Pustelnia parmeńska/Tom II/XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Pustelnia parmeńska
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1933
Druk Zakłady graficzne B. Wierzbicki i s-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. La Chartreuse de Parme
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV

Pani Sanseverina zorganizowała świetne wieczory w zamku, który nigdy nie oglądał tyle wesołości; nigdy nie była milsza niż tej zimy, a mimo to żyła w największem niebezpieczeństwie; ale też, w owej krytycznej porze, nie zdarzyło się jej ani razu pomyśleć z bólem o odmianie Fabrycego. Młody książę przybywał bardzo wcześnie na wieczory matki, która powtarzała mu ciągle:
— Idź Wasza Wysokość rządzić; założę się, że na biurku ze dwadzieścia raportów czeka na decyzję. Nie chcę aby Europa obwiniała mnie, że zrobiłam z syna próżniaka, aby panować w jego miejsce.
Przestrogi te miały tę wadę, że się pojawiały w najmniej odpowiedniej chwili; to znaczy, kiedy Jego Wysokość, przezwyciężywszy nieśmiałość, brał udział w jakiej ożywionej grze towarzyskiej. Dwa razy w tygodniu urządzano majówki, do których, pod pozorem zdobywania nowemu władcy miłości ludu, księżna-matka dopuszczała najpiękniejsze kobiety z mieszczaństwa. Pani Sanseverina, która była duszą tego wesołego dworu, miała nadzieję, że piękne mieszczanki, które wszystkie patrzały ze śmiertelną zawiścią na karjerę Rassiego, opowiedzą księciu niezliczone łajdactwa tego ministra. Między innemi dzieciństwami, książę chciał mieć ministerjum moralne.
Rassi miał zbyt wiele rozumu, aby nie czuć, jak bardzo te świetne wieczory na dworze księżnej-matki, organizowane przez jego nieprzyjaciółkę, są dlań niebezpieczne. Nie chciał oddać hrabiemu Mosca zupełnie legalnego wyroku na Fabrycego; trzeba było tedy, aby jedno z dwojga, albo on albo pani Sanseverina, znikło ze dworu.
W dniu owych zamieszek ulicznych, którym obecnie przeczyć należało do dobrego tonu, ktoś rozdawał ludowi pieniądze. Rassi wziął to za punkt wyjścia: jeszcze gorzej ubrany niż zazwyczaj, zachodził do najnędzniejszych domów w mieście i spędzał godziny całe na rozmowach z biedakami. Tyle trudów uzyskało nagrodę: po dwóch tygodniach zyskał pewność, że Ferrante Palla był tajną głową powstania, i co więcej, że ten człowiek, biedny całe życie jak wielki poeta, sprzedał niedawno w Genui ośm czy dziesięć djamentów. Cytowano, między innemi, pięć drogich kamieni, które warte były w istocie więcej niż czterdzieści tysięcy, a które, na dziesięć dni przed śmiercią księcia, oddano za trzydzieści pięć tysięcy, a to, jak powiadano, z potrzeby.
Jak odmalować radość ministra sprawiedliwości po tem odkryciu? Spostrzegł, że codziennie ośmieszano go coraz bardziej na dworze księżnej-matki; nieraz książę, rozmawiając z nim o sprawach państwowych, parskał mu w nos z całą nieopatrznością młodości. Trzeba przyznać, że Rassi miał narowy osobliwie plebejskie; naprzykład kiedy się zapalał w rozmowie, zakładał nogę na nogę i brał trzewik do ręki; w miarę zainteresowania, rozkładał na nodze czerwoną, bawełnianą chustkę etc. Książę serdecznie się śmiał z konceptu jednej z najładniejszych pań z mieszczaństwa, która, wiedząc zresztą że ma bardzo ładną nogę, zaczęła przedrzeźniać wykwintny gest ministra sprawiedliwości.
Rassi zażądał nadzwyczajnego posłuchania u księcia i rzekł:
— Czy Wasza Wysokość zechciałby dać sto tysięcy franków, aby wiedzieć ściśle, jaką śmiercią umarł Jego dostojny ojciec? za tę sumę, policja podjęłaby się zarazem ująć winnych, o ile są winni.
Odpowiedź księcia nie mogła być wątpliwa.
W jakiś czas potem, Chekina ostrzegła księżnę, iż ofiarowano jej wielką sumę za to, aby pozwoliła zbadać jubilerowi djamenty swej pani; oczywiście odmówiła z oburzeniem. Księżna zganiła tę odmowę; w tydzień później, Chekina ofiarowała się pokazać djamenty. W dniu umówionym w tym celu, hrabia Mosca umieścił po dwóch pewnych ludzi opodal każdego jubilera w Parmie, i, koło północy, przyszedł powiedzieć pani Sanseverina, że ciekawym jubilerem jest nie kto inny, tylko brat Rassiego. Księżna była tego wieczora bardzo wesoła: grano w pałacu komedję dell’arte, to znaczy taką, w której każda osoba wymyśla djalog napoczekaniu, a jedynie plan komedji wywieszony jest w kulisach. Księżna, która grała główną rolę, miała za kochanka w sztuce hrabiego Baldi, ex-przyjaciela margrabiny Raversi, która była obecna. Książę Ernest, bardzo nieśmiały, ale ładny chłopiec i obdarzony gorącem sercem, wystudjował rolę hrabiego Baldi i chciał ją grać na drugiem przedstawieniu.
