<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Urbanowska
Tytuł Róża bez kolców
Podtytuł Opowiadanie, osnute na tle przyrody tatrzańskiej
Wydawca Księgarnia K. Grendyszyńskiego
Data wyd. 1903
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXX.
PROMIEŃ SŁOŃCA.

„Przez złotawych pyłów rój skrzydlaty
Siany w poniewierce,
W tłach z szafirów, dnieją tkane w kwiaty,
Drżące łąk kobierce“.
Felicyan. Odgłosy z gór.

Jakób szedł, rozmyślając nad wypadkami dni ostatnich.
— Teraz mówił do siebie — gdy do Warburtona dojdzie wieść że panna Katarzyna wyjeżdża z dziećmi, żelazny starzec zdobędzie się na jakiś krok stanowczy... bo że pokochał chłopca duszą całą, to dla nikogo już nie jest tajemnicą.
Minął buki, modrzewie i jodły stojące poważnie przy drodze do Strążysk, minął świerkowy lasek, spuszczający się w dół ku polom, a tak był zamyślony, że nie widział ani bogactwa grzybów rozesłanych po ziemi, ani świeżych kretowisk, ani barwnych porostów na drzewach, ani mchów i paproci w których był rozmiłowany. Z po nad wału usypanego kamieni, pracowicie z pól wyzbieranych, wychylały się dzikie róże, badyle malin i jerzyn, i listowie borówia. Wysmukłe osty i okazałe Tamaryszki, rosły tu rozległemi i zwartemi kępami, a między niemi pachniała górska Bylica, błyskały żółte kwiaty Dziurawca. Owady brzęczały w słońcu wesoło, a w powietrzu, jak stado motyli, fruwały stada delikatnych puszków, ważąc się zwolna, wznosząc i opadając. Jakób wyciągnął rękę i jeden taki puszek pochwycił.
— Oto posłaniec Boży! — mówił przypatrując się ziarneczku, małemi opatrzonemu skrzydełkami. — Ma to żagielek przymocowany do łódki maleńkiej, i pływa po morzu powietrznem bezpiecznie i swobodnie, a gdzie spocznie, tam nowa wyrasta roślina. Takie to drobne, takie na pozór słabiuchne, a niesie błogosławieństwo Stwórcy, łąkom, lasom i polom. Zdaje mi się, że to ziarnko Dmuchawca.
Puścił je, gonił chwilę oczyma za maleńką łódeczką, a gdy zniknęła, szepnął:
— Jak te nasionka w powietrzu, tak wrażenia płynęły powoli w duszę Warburtona, zasiewając tam mimo jego wiedzy i woli, myśli i uczucia, a każde puszczało korzenie... Widziałem jak kiełkowały, jak wydawały nawet kwiecie. Teraz czas na owoce!
I przebiegł w myśli dzieje tych kilku tygodni, począwszy od spotkania z Anglikiem na Starej Polanie, aż do przejażdżki na tratwie przez Morskie Oko.
— Nie, nie można już dłużej wątpić, kim jest ten człowiek. Żelazna jego powłoka już się skruszyła, ale ostatki dumy walczą w nim jeszcze z przemożnem a potężnem uczuciem. Dziś lub jutro, wszystko się rozstrzygnie!
Już był na Kasprusiu, na wązkiej kamienistej drodze, gdzie dwa wózki góralskie, z trudnością tylko minąć się mogą. Z lewej strony, wśród łanów zboża, rozsiadły się domostwa wygodnie, a z prawej wisiały nad głębokim parowem, po którego dnie woda sączyła się z cichym, jednostajnym szmerem. Przy chacie Sobońki, gdzie okna były otwarte, przystanął.
— Tu — myślał — mieszka ten, co uporczywie sam siebie nazywa realistą, a którego Witold słusznie zwie poetą: Władysław Matlakowski, człowiek, którego wątłe ciało trzyma duch silny, pełny miłości dla ziemi rodzinnej i dla górskiej przyrody.
Spojrzał w okno: na środku pokoju był stół zarzucony książkami i papierami, oraz dwa krzesła góralskie; w głębi, przy ścianie, łóżko, a na łóżku leżał w ubraniu poeta-realista. Piękna, sympatyczna twarz, blada była i zmęczona — płowe, jedwabiste włosy przylgnęły do skroni. Powieki miał przymknięte, jakby spał, a szczupła wychudzona ręka trzymała ćwiartkę papieru i ołówek:
— Choroba postępuje — myślał Jakób ze smutkiem — on jest widocznie słabszy, niż przed tygodniem, gdyśmy się z nim spotkali przy chacie Kuby, idąc do Czarnego Stawu.
W tem posłyszał odgłos drobnych dziecięcych stóp, biegnących w tę stronę: do pokoju wpadła dwójka jasnowłosa, chłopczyk kilkoletni i maleńka dziewczynka, wołając:
— Tatusiu, słońce, słońce!
Chory dźwignął się z łóżka w jednej chwili: na ustach jego pojawił się uśmiech, a oczy goniły za blaskiem zapełniającym boczną witrynę, gdzie leżały parzenice i wyciskadła do sera, a promień słońca zachodzący z boku, uwydatniał doskonale ich wklęsły rysunek.
Matlakowski przysunął sobie krzesło do okna i zaczął pilnie rysować piórkiem na ćwiartce sztywnego papieru, a w twarzy jego odmalowała się skupiona uwaga. Dzieci stojące za nim, przypatrywały się robocie ojca z ciekawością.
— Nie wiedziałem że pan jesteś także i artystą — odezwał się Jakób, który dotąd stał niepostrzeżony.
— Ach, to pan, kochany panie Jakóbie! — Widzisz, zostałem rysownikiem z konieczności. Tyle rysunków potrzeba do mej książki „Zdobienie ludowe na Podhalu“..! a choć Witkiewicz dużo mi pomógł, dostarczywszy kilka ważniejszych rycin, nie jest to jeszcze wszystko, czego potrzebuję. Nauczyłem się umyślnie rysować piórkiem, bo tylko delikatne pióro może odtworzyć dokładnie te rysy, niby naiwne, a w rzeczy samej subtelne i artystyczne. A że nie znam wcale perspektywy, bo nie uczyłem się nigdy rysować, więc korzystam z każdego promienia słońca w mieszkaniu, żeby przy jego pomocy odtworzyć przedmiot tak, jak go widzę i tym sposobem odnajduję perspektywę.
— Wielka to siła woli i wielkie umiłowanie przedmiotu — powiedział Jakób, patrząc nań z podziwem graniczącym z uwielbieniem.
— Spieszę się — dodał smętnie — bo niewiele mam czasu przed sobą a chcę żeby to co robię, dobrze było zrobione. Akademia Umiejętności obiecuje mi to wydać.
— Wyświadczysz pan prawdziwą przysługę sztuce polskiej i etnografii.
— Ale wiesz pan, to moje porządkowanie motywów tutejszej ornamentyki, nie zadawalnia mnie, jako oparte na czysto zewnętrznej zasadzie. Bez porównania ciekawszą byłaby systematyka na podstawie porównawczej, z uwzględniem materyałów, jakie badania nad ludoznawstwem świata całego i zabytkami sztuk pięknych u starożytnych ludów, nagromadziły. Zestawienie motywów ornamentacyjnych, i motywów muzycznych różnych czasów i różnych ludów, byłoby niezmiernie ciekawe.
— I to z czasem będzie zrobione — wtrącił Jakób.
