu“ — tak powiedział, sapiąc i ocierając pot z czoła.
— Uszczypnął chłopaka w policzek i pojrzał na nasze bydełko w koszarze nad rzeką.
— „On tłusty, a i ono też tłuste“, odezwał się, pocierając koniec nosa. „No, no, nie brak aspanu przebiegłości i fortelu! To lubię, to lubię! A cóżem ci to powiadał, smyku, kiedym stąd odjeżdżał?“
— „Zdołasz-li utrzymać ten dwór, to pożyjesz długo, jeśli zasię go postradasz, będziesz obwieszon!“ — odpowiem mu na to. — „Słowa te nigdy nie wyszły mi z pamięci.“
— „Wierę! takom rzekł. A tyś go utrzymał.“ To rzekłszy, zlazł z siodła i końcem miecza wykrajał kawał darni z nad brzegu i wręczył go mnie; klęcząc przyjąłem dar ten z rąk jego miłościwych.
Dan i Una spojrzeli po sobie zdumieni.
— To właśnie była intromisja — objaśnił ich Puk.
— „A teraz, mości Ryszardzie (odezwał się, po raz pierwszy używając tego miana) jesteś już prawnie zaintromitowanym właścicielem dworu — i ty i twoi dziedzice po wiekuiste czasy. Musić to wystarczyć, póki skrybenci królewscy nie wypiszą twego tytułu na pergaminie. Anglja już do nas należy... o ile tylko zdołamy ją utrzymać.“
— „Jakąż mam płacić powinność?“ — zapytałem, przejęty (jako dziś jeszcze pomnę) dumą nieopisaną.
— „Lenno rycerskie, mój chłopcze, rycerskie lenno!“ — odpowiedział, skacząc na jednej nodze koło swego wierzchowca (zda się, żem wam mówił, iż był on wzrostu małego, a wszakoż nie pozwalał, by go podsadzano na siodło?). „Będziesz mi przysyłał sześciu jezdnych albo dwunastu łuczników na każde moje zawołanie, a następnie... skądeś ty tu wziął takie piękne zboże?“ (albowiem był to właśnie czas przedżniwny i zboże wyzłociło się nad podziw.) „Jeszczem-ci nigdy nie widywał tak okazałych kłosów! Przysyłaj-no mi co roku ze trzy wory tego ziarna, a pozatem, na pamiątkę naszego ostatniego spotkania... kiedyś to miał powróz na szyi... ugaszczaj mnie i moją drużynę przez dwa dni każdego roku w wielkiej świetlicy twojego dworu.“
— „Biadaż mi!“, rzekę mu na to. „Tedy jużem postradał mój dwór! Zobowiązałem się, że nie przestąpię progu świetlicy!“ Poczem opowiedziałem, com ślubował pani Aeluevie.
— Więc od tego czasu nie byłeś ani razu we dworze? — spytała Una.
— Ani razu — odpowiedział pan Ryszard z uśmiechem. — Zbudowałem sobie drewniany szałas na wzgórku, tam sprawowałem sądy i tam sypiałem... De Aquila okręcił się wbok, a puklerz zachrzęścił mu na plecach. „Nie szkodzi, mój chłopcze“, rzecze. „Pofolguję ci na ten rok.“
— To miało znaczyć, że pan Ryszard nie potrzebuje ugaszczać go w swym dworze przez pierwszy rok swego władania — wyjaśnił Puk.
— De Aquila zatrzymał się przeto w mym szałasie, a Hugon, który umiał pisać, czytać i rachować, pokazał mu rejestr dworski, gdzie porządkiem spisane były wszystkie nasze łany i nazwiska wszystkich naszych ludzi; on zasię zadawał nam tysiące pytań, dotyczących gleby, drzewostanu, pastwisk, młyna, stawów rybnych oraz stanu majątkowego każdego z mieszkańców doliny. Atoli ani razu nie wspomniał imienia pani Aeluevy ani nie podszedł w stronę świetlicy. Nocą zasiadł z nami do dzbana w mym szałasie. Siedząc na słomianej ściółce i wodząc żółtemi oczyma nad puharem, wyglądał iście jak wielki orzeł, co stroszy pióra na gnieździe; a gdy się czasem wmieszał w rozmowę, to zawsze znienacka, jak orzeł, chwytający w szpony upatrzoną zdobycz, i chociaż przelatywał od jednej rzeczy do drugiej, to jednak nigdy celu nie chybiał. Bywało, przez czas jakiś poleży sobie cichutko, naraz przewraca się z szelestem po słomie i zaczyna przemawiać takim głosem, jak sam Jegomość Król Wilhelm, a zaraz potem prawił nam różne bajki i przypowieści; jeśliśmy czego nie rozumieli, to dźgał nas pod żebra mieczem, całe szczęście, że w pochwie ukrytym.