— Mało mam czasu, rzekła pani Sanseverina do hrabiego Mosca, gram w pierwszej scenie drugiego aktu: przejdźmy do sali gwardyjskiej.
Tam, pośród dwudziestu gwardzistów, bacznych na słowa ministra i ochmistrzyni, księżna rzekła, śmiejąc się, do przyjaciela:
— Łaje mnie pan zawsze, kiedy zdradzam tajemnicę bez potrzeby. Mnie zawdzięcza Ernest V wstąpienie na tron; chodziło o to, aby pomścić Fabrycego, którego kochałam o wiele więcej niż dziś, mimo iż zawsze bardzo niewinnie. Wiem, że ty niebardzo wierzysz w tę niewinność, ale mniejsza, skoro mnie kochasz mimo moich zbrodni. Oto moja prawdziwa zbrodnia: oddałam wszystkie swoje djamenty bardzo interesującemu szaleńcowi, zwanemu Ferrante Palla, uściskałam go nawet aby zgładził człowieka, który chciał otruć Fabrycego. Gdzież w tem co złego?
— A! oto więc skąd Ferrante wziął pieniądze na swoje rozruchy! rzekł hrabia zdumiony; i pani mi opowiada to wszystko w gwardyjskiej sali?
— Bo mi się spieszy, a Rassi jest właśnie na tropie zbrodni. Faktem jest, że nigdy nie mówiłam o powstaniu, nienawidzę jakobinów. Zastanów się nad tem; powiesz mi swoje zdanie po komedji.
— Powiem ci zaraz, że trzeba rozkochać w sobie księcia.... Ale, rozumie się, do uczciwych granic, pamiętaj!
Zawołano księżnę na scenę, pobiegła pędem.
W kilka dni potem, pani Sanseverina otrzymała pocztą niezdarny list, podpisany nazwiskiem jej dawnej pokojówki; kobieta ta prosiła o umieszczenie jej przy dworze, ale księżna poznała od pierwszego rzutu oka, że to nie jest jej pismo ani styl. Odwracając kartkę aby przeczytać drugą stronę, księżna ujrzała, iż upadł jej do stóp cudowny obrazek Madonny, zawinięty w kartkę wydartą ze starej książki. Rzuciwszy okiem na obrazek, księżna odczytała kilka wierszy drukowanej stronicy. Oczy jej zabłysły na widok tych słów:
„Trybun brał sto franków na miesiąc, nie więcej; resztą chciał ożywić święty ogień w duszach zmrożonych egoizmem. Lis jest na moim tropie i oto czemu nie starałem się widzieć ostatnim razem ubóstwianej istoty. Powiadałem sobie: ona nie lubi republiki, ona która przewyższa mnie rozumem zarówno jak wdziękami i urodą. Zresztą, jak stworzyć republikę bez republikanów? Czyżbym się mylił? Za pół roku, przebiegnę, z mikroskopem w ręku i pieszo, małe mieściny w Ameryce i zobaczę czy mam jeszcze kochać jedyną rywalkę jaką pani posiada w mem sercu. Jeśli pani otrzyma ten list, pani baronowo, i jeśli żadne niepowołane oko nie czytało go przed panią, niech pani każe złamać młody buk, zasadzony o dwadzieścia kroków od miejsca gdzie ośmieliłem się przemówić do pani pierwszy raz. Wówczas każę zagrzebać, pod wielkim bukszpanem w ogrodzie, który pani zauważyła raz w czasie moich szczęśliwych dni, skrzynkę, gdzie znajdą się te rzeczy, które ściągają potwarze na głowę ludzi z mojemi przekonaniami. Z pewnością nie pozwoliłbym sobie pisać, gdyby lis nie był na moim tropie i gdyby nie mógł dotrzeć do lej niebiańskiej istoty. Zbadać bukszpan za dwa tygodnie“.
Skoro ma drukarnię do rozporządzenia, powiadała sobie księżna, wkrótce będziemy mieli zbiorek sonetów; Bóg wie, co on mi tam za imiona nada!
Zalotność księżnej kazała jej uczynić próbę; przez tydzień była cierpiąca, i dwór nie miał przemiłych wieczorów. Księżna-matka, zawstydzona wszystkiem co strach przed synem kazał jej uczynić w pierwszych dniach wdowieństwa, postanowiła spędzić ten tydzień w klasztorze, przy kościele gdzie pochowano nieboszczyka męża. Ta przerwa w wieczorach przygniotła księcia olbrzymią sumą wolnego czasu i zadała potężny cios wpływom ministra sprawiedliwości. Ernest V zrozumiał nudę, jaka mu grozi, w razie gdyby pani Sanseverina opuściła dwór lub bodaj przestała napełniać go radością. Wieczory zaczęły się na nowo, i książę objawiał coraz większe zainteresowanie komedjami dell’arte. Miał ochotę zagrać, ale nie śmiał przyznać się do tej ambicji. Jednego dnia, rumieniąc się mocno, rzekł do pani Sanseverina: Czemu i ja nie miałbym grać?
— Jesteśmy tu wszyscy na rozkazy Waszej Wysokości; jeśli W. W. raczy mi rozkazać, polecę ułożyć plan komedji, w której najświetniejsze sceny przypadną W. W. ze mną. Że zaś przez pierwsze dwa dni wszyscy są nieco niepewni, jeśli książę raczy mi się przyglądać z niejaką uwagą, pozwolę sobie poddawać mu odpowiedzi.
