<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Urbanowska
Tytuł Róża bez kolców
Podtytuł Opowiadanie, osnute na tle przyrody tatrzańskiej
Wydawca Księgarnia K. Grendyszyńskiego
Data wyd. 1903
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.
ZACZAROWANE KLEJNOTY.

„Gra w pozłocie zielonawej,
Roztoczony wachlarz gór.
Błękitnieją na niej stawy
Jakby oczy pawich piór.“
Deotyma. Piosnka w Karpatach.

Gdy Warburton nazajutrz obudził się i wyszedł z namiotu, na niebie błyszczały jeszcze gwiazdy, we wszystkich zagłębiach skał i dolinach było szarawo, a mgły i opary czołgały się nizko po ziemi i stawały po kątach niby duchy ciemności. Tylko od strony Koszystej wstawała jasność jakaś blada, opalowa, a za nią szedł brzask bramujący złotem brzeżki obłoków i rozlewał się coraz szerzej po niebie.
Na mchu leżał gruby szron, a chłód był tak ostry, że Warburton aczkolwiek wytrzymały na zimno, sczelniej się pledem osłonił. Taki sam szary był świt i takie niebo gwiaździste i taki szron na liściach, przed wielu, wielu laty, w owym pamiętnym dniu, gdy opuszczał dom rodzinny w tajemnicy przed rodzicami przekradając się cicho jak złodziej przez dziedziniec, z tłomoczkiem na plecach, żeby go kto nie zobaczył, aż do płotu, gdzie czekał na niego jego przyjaciel — tak samo jak on, rzucający chatę rodzinną.
Tyle od tego czasu widział wschodów słońca, tyle przeżył — i niewiadomo czemu dziś właśnie tak żywo stanęło mu to przed oczy... I dla czego? O, te wspomnienia!
A brzask rozlewał się coraz szerzej, pobladły od niego gwiazdy, pobielały opary i poczęły się odsłaniać wnętrza dolin, których boki ciemnym pokryły się szafirem, a szczyty zbłękitniały.
Zarumienił się szczyt Gerlachu, jakby go kto we krwi umaczał i zaczęły po nim przebiegać drżące światełka: za Gerlachem jak za królem Tatr, jęły czerwienić się końce wszystkich iglic, niby pochodnie zapalające się kolejno, a przebijające po nich drżące blaski, malowały na różowo wielkie płaty śniegów. Pożar ogarniał szczyty coraz szerzej i szerzej, a trzy zwierciadła stawów błyszczały jak klejnoty. Słońce w palecie swojej dla każdego inne barwy znalazło: jedno błyszczało jak srebro, drugie jak szmaragd, a trzecie jak szafir. Odsłoniły się wszystkie gór tajemnice: cała dolina Pięciu Stawów widna była jak na dłoni, i rozlała się po niej łagodna niebieskość.
Z zadumy zbudziło Warburtona głośne ziewnięcie: odwrócił się: stał za nim profesor w serdaku, okryty derką, w którą udrapował się zamiast pleda.
— Dzień dobry, sir — przemówił drżąc — dyablo zimno! Założę się, że musi być kilka stopni mrozu. Jaki obfity szron wszędzie!
— Słońce go roztopi i ogrzeje nam prędko powietrze. Patrz pan jak brzask posuwa się coraz dalej. Ale co pan tak drżysz?
— Ach, bo jestem pod wrażeniem większego jeszcze zimna w jakiem przebyłem noc całą. Byłem na lodowcu!
Sir Edward spojrzał na profesora zaniepokojony; Strand uśmiechnął się.
— Jestem zupełnie przytomny — rzekł tonem uspokajającym — ale miałem sen, sen piękny, wspaniały! Widziałem Tatry w epoce lodowej.
— Aa, to ciekawe!