— „Zważcie-no, chłopcy, co wam mówię“, gwarzył. „Snadź urodziłem się nie wtedy, kiedy mi trzeba się było narodzić. Pięćset lat temu uczyniłbym z Anglji kraj tak możny, iżby nim zawładnąć nie zdołał żaden Sas, Normand ani Duńczyk. Pięćset lat temu byłbym królom takim doradcą, jakiego świat i korona angielska nie widziała. Wszystko oto tutaj siedzi“, dodał, klepiąc się po wielkiej głowie, „ale na niewiele to się zda w tych straszliwych czasach. W każdym razie powiem ci, Ryszardzie, że Hugon więcej wart od ciebie.“ Gdy to mówił, głos jego był szorstki i złowrogi, jak krakanie kruka.
— „Prawdę mówisz“, odrzekłem. „Gdyby nie pomoc Hugona, jego cierpliwość i wytrwałość, nigdybym nie zdołał utrzymać tego dworu.“
— „Ani też żywota“, dopowiedział De Aquila. „Hugon ocalił cię nie raz, ale sto razy. Nie przerywaj mi, Hugonie!... Aza wiesz ty, mój Ryszardzie, czemu to Hugon sypiał i jeszcze sypia wśród twej normańskiej drużyny?“
— „Ażeby być przy mnie“, odpowiedziałem, mniemając, iż mówię prawdę.
— „Głupiś!“, burknął De Aquila. „Toć to dlatego, że jego Sasi nalegali nań, by powstał przeciwko tobie i wygnał precz wszystkich Normandów z tej doliny. Niech cię nie obchodzi, skąd mam tę wiadomość. Dość na tem, że oznajmiam ci rzecz prawdziwą. Przeto Hugon uczynił się za ciebie zakładnikiem, wiedząc, że jeżeli spotka cię jaka krzywda ze strony Sasów, twoi Normańczycy zabiją go niechybnie; wiedzieli o tem dobrze i Sasi, więc liczyli się z tobą. Zali to nie prawda, Hugonie?“
— „Potrosze i prawda“, odrzekł Hugon, okazując niejakie zawstydzenie; „a właściwie było to prawdą pół roku temu. Teraz moi Sasi nie wyrządziliby Ryszardowi najmniejszej krzywdy, bo sądzę, iż się już na nim poznali... wszelakoż mniemałem, że zbytek ostrożności nigdy nie zawadzi.“
— Pomyślcie sobie, moje dziatki, co ten człowiek dla mnie uczynił... a jam się tego nawet nie domyślał! Noc po nocy spoczywał pomiędzy moją zbrojną drużyną, acz wiedział dobrze, że życiem swojem odpowiada za moje życie, gdyby który z Sasów podniósł przeciwko mnie oręż...
— „Wierę!“ rzecze De Aquila. „A spójrzcie, iż on jest bez miecza!“ I wskazał na pas Hugona, gdyż (jak podobno wam wspominałem) Hugon odpasał miecz swój nazajutrz od chwili, gdym mu go z ręki wytrącił pod Santlache; odtąd nosił jedynie krótką mizerykordję i łuk przydługi. „Bez mieczaś i bez ziemi, Hugonie, a dyć cię zowią krewniakiem grafa Godwina“ (iście był Hugon z krwi Godwinowej); „dwór, który był twój dotychczas, został oddany temu junakowi i jego potomstwu po wieczyste czasy. Podnieś się tedy i ukórz przed nami, Hugonie, boć możemy cię stąd wyżenąć jako psa nędznego.“
— Hugon nic nie odrzekł, jenom słyszał, jako zgrzytał zębami. Wtedym się porwał przeciwko De Aquili, zwierzchnikowi memu i panu, każąc, aby milczał, jeśli nie chce, bym mu wtłoczył te słowa spowrotem do gardła. De Aquila począł się śmiać serdecznie, aże mu łzy pociekły po twarzy.