Wszystko ułożono bardzo zręcznie. Książę, bardzo nieśmiały, wstydził się swej nieśmiałości; trudy, jakie zadała sobie pani Sanseverina, aby mu oszczędzić tych męczarni, zrobiły głębokie wrażenie na młodym monarsze.
W dzień pierwszego występu, przedstawienie zaczęło się o pół godziny wcześniej niż zwykle; w tej chwili znajdowało się w salonie jedynie ośm lub dziesięć starszych pań. Te fizjognomje nie onieśmielały księcia; zresztą, damy owe, wychowane w Monachjum w prawdziwych zasadach monarchicznych, oklaskiwały wszystko. Czyniąc użytek ze swej władzy jako ochmistrzyni, pani Sanseverina zamknęła na klucz drzwi, któremi ciżba dworska wchodziła na widowisko. Książę, który miał zmysł literacki i był ładnym chłopcem, wywiązał się dobrze z pierwszych scen; bardzo sprytnie powtarzał zdania które czytał w oczach księżnej lub które mu poddawała. Gdy nieliczni słuchacze oklaskiwali ze wszystkich sił, pani Sanseverina dała znak, otwarto główne wejście i widownia zapełniła się w jednej chwili wszystkiemi pięknościami dworu, które, widząc uroczą i zadowoloną fizjognomję księcia, zaczęły klaskać; książę zaczerwienił się ze szczęścia. Grał rolę zakochanego w pani Sanseverina. Nietylko nie potrzebowała mu poddawać słów, ale niebawem musiała skracać sceny; mówił o swej miłości z zapałem, który wprawiał aktorkę w zakłopotanie; odpowiedzi jego trwały po pięć minut. Pani Sanseverina nie była już ową olśniewającą pięknością z zeszłego roku: więzienie Fabrycego, a więcej jeszcze pobyt z Fabrycym, chmurnym i milczącym, nad Lago Maggiore, przydały dziesięć lat pięknej Ginie. Rysy jej zaostrzyły się, miały więcej duszy a mniej młodości.
Ale, mimo że fizjognomja jej rzadko już odnajdywała dawną wesołość, na scenie, przy pomocy różu i środków aktorskich, Giną była jeszcze najładniejszą kobietą na dworze. Namiętne tyrady księcia obudziły czujność dworaków; powiedzieli sobie: „Oto pani Balbi tego nowego panowania“. Hrabia burzył się w duchu. Po ukończeniu sztuki, pani Sanseverina rzekła do księcia wobec całego dworu:
— Wasza Wysokość gra za dobrze; powiedzą że książę jest zakochany w trzydziestoośmioletniej kobiecie, co zepsuje moje małżeństwo z hrabią. Nie będę już grywała z Waszą Wysokością, chyba że mi książę przyrzeknie, że będzie się zwracał do mnie tak, jakby to czynił odnośnie do kobiety w pewnym wieku, margrabiny Raversi naprzykład.
Powtórzono trzy razy tę samą sztukę; książę oszalał ze szczęścia. Ale pewnego wieczora, wydał się wielce zachmurzony.
— Albo się bardzo mylę, rzekła ochmistrzyni do księżnej-matki, albo Rassi stara się nam wypłatać figla; radzę Waszej Wysokości naznaczyć przedstawienie na jutro; książę będzie źle grał i, w swojej rozpaczy, wygada się może przed panią.
Książę grał w istocie bardzo źle; ledwie go było słychać, nie umiał wybrnąć z żadnego zdania. Z końcem pierwszego aktu miał prawie łzy w oczach; pani Sanseverina trzymała się w pobliżu, ale zimna i nieruchoma. Znalazłszy się z nią na chwilę sam, w garderobie artystów, książę zamknął drzwi.
— Za nic, rzekł, nie potrafię dograć drugiego i trzeciego aktu; nie chcę aby mnie oklaskiwano przez grzeczność; oklaski, jakiemi mnie darzono dziś wieczór, brzydziły mnie. Niech mi pani poradzi, co czynić?
— Wyjdę na scenę, złożę głęboki ukłon Jej Wysokości, drugi publiczności, jak prawdziwy dyrektor teatru, i powiem, że aktor grający Lelia zasłabł nagle, wobec czego widowisko zakończy się paroma utworami muzycznemi. Hrabia Rosca i mała Ghisolfi będą uszczęśliwieni mogąc przed tam świetnem zgromadzeniem popisać się swemi nikłemi głosikami.
Książę ujął rękę pani Sanseverina i ucałował ją z zapałem.
— Czemu pani nie jest mężczyzną, — rzekł — dałabyś mi dobrą radę. Rassi złożył mi na biurku sto ośmdziesiąt dwa zeznań przeciw rzekomym mordercom ojca. Prócz zeznań, jest akt oskarżenia na więcej niż dwieście stron; trzeba mi przeczytać to wszystko, a co więcej, dałem słowo że nic nie powiem hrabiemu. To wiedzie prostą drogą do egzekucyj; już chce, abym kazał porwać we Francji, blisko Antibes, Ferrante Palla, tego wielkiego poetę, którego tak podziwiam. Mieszka tam jako Poncet.
— W dniu, w którym Wasza Wysokość każe powiesić liberała, Rassi będzie przywiązany do ministerjum żelaznemi łańcuchami, i tego pragnie za każdą cenę; ale W. W. nie będzie mogła oznajmić przejażdżki na dwie godziny zgóry. Nie wspomnę ani księżnej-matce ani hrabiemu o krzyku boleści jaki się wydarł księciu; ale, ponieważ, wedle przysięgi, nie wolno mi mieć wobec mej pani żadnej tajemnicy, byłabym szczęśliwa, gdyby książę zechciał powiedzieć swojej matce to samo, co mu się wymknęło w rozmowie ze mną.
Ta myśl rozprószyła cierpienia aktora po klapie, która gnębiła księcia.
— Niech pani zatem poprosi matki, idę do jej gabinetu.
Książę opuścił kulisy, przeszedł do bocznej sali, odprawił szorstko ochmistrza i adjutanta, którzy szli za nim. Księżna-matka opuściła szybko salę; skoro przybyła do gabinetu, ochmistrzyni złożyła głęboki ukłon matce i synowi i zostawiła ich samych. Można sobie wyobrazić poruszenie dworu; takie rzeczy stanowią jego urok i zabawę. Po godzinie, sam książę ukazał się we drzwiach i zawołał ochmistrzynię; księżna-matka była we łzach; syn miał fizjognomję zupełnie zmienioną.
— Ot, słabi ludzie, powiedziała sobie ochmistrzyni, są w złym humorze i szukają pozoru aby się pogniewać na kogoś. Najpierw matka i syn sprzeczali się o to, kto ma opowiedzieć szczegóły pani Sanseverina, która, w odpowiedziach swoich, strzegła się aby nie wyrazić żadnego zdania. Przez dwie śmiertelne godziny, aktorzy tej nudnej sceny nie wyszli ze swoich ról. Książę poszedł sam po teki, które Rassi złożył na jego biurku; wychodząc od matki, zastał cały dwór, który go oczekiwał. — Idźcie stąd, zostawcie mnie w spokoju! wykrzyknął niegrzecznym tonem, którego nigdy u niego nie słyszano. Książę nie chciał aby go widziano niosącego teki: monarcha nie powinien nic nosić. Dwór rozproszył się w mgnieniu oka. Wracając, książę spostrzegł już tylko lokajów, którzy gasili świece; odprawił ich z wściekłością, zarówno jak biednego Fontanę, służbowego adjutanta, który był natyle niezręczny, iż przez gorliwość został.
— Wszyscy silą się niecierpliwić mnie dziś wieczór, rzekł ze złością do pani Sanseverina, wracając do gabinetu; przypisywał jej wiele rozumu i wściekły był, że wzbrania się wyrazić swoje zdanie. Ona znowuż uparła się nie powiedzieć nic, póki jej nie spytają wyraźniej. Upłynęło dobre pół godziny, zanim książę, który miał poczucie godności, zdecydował się powiedzieć: — Ależ czemu pani nic nie mówi?
— Jestem tu, aby służyć swojej pani i zapominać bardzo szybko to, co się mówi przy mnie.
— A więc, rzekł książę rumieniąc się mocno, nakazuję pani wyrazić swoje zdanie.
— Karze się zbrodnie poto, aby się nie powtarzały. Otruto nieboszczyka księcia? to bardzo wątpliwe; otruli go jakobini? tego właśnie Rassi pragnie dowieść, gdyż wówczas staje się dla W. W. na zawsze nieodzownem narzędziem. W takim razie, W. W., która zaczyna panowanie, może się spodziewać wielu wieczorów takich jak dzisiejszy. Poddani mówią powszechnie, co jest rzetelną prawdą, że książę ma dobry charakter; dopóki książę nie każe powiesić jakiego liberała, będzie się cieszył tą reputacją i z pewnością nikomu nie przyjdzie do głowy zadać mu truciznę.
— Wniosek pani jest jasny! wykrzyknęła księżna podrażniona, nie chce pani, aby skarano morderców mego męża.
— Widocznie łączą mnie z nimi węzły tkliwej przyjaźni.
Pani Sanseverina czytała w oczach księcia, iż przypuszcza, że ona jest w zmowie z matką, aby mu narzucić plan postępowania. Nastąpiła między dwiema kobietami wymiana cierpkich odpowiedzi, w następstwie których ochmistrzyni oświadczyła że nie powie już ani słowa; ale książę, po długiej dyskusji z matką, kazał jej znowu powiedzieć swoje zdanie.
— Przysięgam Waszym Wysokościom, że tego nie uczynię!
— Ależ to istne dzieciństwo! wykrzyknął książę.
— Proszę pani mówić, rzekła księżna-matka z godnością.
— Błagam panią o zwolnienie mnie od tego; ale wszak Wasza Wysokość — dodała pani Sanseverina, zwracając się do księcia — czyta doskonale po francusku; aby uspokoić nasze wzburzone umysły, czy zechciałby nam przeczytać bajkę La Fontaine‘a.
Księżnej-matce wydało się owo nam bardzo nieprzyzwoite, ale przybrała minę zdziwioną i rozbawioną zarazem, kiedy wielka ochmistrzyni, która z najzimniejszą krwią otworzyła szafę bibljoteczną, wróciła z tomem Bajek La Fontaine’a, przerzucała go chwilę, poczem rzekła do księcia, podając mu książkę:
— Błagam Waszą Wysokość o przeczytanie całej bajki.

OGRODNIK I JEGO PAN[1].

Jakiś niby z waszecia, objął kiedyś w spadku,

Wiejską zagrodę, pole i ogród w dodatku;
Skromny sad kmiecy; lecz mu się zdawało,
Że to ogród jakich mało:
Więc żywopłotem otoczył go wszędy,
Warzywa zasadził w grzędy,

Szczepił jabłonie i gruszki.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Wtem, licho wniosło zająca.

Wkradł się między zagony
Gość nieproszony,
Młode listki skubał z rzepy,
Zjadał sałatę, kapustę,
Z kory poogryzał szczepy
I wszelką czynił rozpustę.
Tropił ogrodnik i ścigał natręta;
Lecz, gdy mu wreszcie konceptu nie stało,
Przed Jaśnie Pana rzecz wytoczył całą.
„Ten rabuś, rzecze, ta bestja przeklęta
Już mi kością w gardle stoi;
Jak wąż umyka z pod kija,
Wszystkie zasadzki omija
I kamienia się nie boi:
Istny djabeł nie zając! — Skończą się te psoty,
Odrzekł Jaśnie Pan łaskawie;
Djabeł nie djabeł, ja mu łaźnię sprawię,
Niechno mój Doskocz weźmie go w obroty,
Zje szarak licho, jeśli się wywinie.
Jutro ciebię nawiedzę: zrobim polowanie
I kot, co tyle zbroił, tobie się dostanie“.
Jakoż przybył nazajutrz w porannej godzinie,
Za nim sług cała zgraja, dojeżdżacze, charty.
„Trzeba coś zjeść, Pan rzecze: głodnym nie na żarty,
Zając może poczekać. Wszakże masz kurczęta?

A o koniach i ludziach też niech waść pamięta“.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Dano wreszcie śniadanie: Pan za trzech zajada,

Pije zdrowie Małgosi, ojca jegomości,
A na dziedzińcu hula służalców gromada,
Chrupią owies rumaki, charty gryzą kości.
„Na koń!“ Pan krzyknął; i myśliwców rzesza
Z wrzaskiem i śmiechem do sadu pośpiesza.
Hajże za kotem tędy i owędy:

Tratują krzewy i grzędy.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
...Ogrodnik został sam wśród sadu
I łamiąc ręce oblicza swe straty:
Przepadły grzędy warzyw i sałaty,

Dyń, ogórków ani śladu;
Złamane drzewka, żywopłot wycięty,
Słowem, straszliwe pustkowie,
Więc rzekł, boleścią przejęty:
„Ot jak się bawią panowie!
W jedną godzinę zniszczyli mnie więcej

Niżeli tysiąc zajęcy!“

Z równemi sobie jeżeli masz zwadę,

Własnym rozumem zwalczaj przeciwnika,
Bo gdy mocniejszych poprosisz o radę,

Czeka cię los ogrodnika.

Po tej lekturze, zapadło długie milczenie. Książę przechadzał się po gabinecie, odniósłszy sam książkę na swoje miejsce.
— I cóż, pani, rzekła księżna-matka, czy raczy pani przemówić?
— Nie, pani; z pewnością nie, dopóki W. W. nie zamianuje mnie ministrem; gdybym się odezwała, groziłaby mi utrata stanowiska ochmistrzyni.
Nowe milczenie przez dobry kwadrans; wreszcie, księżna-matka przypomniała sobie rolę, jaką odegrała niegdyś Marja medycyjska, matka Ludwika XIII: przez kilka poprzedzających dni, ochmistrzyni kazała lektorce czytywać doskonałą Historję Ludwika XIII przez pana Bazin. Księżna-matka, mimo że bardzo dotknięta, pomyślała, że pani Sanseverina mogłaby łatwo opuścić Parmę i że wówczas Rassi, przed którym czuła straszny lęk, zechciałby się zabawić w Richelieugo i kazałby ją synowi wygnać. W tej chwili, księżna dałaby wszystko, aby upokorzyć swoją ochmistrzynię; ale nie mogła. Wstała, podeszła z uśmiechem nieco wymuszonym, ujęła panią Sanseverina za rękę i rzekła:
— No, proszę, dowiedź mi swojej przyjaźni i mów.
— Zatem, dwa słowa tylko: spalić, w tym oto kominku, wszystkie papiery zebrane przez tę żmiję Rassiego i nigdy mu się nie przyznać że je spalono.
Dodała bardzo cicho i poufnie do ucha swej pani: — Z Rassiego może wyróść Richelieu!
— Ależ, u djaska! te papiery kosztują mnie przeszło ośmdziesiąt tysięcy franków! wykrzyknął książę ze złością.
— Wasza Wysokość, odparła pani Sanseverina z siłą, oto co kosztije używać zbrodniarzy bez urodzenia. Dałby Bóg, abyś książę mógł stracić miljon, a nigdy nie użyczać ucha łajdakom którzy nie dali twemu ojcu spać przez sześć ostatnich lat jego panowania.
Słowo bez urodzenia spodobało się księżnej-matce, która uważała, że hrabia i jego przyjaciółka mają zanadto wyłączny kult dla rozumu, zawsze spokrewnionego z jakobinizmem.
W krótkiej chwili milczenia, wypełnionego dumaniem księżnej-matki, zegar zamkowy wybił trzecią. Księżna wstała, złożyła głęboki ukłon synowi i rzekła: — Zdrowie moje nie pozwala mi przeciągać dyskusji. Nigdy ministra bez urodzenia; nie wybijesz mi z głowy, że twój Rassi przywłaszczył sobie połowę pieniędzy, które wyłudził na szpiegów. — Księżna wyjęła dwie świece ze świecznika i umieściła je w kominku tak aby nie zagasły; poczem, zbliżając się do syna, rzekła: — Bajka La Fontaine’a przeważa w mym umyśle słuszną chęć pomszczenia małżonka. Czy Wasza Wysokość pozwoli mi spalić te gryzmoły?
Książę stał nieruchomy.
— Cóż za głupia fizjognomja, pomyślała pani Sanseverina; hrabia ma rację: nieboszczyk jego ojciec nie kazałby nam czekać do trzeciej rano aż coś postanowi.
Księżna, wciąż stojąc, dodała:
— Ten kauzyperda byłby bardzo dumny, gdyby wiedział, że jego szpargały, pełne kłamstw i przyrządzone z myślą o własnym awansie, przyprawiły o bezsenną noc dwie największe osobistości w Państwie.
Książę rzucił się jak wściekły na tekę i wsypał jej zawartość do kominka. Masa papierów omal nie zgasiła świec, pokój napełnił się dymem. Księżna ujrzała w oczach syna, że ma pokusę chwycić karafkę i ocalić papiery, które go kosztowały ośmdziesiąt tysięcy franków.
— Otwórz-że okno, krzyknęła ze złością na ochmistrzynię. Pani Sanseverina czemprędzej posłuchała; natychmiast papiery buchnęły płomieniem, rozległ się wielki trzask i niebawem jasne było że się kominek zajął.
Książę był człowiekiem małostkowym we wszystkiem co tyczyło pieniędzy; zdawało mu się, że widzi w płomieniach swój pałac i że wszystkie bogactwa, które zawiera, przepadły; pobiegł do okna i krzyknął zmienionym głosem na straże. Na głos pana, żołnierze tłumnie nadbiegli w dziedziniec; książę wrócił do kominka, który ciągnął powietrze z otwartego okna z trzaskiem istotnie przerażającym; zniecierpliwił się, zaklął, przeszedł się po gabinecie jak człowiek wyprowadzony z równowagi, wreszcie wybiegł pędem.
Księżna-matka i jej ochmistrzyni zostały naprzeciw siebie, stojąc w głębokiem milczeniu.
— Czy gniew wróci jeszcze? powiadała sobie pani Sanseverina; ale ba! mój proces wygrany. — Gotowała się do bardzo szorstkich odpowiedzi, kiedy błysnęła jej myśl: ujrzała drugą tekę nietkniętą. — Nie, proces mój wygrany dopiero w połowie. — Zaczem ozwała się dość chłodno do księżnej-matki:
— Czy pani każe mi spalić resztę tych papierów?
— I gdzie je spalisz? odparła księżna-matka cierpko.
— Na kominku w salonie; skoro się je będzie rzucało kolejno, niema niebezpieczeństwa.
Wzięła pod pachę tekę wyładowaną papierami, świecę, i przeszła do sąsiedniej sali. Sprawdziwszy że ta teka zawiera właśnie zeznania, zgarnęła do szala kilka plik papieru, spaliła starannie resztę, poczem zniknęła nie żegnając się z księżną.
— To mi impertynencja co się zowie, powiadała sobie ze śmiechem; ale ta niepocieszona wdowa omal mnie swemi komedjami nie wyprawiła na rusztowanie.
Słysząc turkot, księżna-matka nieposiadała się z oburzenia na swą ochmistrzynię.
Mimo niemożliwie późnej godziny, pani Sanseverina kazała wezwać hrabiego; był w zamku przy ogniu, ale niebawem wrócił z wiadomością, że wszystko skończone.
— To książątko okazało w istocie wiele odwagi, powinszowałem mu też z całego serca.
— Zbadaj prędko te zeznania i spalmy je jak najprędzej.
Hrabia przeczytał i zbladł.