— Co zaś do zasługi, to tu bez porównania więcej odemnie zrobił Witkiewicz, jako wpływowy pisarz i artysta. Przez swoje stosunki z inteligentną publicznością, potrafił w wielu obudzić ufność, że ta chłopska sztuka to nie żart, ale rzecz poważna. Szafował hojnie rysunkami, planami, radami i szczepił dziwną nowość chłopską wśród panów. A z drugiej strony, dając rysunki i lepiąc modele z gipsu, z gliny, wpływał na rzeźbiarzy i stolarzy, wskrzeszając w nich zamierające już przekonanie, że rzeczy po ich przodkach, to piękne rzeczy, nie „staroświeckie dziady“ — nie „brzydź“, ale rzecz cenna, żywa, mająca przyszłość. Budził na nowo miłość ku swojemu, słabnącą przez obcowanie z „blademi twarzami“ z Warszawy i Krakowa.
— Dosadnie się pan wyrażasz.
— Pobyt i nauka w szkole rzeźbiarskiej, mającej oczy tylko na renesans lub greczyznę, paczyły też u rdzenia zdrowy, wrodzony zmysł ludowy, który potrafił wydać tak bujny kwiat sztuki.
Zakaszlał się i lekkie rumieńce wystąpiły mu na twarz.
— Krzewić, krzewić należy jak najwięcej, między „dólskiemi panami“ tę sztukę. Pomyśl pan tylko, co za wspaniałą jadalnię można stworzyć, przenosząc żywcem prawie góralską świetlicę! Dajcie powałę z rzeźbionym sosrębem i sosrębikami, z deskami w szatkownicę z różnobarwnego drzewa, dajcie fazy głębokie i malowanie w polichromię. Przytwierdźcie do ściany obiegającą pokój listwę polichromowaną, jak tu bywa i bogato rzeźbioną, do stawiania na niej talerzy, srebra i porcelany. Dajcie spodem wykładanie, boazeryę ryzowaną w tutejsze łyżniki, i meble obmyślane na tutejszych wzorach, a będziecie mieli jadalnię swojską, wywierającą wspaniałe wrażenie. Na środku, postawcie tutejszy stół jaworowy, zamaszysty, z szeroko rozstawionemi nogami, ze stolnicą wykładaną hebarem, ciemną oliwką, lub ciemnym orzechem, a zobaczycie jaki to efekt zrobi!
— Sir Edward Warburton odgadł widocznie myśl pańską, bo taką właśnie jadalnię zamówił w szkole snycerskiej, dla swego zamku w Rochdale, i zamierza ją najprzód wystawić w Londynie, w Kesington palace.
— Czy tak? — zawołał Matlakowski, a modre jego oczy żywym zajaśniały blaskiem — rad jestem! bardzo rad jestem, że pokażemy cudzoziemcom nasz własny styl! Bo pan nie wiesz może, że oprócz mnie i Witkiewicza, Gerson i Maszyński wpadli na ten sam domysł, że sztuka i budownictwo podhalskie, jest dawnym polskim stylem, który na równinach zaginął, wypierany ciągłym napływem cudzoziemskich nowości, cudzoziemskiej mody, a tu jedynie przechował się jeszcze w dawnej czystości. Tatry są skarbnicą, której zawartość jedynie dlatego ocalała przed barbarzyńskim zalewem zagranicznej tandety, że chronił ją mur wysoki i niedostępność.
— Sądziłem że pan przyznajesz góralom szczególne uzdolnienie do odczuwania i wytwarzania piękna, a z tego co słyszę, wypada, że je tylko dobrze umieli w swej skrzyni przechować.
— O nie! — zaprzeczył z żywością — nietylko to. Gdyby nie mieli wrodzonego poczucia piękna, skrzynia opróżniłaby się zwolna. Oni mają wrodzone poczucie artystyczne, to też piękno ciągle w nich żyje i ciągle się odradza. Na równinach nigdzie nie było takiego upodobania do zdobienia wszystkich otaczających przedmiotów, jak tutaj. Oni zdobią nawet orczyki do wozów, nawet grabie, kośniki, maglownice i kijanki do prania, wszystko czego się tylko dotkną. Styl podhalański jest stylem polskim, ale Podhalanie, to lud wybrany!