— „Ostrzegałem-ci króla“, rzecze, „przed tem, co się stanie, gdy odda ziemię angielską w ręce naszych normandzkich łupieżców. Wszak to, Ryszardzie, niecałe dwa dni, jakom cię zatwierdził panem tutejszego dwora, a ty jużeś pokwapił się do rokoszu przeciwko swemu zwierzchnikowi i panu. Jakoż my z nim postąpim, mości Hugonie?“
— „Jestem bezbronny“, odparł Hugon, „nielza ci szydzić z bezbronnego!“ To rzekłszy, oparł na kolanach głowę i zapłakał.
— „Ej, głupiś, po dwakroć głupi!“, zawołał De Aquila zgoła już innym głosem; „toż niedalej, jak pół godziny temu podarowałem ci dwór Dallington tam za górą!“ To rzekłszy, wyciągnął rękę ponad posłaniem i znowu dźgnął Hugona poufale pochwą pod żebro.
— „Mnie?“, zdziwił się Hugon. „Toż jestem Sasem i nie ślubowałem wierności żadnemu z Normandów, okrom obecnego tu Ryszarda, którego miłuję.“
— „W zacnych i zbożnych czasach, których dla grzechów moich ponoć nie dożyję, na ziemi angielskiej nie będzie ani Sasów ani Normańczyków“, odeprze mu De Aquila. „Znam-ci ja się coś nie coś na ludziach, tedy ci rzekę, iż chocieś niezaprzysiężony, służysz mi wierniej, niż wielu Normańczyków, którychbym ci mógł wyliczyć po imieniu. Weź-że sobie tedy Dallington, a jeślić wola i ochota, to połącz się z Ryszardem i wypowiedz mi wojnę, chociażby jutro!“
— „O nie!“, odrzekł Hugon. „Nie jestem dzieckiem! Przyjmując dar, zobowiązuję się do wiernej służby!“ Złożył obie ręce na dłoniach De Aquili i zaprzysiągł mu wierność. Wówczas, jako pomnę, ucałowałem go serdecznie, a De Aquila ucałował nas obu.
— Potem usiedliśmy przed szałasem, bo już się robił dzień. De Aquila przyglądał się naszym chłopom, idącym do roboty na polach, i gawędził z nami to o rzeczach świętych, to o łowach i ujeżdżaniu koni, to znów dawał nam rady, jak mamy rządzić w naszych dworach, to wreszcie odsłaniał nam zalety i wady króla Jegomości. Tak-ci do nas teraz mówił, jakgdybyśmy byli jego rodzonymi braćmi. Naraz przekradł się do mnie jakiś chłop (a był-ci to jeden z owych trzech, których omieszkałem powiesić przed rokiem) i grzmiącym głosem oznajmia (takim to głosem Sasowie zwykli szeptać w ucho swe tajemnice), że pani Aelueva chce ze mną pomówić w wielkiej świetlicy. Już przódziej, gdy chadzała po dworskich obejściach, miała ten zwyczaj, iż zawiadamiała mnie, dokąd się wybiera, bym mógł wyprawić kilku łuczników, którzyby szli za nią i przed nią i strzegli jej kroków. Nierzadko się zdarzało, iżem przyczajał się w lesie i również przyglądał się jej przechadzkom.
— Poszedłem tedy żwawo, a gdym doszedł do dźwierzy dworzyszcza, one otworzyły się znienacka i stanęła w nich pani Aelueva, mówiąc tak do mnie: „Mości Ryszardzie, izali nie raczysz wnijść do swej świetlicy?“ To rzekłszy, rozpłakała się, ale nikt tego nie widział krom nas dwojga.
Zamilkł na chwilę stary rycerz i uśmiechał się, wodząc wzrokiem po dolinie.
— Ach, jakże dobrze się złożyło! — zawołała Una, klasnąwszy zlekka w rączki. — Więc ona żałowała tego, co zrobiła, i chciała ci to powiedzieć...?