— Góry pokryte były śniegiem i lodem, a słońce wschodzące jak teraz oto, miało promienistą aureolę, niby zorza północna. Góry te pozbawione były wszelkiego życia: wśród turni panowała grobowa cisza, której nie przerywały nawet szumiące po skalach strumienie; miejsce ich bowiem zajmowały lodowce. Na wszystkich piętrach dolin nie było stawów, najpiękniejszej Tatr ozdoby, tylko z pod ostatnich krańców lodników wybuchały strumienie zamąconej startem materyałem moreny podstawowej[1]. Na niższych pasmach zieleniły się lasy iglaste, wśród których żyły stada kozic, jeleni, sarn, dzików. Po wysokich miejscach Reny skubały mchy, a w jaskiniach i u brzegu lasów czaiły się drapieżne zwierzęta, jak niedźwiedzie i wilki jaskiniowe, lisy polarne i koty dzikie. Między niemi przebiegały tu i owdzie zające alpejskie, norniki i od czasu do czasu słychać było odzywające się przeciągle świstaki.
— A gdzież był pański Branchiopod? Czy nie objawił się panu we śnie?
— Na lodowcu, naturalnie, ale nie mogłem go dojrzeć. Przeczuwałem tylko.
— A człowiek? Czy nie widziałeś go pan wcale?
— Owszem, krył się w jaskini, odziany skórą niedźwiedzia, lub z kawałkiem skały w ręku polował na dzikie zwierzęta. Widziałem jednego, jak siedząc przy rozpłatanym dziku, wydobywał szpik z rozłupanej kości i zajadał jako największy przysmak. Ale co za przenikliwe zimno!
— Okryj się pan lepiej; niezadługo już słońce posunie się wyżej i cieplej nam będzie. Nie dziwię się teraz że pan tak zmarzłeś, gdy wiem, że powracasz z epoki lodowej. Ale gdzież to nasi górale?
— Widziałem ich na dół biegnących po smereczynę, to i przy ognisku niezadługo rozgrzać się będzie można. A jak to herbata smakuje w takich okolicznościach! Ach, to nektar prawdziwy, którego nic zastąpić nie zdoła. Gdzież to Walter i Dawid? Czy nie wstali dotąd?
— Śpią jeszcze; nie budziłem ich, bo bardzo pomęczeni. Nasi towarzysze z szałasu także jeszcze nie nie wstali, i my tylko sami jesteśmy świadkami tego wspaniałego wschodu słońca.
— Myślałem że będę pierwszym, a pan mnie uprzedziłeś, sir. Ale co to jest, ktoś śpiewa!
Z rozpadliny położonej o kilkadziesiąt stóp niżej wydobywał się głos chłopięcy, głos miły dźwięczny i łagodny. Śpiewaka nie było widać, tylko śpiew płynął w powietrzu.

„Kiedy ranne wstają zorze,
Tobie ziemia, Tobie morze,
Tobie śpiewa żywioł wszelki,
Bądź pochwalon Boże wielki,“

Warburton mocniej pledem się otulił: Strand zauważył, że zadrżał. Obaj zwrócili się mimowolnie w stronę skąd śpiew pochodził, i zobaczyli że górale wracający z pęczkami smereczyny, poklękali przy szałasie i poodkrywali głowy. Śpiew teraz zabrzmiał chórem:

„A człowiek, który bez miary,
Obsypany Twemi dary,
Coś go stworzył i ocalił,
A czemużby Cię nie chwalił!“

Warburton uległ halucynacyi: wydało mu się że słyszy głos sygnaturki wiejskiego kościołka, wzywający na mszę poranną z nad łąk i stawów odzywające się głosy fujarek pastuszych i klekot bociana, a po nad topolami leci stado dzikich gęsi. Zobaczył zieleniejące się łany zboża i krzyż przy drodze.

— Jaki ten sir Edward niewytrzymały na zimno — myślał Strand, przypatrując mu się: — pobladł nawet trochę.
Baronet zwrócony ciągle w stronę skąd śpiew pochodził, patrzył szklanym wzrokiem w przestrzeń, a glos oddalał się coraz więcej, aż ucichł zupełnie.
Wczoraj, gdy pan strzeliłeś do głuszcza, ze szczytu Żółtej turni nad doliną Pięciu Stawów, echa długo grały, powtarzając odgłos strzału.
— A tak — odrzekł baronet, budząc się jakby ze snu. Możemy się o tem przekonać: przyniosę panu fuzyę.
I wszedł do namiotu, a Strand patrząc za nim, rzekł do siebie:
— Temu człowiekowi coś jest.
Henryk oczarowany widokiem wschodu słońca i orzeźwiony rannem wstaniem, schodził coraz niżej po pochyłości Wołoszyna, upatrując róży bez kolców. Przypatrywał się mchom i porostom barwnym, na których leżał szron. Wziął z sobą puszkę pana Jakóba i kładł do niej napotkane rośliny, chcąc zrobić przyjemność swemu przyjacielowi. Jakoż poszczęściło mu się: znalazł Goryczkę przejrzystą, której duże, żółtawo-białe korony, ozdobione były błękitnemi paskami.
Mech od szronu błyszczał milionami dyamentów, a widok ten przypomniał chłopcu wszystko co słyszał o skarbach chowanych przez zbójników w rozpadlinach skał, o drogich kamieniach które garściami brać było można, o „dukatach mierzanych kotliczkiem“. Wyczytał gdzieś, że Staszyc jeszcze twierdził, iż górale przechowywali między sobą pisma, w których wyraźnie oznaczone były miejsca, gdzie skarby takie odnaleść było można — oraz że pisma te przekazywali z pokolenia w pokolenie.
— O, gdyby mi się udało znaleść taki skarb — myślał chłopiec — jakże byłbym szczęśliwy! Bieda raz na zawsze opuściłaby nasz dworek, a dziadunio popłaciłby długi i rozpogodziłby czoło wiecznie zasępione i stroskane.
Wtem zdało mu się, że spostrzega jakieś znaki na wystającym załomie skały mocno spękanej, jakieś hieroglify. Serce mu zabiło; zbliżył się i usiłował odgadnąć, czy to znaki zrobione ręką ludzką, czy też przypadkowe, pochodzące od spękania. Tak, to chyba znaki — jakieś trójkąty, jakieś hieroglify!... Kto wie, a może tu jest skarb ukryty, może tu gdzie znajduje się jaka rozpadlina!
Rozpadlina była jeszcze niżej, tuż pod granią, a mech rosnący tam obficie i nie zgnieciony, dowodził że nie dotykały go stopy niczyje, ani ścieżki nie było w pobliżu. Słońce świeciło wprost w tę rozpadlinę. Henryk położył się na ziemi, zapuścił wzrok i o mało nie krzyknął z radości i zachwytu. W rozpadlinie było pełno szmaragdów i dyamentów, tylko po nie sięgnąć!
Wyciągnął drżącą rękę, ale co to jest? Czary chyba! Zjawisko znikło, jak tylko padł na nie cień ręki. Zmięszany, cofnął się i patrzał znowu: drogie kamienie były na dawnem miejscu, skrzyły się tysiącem blasków i wabiły kusząco, a były tak blisko, tak blisko! Zapuścił znowu rękę, ale wydobył tylko garstkę mchu zroszonego obficie, nic więcej. Ogarnęło go przerażenie.
— To jakieś zaczarowane klejnoty — szepnął — skoro za dotknięciem mej ręki zamieniają się w prosty mech. Albo też to sprawa ducha nieczystego! Dziadunio zawsze powtarza, że tylko zapracowane pieniądze, nabyte są uczciwie i że innych dotykać się nie godzi; a ja chciałem łatwo się wzbogacić i korzystać ze skarbów pochodzących z nieczystego źródła, zdobytych może kosztem krwi ludzkiej, wydartych gwałtem i przemocą!
Ale choć strach zabobonny go ogarnął, ciekawością niepowściągnioną wiedziony, zapuścił znowu wzrok w rozpadlinę. Skarby znajdowały się na dawnem miejscu.
— To już napewno sprawa złego ducha — szepnął i przeżegnał się.
W tem posłyszał przerażający świst, który już słyszał raz na szczycie Bystrej, i głos żałosny:
— Kia! kiach!
Jednocześnie jakieś ogromne skrzydła zaszeleściały w górze i spostrzegł duży cień nad sobą; nie zdołał jednak podnieść głowy, bo coś spadło nań jak piorun i jakieś szpony wbiły się w skórę jego serdaka, włosem odwróconą do góry.
Straszny krzyk wydobył mu się z piersi. W pozycyi w jakiej się znajdował, leżąc twarzą do ziemi, nie mógł się nawet bronić. Instynktem wiedziony, wysunął ręce w tył chcąc zostawić serdak na pastwę, ale ostre szpony wbiły mu się przez futro w ubranie i kaleczyły ciało. Krzyczał więc tylko z całej siły, czując że olbrzymie skrzydła zaczęły się poruszać, że ptak usiłuje unieść go w powietrze.
Ale w tejże chwili padł strzał. Henrykowi zamroczyło się w oczach i stracił przytomność.
Warburton mimo swoich sześćdziesięciu kilku lat, biegł z góry jak młodzieniec z dymiącą fuzyą w ręku, a za nim towarzysze podróży i górale. Nad samym brzegiem przepaści, o dwa kroki od niej upadł orzeł, trzymając jeszcze w szponach zemdlonego chłopca.
— Gdyby strzał pański spóźnił się o kilka sekund, byłoby już zapóźno — przemówił Jakób, nie śmiejąc powiedzieć sobie, że już jest zapóźno. Chłopiec miał głowę skrwawioną, padając uderzył o kamień — a myśl, że panna Katarzyna z ufnością powierzyła go jego opiece, przejęła go dreszczem trwogi.
Oswobodził go ze szponów ptaka — który w pierś trafiony, konał powoli, patrząc gasnącym wzrokiem na słońce — i uklęknąwszy przy Henryku, rozpiął ubranie, przyłożył ucho do piersi i rzekł:
— Żyje!
Potem obejrzał go starannie na wszystkie strony i oświadczył że nie ma nic stłuczonego, a rana na plecach z której sączyła się krew i skóra rozcięta na głowie, były nieszkodliwemi skaleczeniami. Zawołał o wodę i bryzgnął mu kilkakrotnie na twarz.
Chłopiec otworzył oczy: pierwszą osobą na którą padł wzrok jego, był Anglik. Henryk popatrzył nań zamglonemi oczyma; nie odzyskał jeszcze przytomności i nie wiedział gdzie się znajduje — wydało mu się że jest na wsi, w Miratyczach. Skinął ręką, a gdy baronet pochylił się nad nim, objął go za szyję i szepnął:
— Oh, dziaduniu, żeby dziadunio wiedział, jaki ja miałem sen okropny! Śniło mi się... Ach to pan, sir Edwardzie, przepraszam pana!
Drobne ręce opadły, a oczy chłopca zamknęły się znowu. Zemdlał powtórnie.
Oblicze baroneta zmieniło się w jednej chwili. Śpiżowy ten człowiek poruszony był do głębi, a choć te słowa wymówione były w obcym dla niego języku, serce zmartwiałe uderzyło mu pod dotknięciem dziecinnej pieszczoty. Wyprostował się i patrząc na doktora, rzekł:
— Uderzenie jednak mogło być silniejszem niż się panu zdaje: Czy nie obawiasz się pan wstrząśnienia mózgu?
— Zdaje mi się, że tego niema: jest tylko stłuczenie, w połączeniu z wielkiem wzruszeniem nerwowem. Uszkodzeń żadnych; puls nieco podniesiony, ale serce funkcyonuje dobrze. Przytomność jest, skoro pana poznał, chociaż omylił się na razie. Jutro będzie zdrów.
I wziąwszy powtórnie wody, bryzgnął mu znowu w twarz kilkakrotnie. Za każdym razem chłopiec wstrząsnął się, wreszcie otworzył oczy, powiódł dokoła wzrokiem przytomnym i przypomniał sobie wszystko. Usiłował się podnieść, ale nie mógł. Baronet podłożył mu rękę pod plecy i oparł jego głowę na swych piersiach.
— Dziękuję — rzekł — jaki pan jesteś dobry, sir!
— Przytomność zupełna, nie będzie mu nic — rzekł stojący przy nim Witold.
— Jak to bylo? — zapytał Henryk po chwili — czy ja spadłem?
— Niby tak?
— A co się stało z orłem?
— Leży u twych stóp, sir Edward go zastrzelił.
— Uratował mi życie — szepnął chłopiec i serce zabiło mu gorącą wdzięcznością. Chciał się odwrócić, żeby spojrzeć na baroneta, ale nie mógł — i poruszywszy się, jęknął.
— Czy boli cię co? — zapytał doktór.
— Boli mnię trochę ręka lewa i głowa, ale czuję, że to nic wielkiego!
— No, to jesteś zuch!
Henryk uśmiechnął się. Na żądanie Warburtona przeniesiono go do jego namiotu. Chłopiec chciał iść o własnych siłach, ale nie mógł utrzymać się na nogach i o mało nie zemdlał znowu. Gdy już leżał na łóżku sir Edwarda, doktór opatrzył mu rany, zrobił kompres i dał kieliszek tokaju, zaleciwszy żeby postarał się zasnąć, co też wkrótce nastąpiło.
Warburton siadł w nogach posłania chłopca i zagłębiwszy palce w skrętach swej brody, jak to było jego zwyczajem, w głębokich myślach się pogrążył. Badał on sam siebie: stało się z nim bowiem coś dziwnego w chwili, gdy ręce dziecka objęły miłośnie jego szyję. Pancerz lodowy pokrywający jego serce, pękł. Czuł że mógłby pokochać tego chłopca głęboko, namiętnie, że już go kochał nawet, że mógłby rozpocząć nowe życie, gdyby... gdyby... to dziecko mógł mieć na osłodę dni swoich. Tak, gdyby... ale wiedział dobrze, że to jest niemożebnem.
Patrzał na podkrążone oczy, na które długie rzęsy rzucały jeszcze większy cień, na twarz bladą, ściągłą, na małe delikatne usta, zaciśnięte wyrazem znamionującym siłę woli — i dopatrzył podobieństwo do swojego syna, gdy ten był jeszcze pacholęciem. A im więcej patrzał, tem więcej znajdował tego co chciał znaleźć... Gdyby mu go oddano, zrobiłby go dziedzicem Rochdale i jednym z najpierwszych panów Anglii: jego idee, zamiary, znalazłyby spadkobiercę. Ale nie dadzą mu go, to pewna, i umrze jak żył, samotny...
Białe delikatne czoło Henryka tak szlachetne miało zarysy, taką tchnęło słodyczą, że Warburton, który nie znał słabości, nie mógł powściągnąć chęci przesunięcia ręką z pieszczotą po jego gęstych, bujnych włosach. Chłopiec poruszył się i uśmiechnął przez sen, ale się nie obudził.
U drzwi namiotu stanął profesor i chciał coś mówić, ale Warburton położył palec na ustach, wskazując na chłopca i podszedł ku niemu.
— Sir — rzekł Strand z ożywieniem, a na twarzy miał gorączkowe rumieńce — dowiedziałem się, że Branchiopod znajduje się w stawie Dwoistym pod Kościelcem.
— Doprawdy? — zapytał Warburton, daleki myślą w tej chwili od wszystkich skorupiaków. — Więc cóż pan zamierzasz przedsięwziąść?
— Zabieram z sobą dwóch górali i idę natychmiast. Co za szczęście, że spotkałem przyrodnika, idącego tędy do Morskiego Oka! I pomyśleć, że byłem tak blizko Branchiopoda przy Czarnym Stawie! Bo wie pan, ten Dwoisty jest w dolinie Stawów Gąsienicowych. Jest ich tam pięć, o czem nam wtedy mówili przewodnicy. Chciałem tam iść przecież, aleście mi odradzili. Żałuję żem uległ: nie przeczuwałem, że znajduję się tak blisko tego, czego szukam..
— W istocie, to dziwne — rzekł, uśmiechając się baronet.
— Wszystko wynikło z nieporozumienia. Przewodnicy mówili mi, że w tej dolinie jest aż pięć stawów, a ja myślałem, że Czarny Staw jest jednym z pięciu w dolinie Pięciu Stawów. A to dlatego, że zgubiłem gdzieś moją mapę.
— Zgubiłeś ją pan?
— Ach — rzekł, machnąwszy ręką, a w myśli dodał: — wszystko przez tę przeklętą wstążkę!