— Na honor, byli już blisko prawdy; śledztwo bardzo zręcznie prowadzone, są na tropie Ferrante Palla; a jeżeli on coś wygada, będziemy w bardzo trudnem położeniu.
— On nie wygada! wykrzyknęła księżna; to człowiek honoru; palmy, palmy.
— Za chwilę. Pozwól mi wynotować nazwiska kilkunastu niebezpiecznych świadków, a podejmuję się ich usunąć, jeżeli Rassi spróbuje zaczynać na nowo.
— Przypomnę Waszej Ekscelencji, że książę dał słowo nie powiedzieć nic swemu ministrowi o naszej nocnej wyprawie.
— Przez tchórzostwo i przez obawę sceny, dotrzyma.
— A teraz, drogi przyjacielu, ta noc wielce przyśpieszyła nasze małżeństwo; nie byłabym rada wnieść ci w posagu kryminalnego procesu, i to jeszcze za winę popełnioną w interesie kogoś drugiego.
Hrabia był zakochany; wziął ją za rękę z okrzykiem szczęścia, miał łzy w oczach.
— Nim odejdziesz, poradź mi jak się mam zachować wobec księżnej: upadam ze znużenia, grałam przez godzinę komedję na scenie, a pięć godzin w gabinecie księcia.
— Dosyć się pomściłaś za cierpkie słówka księżnej, które były jedynie słabością, przez swój impertynencki odjazd. Wróć z nią jutro do tonu, jaki miałaś dziś rano; Rassi nie jest jeszcze w więzieniu ani wygnany, a my nie podarliśmy jeszcze wyroku na Fabrycego.
Żądałaś od księżnej aby powzięła decyzję, co zawsze wprawia w zły humor panujących, a nawet ministrów; jesteś jej wielką ochmistrzynią, czyli małą służebniczką. Przez reakcję, która jest u ludzi słabych nieuchronna, za trzy dni Rassi będzie bardziej w łasce niż kiedykolwiek; postara się aby kogoś powieszono: dopóki nie uczyni księcia swoim wspólnikiem, nie jest pewnym niczego.
Dzisiejszej nocy był przy pożarze jeden ranny; jakiś krawiec, który, na honor, okazał bajeczną odwagę. Jutro namówię księcia, aby, wsparłszy się na mem ramieniu, odwiedził ze mną tego krawca; będę uzbrojony od stóp do głów i będę miał oko na wszystko; zresztą młody książę jeszcze nie jest znienawidzony. Chcę go przyzwyczaić do przechadzania się po ulicach; wypłatam tego figla Rassiemu, który będzie moim następcą i który nie będzie mógł sobie pozwolić na to. Wracając od krawca, przeprowadzę księcia pod pomnikiem ojca; spostrzeże ślady kamieni, które poobijały rzymską togę, w jaką głupiec rzeźbiarz go przystroił; musiałby być bardzo nierozgarnięty, gdyby nie uczynił tej refleksji: „Oto co się zyskuje wieszając jakobinów“. Na co ja odpowiem: „Trzeba powiesić albo dziesięć tysięcy albo żadnego: noc św. Bartłomieja zniweczyła protestantów we Francji“.
Jutro, droga przyjaciółko, przed naszą przechadzką każ się oznajmić księciu i powiedz mu: Wczoraj wieczór pełniłam przy W. W. funkcje ministra, dawałam Jej rady i z Jej rozkazu naraziłam się na niezadowolenie księżnej-matki; należy mi się zapłata. Będzie się spodziewał żądań pieniężnych i nachmurzy się; zostawisz go jak najdłużej w tej przykrej myśli, następnie powiesz: „Proszę W. W. o nakazanie, aby Fabrycy był sądzony naocznie (to znaczy w jego obecności) przez dwunastu najczcigodniejszych sędziów z całego Państwa. I, nie tracąc czasu, dasz mu do podpisania dekrecik pisany twoją piękną rączką, który ci zaraz podyktuję; wstawię tam, rozumie się, klauzulę, że pierwszy wyrok się kasuje. Przeciw temu jest tylko jeden możliwy zarzut, ale, jeżeli ostro poprowadzisz sprawę, nie przyjdzie on księciu do głowy. Może ci powiedzieć: Trzeba, aby Fabrycy wrócił jako więzień do cytadeli. Na co odpowiesz: Zgłosi się jako więzień do więzienia miejskiego (wiesz, że ja tam jestem panem; co wieczora siostrzeniec będzie cię mógł odwiedzać). Jeżeli książę ci odpowie: Nie, ucieczka jego nadwerężyła honor mojej cytadeli i chcę, dla formy, aby wrócił do celi którą zajmował; odpowiesz: Nie, gdyż tam byłby na łasce mego wroga Rassiego; i, jednym z owych zwrotów kobiecych, któremi umiesz posługiwać się tak zręcznie, dasz mu do zrozumienia, że, aby ułagodzić Rassiego, mogłabyś mu łatwo opowiedzieć auto-da-fé ostatniej nocy; jeśli będzie nalegał, powiesz, że się udajesz na dwa tygodnie do swego zamku w Sacca.
Wezwiesz Fabrycego i poradzisz się go w sprawie tego kroku, który może go zaprowadzić do więzienia. Ale trzeba wszystko przewidzieć: gdyby, podczas gdy Fabrycy będzie pod kluczem, Rassi, zniecierpliwiony, postarał się mnie otruć, Fabrycy może być w niebezpieczeństwie. Ale rzecz jest mało prawdopodobna; wiesz, że sprowadziłem kucharza Francuza, najweselszego człowieka pod słońcem, wielkiego amatora kalamburów; otóż, kalambur i morderstwo, to się nie godzi z sobą. Powiedziałem już Fabrycemu, że odszukałem już wszystkich świadków jego pięknego i odważnego czynu; jasne jest, że ten Giletti chciał go zamordować. Nie mówiłem o tych świadkach, bo chciałem ci zrobić niespodziankę, ale plan mój zawiódł: książę nie chciał podpisać. Powiedziałem Fabrycemu, że wystaram mu się o wysokie stanowisko duchowne; ale rzecz będzie bardzo trudna, jeżeli wrogowie wytoczą w Rzymie oskarżenie o morderstwo.