— Wierę, żałowała... i wyznała mi to — potwierdził pan Ryszard, ocknąwszy się z zadumy. — Wnet-że potem (aczkolwiek on powiadał, iże całe dwie godziny zbiegły) ku wrotom podjechał De Aquila z pięknie lśniącym puklerzem (Hugon mu go tak wyczyścił) i jął domagać się poczęstunku, przezywając mnie niewiernym rycerzem, co chce zagłodzić swego zwierzchnika i pana. Wówczas okrzyknął, że przez dzień cały nikomu w dolinie nie wolno zajmować się pracą. Naszym Sasom w to graj! Nuże dąć w rogi, zastawiać jadło i napoje, biegać w przegony, pląsać i śpiewać! Zasię De Aquila wszedł na drewniany podnóżek i jął coś do nich prawić dziwną jakąś mową, której nikt nie zrozumiał, acz on sam oddałby głowę za to, iż była to czysta mowa saska. Noc nam zeszła na uczcie w wielkiej świetlicy, a gdy śpiewacy i harfiarze odeszli, ostaliśmy jeno we czworo i siedzieliśmy do późna przy poczęsnym stole. Jako pomnę, noc była ciepła, oświecona pełnią księżycową. De Aquila przykazał Hugonowi, by w cześć dworzyszcza Dallingtońskiego zdjął znowu miecz swój ze ściany, co Hugon wykonał z ochotą. Snadź kurz osiadł na rękojeści, bom widział, jako dmuchał na nią ze wszech stron.
— Ona i ja siedzieliśwa nieco na uboczu, pogwarzając. Naraz zdało się nam, jakoby harfiarze ku nam powrócili, albowiem cała świetlica drgnęła i napełniła się gwarną jakowąś muzyką. Zerwał się z miejsca De Aquila — ale nie było nikogo innego przybysza, jedno ta jasność miesięczna, co jako pył zaległa ziemię.
— „Słyszcie-no!“, rzecze Hugon. „To mój miecz tak się odzywa.“ Iście, ledwo go przypasał, muzyka ucichła.
— „Przebóg, nie chciałbym mieć takiego oręża przy boku!“, krzyknął De Aquila. „I cóż on głosi?“
— „Wiedzą to jeno bogowie, którzy go zdziałali. Ostatni raz odzywał się do mnie pod Hastings, kiedym postradał wszystkie me włości. Teraz zaś pewno głosi, że otrzymałem nową dziedzinę i znów jestem do czci wrócony“, odrzekł Hugon.
— Oswobodził brzeszczot na chwilę, a potem wepchnął go znów z radością do pochwy, on zasię odezwał się doń głosem cichym, poufnym, jako... jako przemawia do męża niewiasta, trzymając głowę na jego ramieniu.
— Tako więc po raz drugi w życiu posłyszałem śpiew onego miecza...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— Patrzaj! — zawołała Una. — Tam mamusia schodzi do nas po Długim Wygonie! Cóż ona powie, gdy zobaczy pana Ryszarda? Przecież on się przed nią nie ukryje!
— A Puk już tym razem nie zdąży nas zaczarować! — dodał Dan.
— Tacyście tego pewni? — żachnął się Puk, i nachyliwszy się ku rycerzowi, szepnął mu coś do ucha. Pan Ryszard uśmiechnął się i skinął głową w odpowiedzi.
— A co się stało z mieczem i bratem moim Hugonem, opowiem wam już kiedyindziej — rzekł, powstając. — Hej, Jaskółko!
Wielkie konisko zerwało się kędyś z drugiego końca łąki i przeleciało kłusem tuż obok nadchodzącej matki. Wówczas dzieci posłyszały jej słowa:
— Znowu stare szkapsko Gleasona zaszło na naszą łąkę! Którędy ono tu się dostało?
— Chyba koło kamienistego zakrętu — odrzekł Dan. — Ot, nawet widać wyłom w brzegu, zrobiony jego kopytami! Myśmy dopiero teraz zauważyli tego konia. Niewiele rybek udało się nam złowić, choć czatowaliśmy na nie przez całe popołudnie...
I oboje byli święcie przekonani, że tak było naprawdę. Nie spostrzegli listków dębu, głogu i jesionu, które Puk nieznacznie wetknął im za pazuchę.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — |