Róża bez kolców/XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Róża bez kolców |
Podtytuł | Opowiadanie, osnute na tle przyrody tatrzańskiej |
Wydawca | Księgarnia K. Grendyszyńskiego |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
„Lśnią nabrzmiałe wodospady,
Jak pałace z tęcz i szkła.
Siadł na skale kobziarz blady
Nad nim słońce, niżej mgła.“
Deotyma. Piosnka w Karpatach.
Muzyka zabrzmiała znowu, i przy dźwiękach zbójeckiego, tratwa przybiła do brzegu. Wysiadłszy na ląd, Warburton oglądał się jeszcze za profesorem, chcąc go koniecznie dojrzeć nad brzegiem jeziora, ale napróżno wzrok wytężał — nie bylło go widać.
— Dziwna rzecz — mówił — Strand taki zawsze gorliwy do wycieczek, zwłaszcza do zwiedzania jezior, dziś się opóźnia wbrew swemu zwyczajowi. Henryku, co robił profesor, gdy chodziłeś do niego?
— Siedział przy stole i pisał.
— Pisał?...
— Zapewne robił opis naukowy swego Branchiopoda — wtrącił Witold — z obawy, aby na wypadek jakiego z tym skarbem nieszczęścia, zachować sobie wierny jego portret.
— Ależ pisać w takiej chwili, gdy przyjaciele na niego czekają, to doprawdy dziwactwo! — rzekł wzruszając ramionami Warburton.
Ścieżką, pomiędzy kosodrzewem i limbami, wchodzili teraz na górę, mając po prawej stronie ścianę Mięguszowieckich turni, a po lewej głośno szumiący wodospad Czarnego Stawu. Wody odpływają ztąd do Rybiego po stromych ścianach granitowych, tworząc cały szereg kaskad, coraz niżej położonych. Jakób idący przy ścianie, zatrzymał się i opierając na niej rękę rzekł do Henryka:
— Czy przypominasz sobie, co ci mówiłem na Krzyżnem o krainach roślinnych?
— Doskonale.
— I o krainie nagich wirchów?
— Powiedział pan, że rosną w niej mchy i porosty żółte, czarne lub szare, pokrywające głazy.
— A więc przypatrz się dobrze tej skalistej ścianie, bo masz tu na niej różne rodzaje Mchów i Porostów: Oto jest Cetraria islandica, mech Islandzki, a tu niżej Hypnum rutabulum, mech gałązkowy, lubiący miejsca wilgotne i cieniste. A tam wyżej porost Roccelia tinctoria, czyli Naskalnik farbierski; ten wydaje bardzo poszukiwaną w handlu błękitną farbę zwaną lakmusem. Najobficiej wyrasta on na skalistych wybrzeżach wysp Kanaryjskich.
— No, no, nie wiedziałem, że to taki porost osobliwy — rzekł, przypatrując się Henryk — ale mech islandzki i gałązkowy widuję w lesie zakopańskim, w dolinach i pod Reglami, a także ten tu, co wygląda jak choinka dla lalki, Politrychum.
— Mówiłem ci przecież, że granice krain roślinnych zachodzą jedne na drugie. Tu dalej Cladonia rangiferina, służąca za pokarm reniferom, w krainach podbiegunowych. A tu oto na korze drzewa Xylographa, Drzewopis, tworzący dziwaczne arabeski, podobne do liter chińskich. Jeżeli chcesz poznać wszystkie mchy tatrzańskie, obejrzyj zbiór halubińskiego w Muzeum.
Po upływie trzech kwadransów ujrzeli ramiona krzyża żelaznego, który tu na skale postawił w r. 1823 biskup tyniecki, Ziegler — i posłyszeli słowa następujące, wymówione znanym, starganym głosem:
— Okwiarujem też ten paciorek Panu Jezusickowi — okwiarujem i polecam, jakby kciał przyjońć; a jak nie, to sie tez ta ś Nim nie sprzecom.
— Sabała! — zawołał Witold rozweselony szczególnym charakterem tego pacierza. Tylko jeden Sabała może się tak modlić! Dawna buta zbójecka z tych słów wygląda!
— Jego głos — wtrącił Jakób.
— Ale Sabałę przecież zostawiliśmy przy schronisku, modlącego się nad brzegiem jeziora!
— A jednak uprzedził nas tutaj! Dobre ma nogi filozof tatrzański. Witajcie Sabała! Jak się to stało, żeście tu przybyli prędzej od nas, kiedyśmy was widzieli niedawno przy schronisku?
Postać odpoczywająca pod krzyżem podniosła się, i Sabała zaczął witać uprzejmie przybyłych, machając kapeluszem. Na twarzy jego nie znać było znużenia, na ustach spoczywał uśmiech napół wesoły, napół figlarny, a z pod sennych powiek błyszczały źrenice czarne, przenikliwe, gęstemi przysłonięte brwiami. Odpowiedział że przy schronisku „zmówił“ paciorek, a tu go przyszedł „okwiarować“ — a szedł laskami świerkowemi rozpostartemi na stoku góry i zbitemi gąszczami kosówki, więc go nie widziano z tratwy.
Stojącym u stóp tego krzyża przedstawiła się obszerna kotlina z czarnem zwierciadłem jeziora, nad którem wznosiły się ostre skały Żabiego i Rysów.
— Oto jest Czarny Staw — powiedział Jakób — głębokość straszliwa! Zapuszczano w nie ołowiankę do 77 metrów i nie znalazła oporu.
— Ha, to może jest coś prawdy w legendzie, że Morskie Oko łączy się z morzem — wtrącił Henryk. — Jakże te wody okropnie czarną mają barwę! Istna otchłań śmierci...
— Dla tego też nazywają go Czarnym Stawem. Pochodzi ta właściwość z wielkiej jego głębi, oraz z małej ilości światła, jaką pochłaniać może, z powodu wysokich i bardzo blizkich ścian okolicznych turni. Słońce w lecie świeci tu tylko od dziesiątej rano do czwartej po południu; a o szóstej przed wieczorem panuje już zmrok zupełny.
Henryk słyszał od górali, że Sabała umie czasem odgadywać rzeczy przyszłe, a że nie odstępowała go myśl o róży bez kolców, więc zbliżył się do starca i uścisnąwszy dłoń jego serdecznie, przemówił tonem proszącym.
— Mój Sabała, ludzie gadają, że wy umiecie różne rzeczy naprzód przepowiadać. Powiedzcież mi, czy ten pan z za morza znajdzie tu w górach naszych kwiatek, którego szuka: różę bez kolców?
Sabała bystro spojrzał w stronę cudzoziemca i rzekł:
— A co ja ta mogem wiedzieć co bedzie! Dawniej jak jesce nieboścyk Paniezus zył, to ludzie wiedzieli co będzie — haj.
A widząc że go otoczyła gromadka turystów, tak zaczął:
— Jaze sie raz wybrał Świenty Pieter i Paweł z Paniezusem, coby ludziom pomódz na przednówku i nasiać im grzybów — haj. Pieter seł przodke, kopał dołki, a tymczase torbke zawiesił se ino tak na cienkim patycku suchym, na sęcku jakim — haj, abo tez prasnon na ziem.
Po descu było, toż to sie Paniezus zgniewał, ze sie zwalała i tak Pietrowi Świentemu pada:
— Wies co, Pieter? jakoz ja mam blogosławić, coś ty w dołek wsuł, kiek sie zgniewał!
— Cemu ty nie zawiesis torby, jako sie patrzy na sęku — na smreku — wysoko — haj, tak coby nie spadowała? Cemu sęków hrubych nie wbijas, he?
Jaz Świenty Pieter Paniezusowi tak pada:
Panie Jezusiku! jakoz ja torbe mam wiesać, kieby trza sęki więkse wbijać.
Na coz bedem wbijał, kie hnetki jom wziąść musem i dalej nieść.
Paniezus mu zaś tak pedział:
Widzem, ze Paweł tez nie zagrzeba dołków, jako sie patrzy, inc coby sie zbyć.
A Paweł Paniezusowi tak pada:
Na coz ja mam dobrze siemie grzebść, kie jak bedzie rosło, to se weźnie i dziure zrobi, coby wysło — haj.
Cekojcies — pedział se Paniezus. Pokiwał nad nimi ręcami i pedział:
Teraz juz zaden ze Świętyk nie bedzie wiedział nic, co sie jutro bedzie robić — haj.
A ludzie nie bedom wiedzieć dnia ani godziny śmierzci swojej ani nicego.
Temu to wej cłek nie bedzie Panu Bogu bez rozumy przechodził i nie bedzie wiedział, co bedzie jutro — haj!
I zwracając się do Anglika, jak gdyby tenże mógł go zrozumieć, dodał:
— To prawda prosem piknie ich Miłości. Oni widzieli może, ze w lesie som jak dzisiak sęcki na smerekach, co ik Świenty Pieter nawbijał i torbe z siemieniem na nik wiesał — haj.
A Henrykowi, który smutny trochę stał przy nim, że o róży bez kolców nic się nie dowiedział, szepnął na ucho:
— Zje[1], cegoz by nie miał znaleść fiotka! Dyć w nasyk górach fiotków je moc, jakik ino wto kce. Nie trapcie sie. Najdzie, jak ino bedzie kciał.
Warburton kazał sobie opowiadanie Sabały przetłomaczyć na język angielski, i wysłuchawszy z uwagą, rzekł:
— Sens moralny tej bajki jest, że człowiek powinien obowiązek pełnić gorliwie i dokładnie, choćby mu się to wydawało zbytecznem. Lenistwo wrodzone jest ludzkiej naturze i świadomość rzeczy przyszłych działałaby w tym razie niemoralnie, dopomagając do rozwielmożnienia się tej brzydkiej wady. Trud daremny w jednym kierunku, zawsze prawie opłaca się w innym. Gdybym od chwili wstąpienia na ziemię tatrzańską, wiedział gdzie się znajduje róża bez kolców, nie szukałbym jej przez trzy tygodnie, chodząc z wami moi panowie po górach i nie oglądałbym tylu cudów natury; bo mając cel osiągnięty, leniłbym się może wędrować tylko dla przyjemności. A co za tem idzie, nie korzystałbym z waszego miłego towarzystwa, i nie przeżyłbym tylu pięknych, wzniosłych chwil, przypominających, jak słusznie ktoś powiedział: „stworzenie świata i oddzielenie wody od lądów.“
Zadumał się i dodał ciszej, jakby do siebie.
— W duszy mojej, w miarę jak ze szczytów tych gór spoglądałem, odkryłem także świat inny, o którego istnieniu nie wiedziałem...
Słowa te wielkie zrobiły na towarzyszach jego wrażenie. Pierwszy to raz ten człowiek tajemniczy przyznawał się głośno do innego świata!
Sabała wyjął z rękawa swoje gęśliki i zaczął grać, a Anglik jakby ocknąwszy się, jął się rozglądać po wybrzeżu jeziora, powtarzając z widocznem zaniepokojeniem:
— Co to jest, że Stranda dotąd niema!
Tak się przyzwyczaił do towarzystwa zacnego profesora, że teraz ciągle mu go brakowało.
— Pewnie płynie ku nam — rzekł Jakób. — Tratwa zabrała ładunek podróżnych i właśnie w tej chwili odbiła od lądu.
Warburton podniósł do oczu lornetkę, którą miał zawieszoną na pasku rzemiennym, i popatrzywszy przez nią, opuścił rękę z wyrazem zniechęcenia.
— Niema go tam... czyżby się tak zagłębił w pisaniu, że o nas zupełnie zapomniał? Nie, to niepodobna! Coś zajść musiało, jakaś nieprzewidziana przeszkoda. Panowie! Czy nie mielibyście nic przeciwko temu, żebyśmy wrócili do schroniska piechotą, brzegiem jeziora? Na tratwę czekać nie mamy interesu, bo doktora Stranda nie wiezie. Idźmy brzegiem, może go spotkamy. Może wlazł gdzie w szczelinę skalną, i rozpływa się nad jakim napotkanym ślimakiem!
I podał lornetkę Jakóbowi, który popatrzywszy przez nią, rzekł:
— Na ławie, zasłanianej ciągle przez pochylającego się wioślarza, siedzi ktoś podobny do doktora Stranda. Zdaje mi się że to on.
— A więc zaczekajmy.
Ale zanim tratwa przybiła do brzegu, Jakób spostrzegł swoją omyłkę; Stranda nie było między podróżnymi. Że zaś Sabała, doskonałym obdarzony wzrokiem, zapewniał „że nikt stokiem góry nie idzie, bo onby go dojrzał z pewnością“, więc zdecydowali się wszyscy, powrócić tak samo jak przybyli, to jest przez jezioro. Zapraszali do towarzystwa Sabałę, lecz ten wracać jeszcze nie chciał. Poproszono go zatem, aby w razie, gdyby się tam zjawił profesor, powiedział mu jak wszyscy trapili się o niego.
Słońce już było wysoko, a jezioro przybrało barwę ciemno zieloną, gdy wiosła popychające tratwę z powrotem, pruły jego fale. W powietrzu była taka cisza, że jadący słyszeli szmer spadających ze skał nitkami do jeziora, drobnych strumyków, które sączyły się z pod płatów śnieżnych. Czesi, widocznie oczarowani pięknością otoczenia, porozumieli się półgłosem i śpiewać chórem zaczęli:
Kde domov muj?
Voda hučí po lučínach,
Bory šumí po skalinàch,
V sadé stkví se jara květ,
Zemsky raj to na pochled;
A to je ta kràsná země,
Země českà, domov muj
Kde domov muj?
V kraji znàš li bohumilém
Duše útlé v téle čilem,
Mysl jasnou, vznik a zdar,
A tu sila vzdoru zmar?
To je Čechu slavné plémně,
Mezi Čechy domov muj!
Co w dosłownem tłomaczeniu znaczy:
Gdzie jest mój kraj?
Wody huczą po dolinach,
Bory szumią po wyżynach,
W sadzie lśni się wiosny kwiat,
Jednym rajem tutaj świat.
Ach, to jest ta piękna ziemia,
Ziemia czeska, to mój kraj!
Gdzie jest mój kraj?
Czy wy znacie przyjaciele,
Tę myśl jasną to wesele,
Silne ciało, zdrowy duch,
Wieczną pracę, wieczny ruch?
To jest Czechów sławne plemię.
Tam wśród Czechów jest mój kraj!
Gdy pieśń ucichła, Warburton przysłuchujący się jej z widoczną przyjemnością, pierwszy złożył ręce do oklasku, a reszta słuchaczy poszła za jego przykładem. Czesi z uśmiechem zadowolenia dziękowali za tak gorące przyjęcie, a Witold pochylając się do ucha Jakóba szepnął:
— Teraz my zaśpiewajmy cośkolwiek, wybitnie swojski mającego charakter.
Jakób skinął głową, i zabrzmiał mazur dziarski, ognisty i wspaniały.
Anglik zadrżał. Twarz jego łagodnie uśmiechniętą śmiertelna bladość powlekła; przymknął oczy, a palce wplątane w skręty brody, zacisnęły się ruchem kurczowym, jak wtedy, w Kościeliskiej dolinie, gdy słuchał bajki Sabały.
— Czy on śpi? — zapytał cicho Henryk, pochylając się do ucha Jakóba — czy może zrobiło mu się słabo? Oczy ma zamknięte, a taki blady!
— Nie, moje dziecko — odpowiedział szeptem doktór — on ma widzenie.
— Widzenie! jakto? Czy pan chce przez to powiedzieć, że on widzi różę bez kolców, czy może syna, którego tak kochał i utracił?
— On widzi swoją matkę!...
Pieśń ucichła, słuchacze grzmiącym oklaskiem dziękowali, tylko ręce Anglika nie poruszyły się.
— Nie przypadło mu do gustu — pomyślał Henryk, i zrobiło mu się bardzo przykro.
Warburton podniósł powieki: były one czerwone i nabrzmiałe jakby od łez palących, które spłynąć nie mogły, a w oczach migotały błyskawice. Patrzył przed siebie jak nieprzytomny, a po palcach trzymających brodę, przebiegało lekkie drżenie.
— Czy pan nie chory, sir? — zapytał Walter, którego oczu nie uszła zmiana w twarzy sir Edwarda.
— Nie, mój drogi, ale chłód idzie z jeziora. Zimno mi.
— Już przybyliśmy — odrzekł młodzieniec. — Trzeba żeby pan zaraz wypił kieliszek wina.
Henryk słuchał zdziwiony.
— Zimno mu w taki upał... — rzekł do siebie — to dziwne!