Czy pani zdaje sobie sprawę, że, o ile nie osądzą go najuroczyściej w świecie, całe życie nazwisko Giletti będzie dlań nieprzyjemne? Byłoby małodusznością nie poddać się pod sąd, kiedy się jest pewnym swej niewinności. Kiedy wspomniałem mu o tem, wrzący młodzieniec nie pozwolił mi dokończyć; wzięliśmy almanach i wybraliśmy dwunastu najuczeńszych i najnieskazitelniejszych sędziów; ułożywszy listę, skreśliliśmy sześć nazwisk, aby je zastąpić sześcioma prawnikami, mymi osobistymi nieprzyjaciółmi; że zaś mogliśmy znaleźć tylko dwóch wrogów, dopełniliśmy liczby czterema łajdakami oddanemi Rassiemu.
Pomysł hrabiego zaniepokoił śmiertelnie panią Sanseverina, i nie bez racji; wkońcu poddała się perswazjom i, pod dyktandem ministra, napisała dekret mianujący sędziów.
Hrabia pożegnał ją o szóstej rano; próbowała spać, ale napróżno. O dziewiątej zjadła śniadanie z Fabrycym, który pałał niecierpliwością aby go osądzono; o dziesiątej była u księżnej, która nie przyjęła jej; o jedenastej udała się do księcia, który udzielał rannego posłuchania i który podpisał dekret bez trudności. Posłała dekret hrabiemu i wróciła do łóżka.
Byłoby może zabawne opowiedzieć wściekłość Rassiego, kiedy go hrabia zmusił do kontrasygnowania, wobec jego pana, dekretu podpisanego tegoż rana przez księcia; ale wypadki pędzą nas naprzód.
Hrabia roztrząsał wartość każdego sędziego i ofiarował się zmienić nazwiska. Ale czytelnik jest może zmęczony szczegółami procedury zarówno jak intryg dworskich. Z tego wszystkiego można wydobyć ten morał, że człowiek który zbliży się do dworu poświęca swoje szczęście, jeśli jest szczęśliwy, w każdym zaś razie uzależnia swą przyszłość od intryg lada pokojówki.
Z drugiej strony, w Ameryce, w republice, trzeba trawić cały dzień na umizgach do lada sklepikarza i stać się głupim jak on; no i niema tam Opery.
Wstawszy wieczorem, księżna miała chwilę niepokoju: nie było widać Fabrycego; wreszcie, koło północy, na dworskiem widowisku, otrzymała od niego list. Zamiast się udać do więzienia miejskiego, gdzie hrabia był panem, pośpieszył zająć dawny pokój w cytadeli, uszczęśliwiony że będzie o parę kroków od Klelji.
Było to wydarzenie olbrzymiej doniosłości; w tem miejscu bardziej niż kiedykolwiek narażony był na truciznę. Szaleństwo to przywiodło księżnę do rozpaczy: wybaczyła jego przyczynę, miłość do Klelji, ponieważ za kilka dni Klelja miała stanowczo zaślubić margrabiego Crescenzi. Szaleństwo to wskrzesiło cały wpływ, jaki niegdyś Fabrycy miał na księżnę.
I to ten przeklęty papier, którego podpisanie wyjednałam, przyniesie mu śmierć! Jacyż ci mężczyźni są niedorzeczni ze swym honorem! Myśleć o honorze pod rządem despoty w kraju gdzie Rassi jest ministrem sprawiedliwości! Trzeba było poprostu przyjąć ułaskawienie, które książę byłby podpisał równie łatwo, jak to powołanie nadzwyczajnego trybunału. Cóż znaczy, ostatecznie, że człowiek tak urodzony jak Fabrycy będzie mniej lub więcej obwiniony o to, że zabił sam, ze szpadą w dłoni, błazna takiego jak Giletti!
Otrzymawszy bilecik Fabrycego, księżna pobiegła do hrabiego, którego zastała bladym jak płótno.
— Wielki Boże! droga moja, mam nieszczęśliwą rękę z tym chłopcem; znowu będziesz miała żal do mnie. Wiedz, że kazałem wezwać wczoraj dozorcę więzienia miejskiego; codziennie siostrzeniec twój byłby u ciebie na herbacie. Najgorsze jest, że niepodobna ani mnie ani tobie powiedzieć księciu że obawiamy się trucizny i to z ręki Rassiego; takie podejrzenie wydałoby mu się szczytem niemoralności. Jeżeli żądasz, jestem gotów iść do zamku, ale pewny jestem odpowiedzi. Powiem ci więcej: ofiaruję ci sposób, którego nie używałbym dla siebie. Od czasu jak mam władzę w tym kraju, nie uśmierciłem ani jednego człowieka; wiesz, że jestem takim ciemięgą w tej mierze, że niekiedy, o zmierzchu, myślę jeszcze o tych dwóch szpiegach, których nieco lekkomyślnie rozstrzelałem w Hiszpanji. Otóż, czy chcesz, abym cię uwolnił od Rassiego? Niebezpieczeństwo, jakie grozi Fabrycemu, jest bez granic; Rassi ma w rękach niezawodny środek aby mnie wyparować.
Propozycja ta nadzwyczaj spodobała się księżnej, ale nie przyjęła jej.
— Nie chcę, rzekła do hrabiego, abyś, w naszych wywczasach pod pięknem niebem Neapolu, miewał wieczór czarne myśli.
— Ale, droga przyjaciółko, zdaje mi się, że my mamy jedynie wybór czarnych myśli. Cóż się stanie z tobą, ze mną samym, jeżeli Fabrycy zginie?
Ta myśl podsyciła na nowo dyskusję, którą księżna zakończyła tem zdaniem:
— Rassi zawdzięcza życie temu, że kocham cię więcej niż Fabrycego; nie, niechcę zatruwać wszystkich wieczorów owej starości, którą mamy spędzić razem.
Księżna pobiegła do cytadeli; generał Fabio Conti uszczęśliwiony był, że może jej przeciwstawić formalne brzmienie przepisów: nikt nie może przekroczyć progu więzienia Stanu bez wyraźnego rozkazu księcia.
— Ale margrabia Crescenzi i jego kapela bywają w cytadeli co wieczór?
— Bo uzyskałem dla nich pozwolenie.
Biedna księżna nie znała całego rozmiaru swoich nieszczęść. Generał czuł się osobiście shańbiony ucieczką Fabrycego: kiedy go ujrzał wchodzącego do cytadeli, nie powinien go był przyjąć: nie miał rozkazu w tej mierze. Ale, powiadał sobie, niebo zsyła mi go dla obmycia mego honoru i starcia ze mnie śmieszności, która splamiłaby moją karjerę. Chodzi o to, aby nie przepuścić sposobności: z pewnością go uwolnią, toteż mam bardzo mało czasu na zemstę.




  1. Przekład Władysława Noskowskiego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.