— Więc kiedyż pan powrócisz?
— Nad wieczorem, jeżeli mi nie wypadnie tam zanocować.
— Mamy więc czekać na pana?
— Eh, nie, bobyśmy się wzajemnie krępowali. Spotkamy się przy Morskiem Oku.
— Weźże pan z sobą dostateczną ilość żywności na dwa dni, dla trzech ludzi. Niech Jerry pana we wszystko co potrzebne, zaopatrzy. Pamiętajcie przedewszystkiem o koniaku.
— Już ja sam będę o wszystkiem pamiętał. Do widzenia.
— Do widzenia — rzekł Warburton i spuściwszy zasłonę namiotu, usiadł napowrót.
Ale szelest obudził Henryka. Otworzył oczy, i widząc że ktoś jest przy nim, a nie mogąc rozeznać rysów z powodu zmroku panującego w namiocie, zapytał:
— Kto tu jest?
— Ja — odpowiedział baronet — czy boli cię co?
— Boli mnie tylko jeszcze głowa. Czy ja długo spałem?
— Z godzinę.
— Więc pan nie odchodził odemnie wcale?
— Siedziałem przy tobie, Harry.
— Jakiż pan dobry! A ja winienem panu życie... Gdyby nie pan, orzeł byłby mnie uniósł i poszarpał w kawały, albo też roztrzaskałbym głowę o skały.
— To bardzo prawdopodobne, mój młody przyjacielu: jesteś taki szczupły i lekki, że mógłby cię unieść.
— Jak ja się panu odwdzięczę? Od dwóch tygodni szukam wszędzie róży bez kolców, ale jej dotąd nie spotkałem. Gdybym ją mógł zdobyć dla pana! Jestem pańskim dłużnikiem... Co mam zrobić, żeby choć część długu spłacić?
— Jeżeli ci już tak bardzo idzie o to, żeby mi nie być dłużnym, to...
Warburton zawahał się. — To co? — zapytał chłopiec — co? niech pan powie, niech mnie pan nauczy, co mam robić!
— Uściskaj mnie.
— Z całego serca, sir!
Usiłował się podnieść, ale Anglik pochylił się nad nim; chłopiec zarzucił mu ręce na szyję, tuląc twarz gorącą do jego twarzy, a starzec przycisnął go do piersi namiętnie. Czuł przy sercu swem bicie dziecięcego serca i zapomniał o wszystkiem. Ale po chwili opamiętał się i odsunął go zlekka od siebie, mówiąc:
— No, dosyć: leż teraz spokojnie!
A gdy Henryk usłuchał, Warbuton zmienił mu okład i usiadłszy przy nim rzekł.
— Profesor Strand opowiedział mi dziś swój sen: widział Tatry w epoce lodowej. A tobie, Harry, czy śniło się co dzisiaj?
— W nocy nie, ale teraz mi się śniło.
— O czem.
— O domu.
— Opowiedz mi jak to było.
— Dobrze: ale szkoda, że pan nie rozumie po polsku, bo mi jest trudno wyrażać się w obcym języku.
— Nic nie szkodzi, mów jak umiesz.
— Śniło mi się, żeśmy z babunią Kasią wracali do domu: bryczka zajeżdża przed ganek, furman trzaska z bata. Wybiegają wszyscy: gospodyni, stary włódarz Antoni i wołają: — Przyjechali! Wreszcie dziadunio wychodzi w szlafroku, z fajką w ręku. Ach, co było radości! Mój dziadunio jest tego samego wzrostu co pan, i ma także brodę, a nawet, nawet trochę podobny.
Wsparł się na ręku i przypatrywał chwilę Anglikowi. Zawsze mu się wydawało, że dostrzega w nim jakieś rysy znajome, jest do kogoś podobny, ale teraz dopiero nagłe światło rozświeciło jego umysł. On jest podobny do dziadka! Rysy jego miały ten sam charakter twardy i nieugięty — ta sama zaciętość w składzie ust i ich zaciśnięciu, te same wypukłości nad oczami. Tylko że ten ma włosy rudawe, napół ze srebrnemi pomieszane nitkami, a tamten zupełnie już białe. W wyrazie twarzy tego przeważała wyniosłość i duma, a w twarzy tamtego smutek i troska. Ten trzymał się prosto, a tamtego przygarbiły nieszczęścia swoje i cudze, praca i ubóstwo.
— Cóż dalej? — pytał Anglik.
— Dziadunio zaprowadził nas do jadalnego pokoju, i zasiedliśmy do stołu, a przy tem nakryciu, gdzie zawsze stoi puste krzesło, siedział jakiś pan z twarzą zasłoniętą jedną ręką.
— Co mówisz o nakryciu „gdzie krzesło zawsze stoi puste?“ Co to znaczy?
Chłopiec zawahał się.
— Widzi pan, mój dziadunio miał brata, który bardzo, bardzo dawno zniknął z domu i nigdy nie wrócił. Otóż... zawsze się spodziewa, że on wróci i każe kłaść dla niego nakrycie. Ludzie mówią że to dziwactwo, ale dziadunio trwa przy swojem.
Warburton bardzo się zamyślił.
— I przyszła stara Urszula, co wypiastowała obydwóch dziadków i babunię Kasię, i bardzo była przywiązana do tego co uciekł, bo go wykarmiła. Objęła tego gościa z zasłoniętą twarzą, i zaczęła go ściskać i całować, płacząc z radości.
— To ona żyje jeszcze! — szepnął baronet.
Henryk spojrzał nań ze zdumieniem.
— To pan słyszał o naszej Urszuli, kiedy się pan pyta czy żyje?
— Nie, ale sam mówiłeś, że „wypiastowała twych dziadków“, musi być więc bardzo stara!
— A, prawda!
— Cóż więcej? — pytał Anglik.
— Więcej nic, obudziłem się właśnie. Mnie tu jest bardzo dobrze w Tatrach, i szczęśliwy jestem, żem widział tyle pięknych rzeczy, ale mi już tęskno do dziadunia i do wszystkich, i do wioski naszej. Bo żeby pan wiedział jak u nas ślicznie! Bory są przeważnie liściaste, łąki po pas, jezioro czyste jak kryształ. Dworek nasz jest mały, kryty słomą, ale ganek przed nim na dwóch słupkach obrośnięty chmielem i groszkiem pachnącym. Za dworkiem świronek i ogrody, a za ogrodami las i drzewa w nim ogromne; a jak szumią!
— I jezioro? — zapytał Anglik.
Chłopiec znowu spojrzał zdziwiony.
— A pan skąd wie, że tam jest jezioro?
— Mówiłeś przecie, że „jezioro czyste tak kryształ.“
— Prawda! Jezioro widać z ganku i przedziela je od dworu łan zboża; nazywa się Świteź. Przy domu jest pasieka, a w niej pszczoły: dziadunio sam się niemi zajmuje. Cały rząd uli stoi pod parkanem. Na dziedzińcu jest gołębnik, nieco na prawo studnia z żórawiem, a za wrotami droga wysadzona szeregiem topoli: na jednej, tuż przy stodole, bocian ma gniazdo.
Warburton przysłonił oczy ręką i słuchał. W opowiadaniu dziecka zobaczył cały obraz wyraźnie: dworek z gankiem, gołębnik, lipę, dziedziniec, jezioro, las i topole.
— Cóż więcej? — pytał — gdy chłopiec umilkł:
— Pana to nie nudzi?
— Nie, przeciwnie, bardzo mnie zajmuje.
— Za drogą, po prawej stronie jest stary drewniany kościołek, po lewej cmentarz. Na cmentarzu są groby pradziadków. Prababka, widzi pan, umarła ze zmartwienia, gdy dziadek starszy zniknął.
Warburton wstał.
— Grób jest murowany — mówił chłopiec dalej i są przy nim róże, ale z kolcami. U nas nie rosną wcale róże bez kolców!
— O, wiem — szepnął Anglik z goryczą i już o więcej nie pytał.
Cisza zapanowała w namiocie.






  1. Odłamy skał tworzące na lodniku pasy i wały, i posuwające się z nim razem w dolinę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Urbanowska.