Jakób uśmiechnął się.
— Tak jest, wybrany, obstaję przy tem: lud, którego cudowna przyroda, pełna blasków królewskich, tak już ukształtowała, że rodzi się artystą. Nigdzie może na świecie, nie znajdziesz pan tego poczucia proporcyi w najprostszych linijach, tej harmonii, która prostą ławę, niezdobną nawet, czyni miłą dla oka.
Jakób patrzył na zapał mówiącego, zapał który i jego począł ogarniać i rzekł:
— Ale ja kradnę panu słońce, a ono już niezadługo z tego okna ucieknie; powinienem odejść.
— Nie, nie, zostań pan jeszcze. Takeś mnie ucieszył tem, co mi powiedziałeś o Angliku, że się czuję nawet rzeźwiejszy i zdrowszy. Ale, ale, czy widzieliście willę Gnatowskiego?
— Nietylko widzieliśmy, ale pokazaliśmy Anglikowi.
— Ten człowiek zrobił ważny krok naprzód: zbudował dom w stylu czysto podhalańskim. Byli tacy co przed nim tego próbowali, jak Chrostowski, ale tamten ściągnął do swej Koleby, wszystko co tylko było pięknego lub etnograficznie ciekawego, zastosowawszy wiernie mnóstwo szczegółów do ozdoby mieszkania i sprzętów. Czy pan uwierzysz, że Gnatowski wielkim kosztem kazał odlewać kafle w Krakowie i kuć żelazo wedle starych góralskich wzorów!
— Dobry użytek robi z pieniędzy!
— Dobry i rozumny: oby więcej było takich, jak on! Pawlikowski też chce budować dom na Kozieńcu. Widziałeś pan plan? Nie? cacko, powiadam panu. Oto jest! Istny klejnot góralski! Nieprawdaż?
— Istotnie — odrzekł przypatrując się rysunkowi Jakób. — Ale twierdzenie że styl podhalański jest stylem polskim, to domysł trafny, choć nie poparty dowodami.
— Jakto nie poparty? Podobne budowle są w Piotrkowskiem, w Czeladzi, choć tak rozległy szmat ziemi dzieli od Tatr tę osadę. Są tam odrzwia półokrągłe nabijane kołkami i wiązania, tak zwane psy, po bokach, i pazdury i szczyty domów. Są podobne odrzwia na Szlązku, a w Krakowie i Lwowie odkrywają dziś sosręby ze staremi zbójnickiemi gwiazdami. Coraz to odnajdują się nowe ślady, nowe wykopaliska, przywalone przez wieki całe renesansem i gotykiem. Jakichże pan chcesz jeszcze dowodów? Niema góralskiego stylu: jest tylko styl staropiastowski, styl polski!
— Kiedy tak, więc może i lud tutejszy nie jest okruchem walącej w różnych epokach przez Karpaty nawały ludów, ale rasą czysto polską, rasą lechicką, przechowaną w owej skrzyni, zamczystej wspólnie ze skarbami sztuki?
— Takie moje przekonanie: to jest rasa polska przechowana w swej pierwotnej czystości; tak jak w niektórych zakątkach Grecyi, przechował się jeszcze jasnowłosy typ dawnych Helenów. Rasa to przepysznej budowy, kształtna i urodziwa, jak chyba nigdzie na świecie! Popatrz pan tylko na ich ręce i nogi, przyjrzyj się ich dumnej postawie, ich zręcznym ruchom, sposobowi ich chodzenia. Cuha zdobi górala z równym wdziękiem, jak Rzymianina zdobiła jego toga, a ich obuwie, ma w sobie coś klasycznego!
— Szkoda że tego Witold nie słyszy, bo on nazywa pana poetą. Idę właśnie do niego. Naznaczyliśmy sobie spotkanie na Kościeliskiej przy jaworze, który on rysuje.
— Znam, znam ten jawor! Wspaniały okaz. Ale nie nazywajcie mnie poetą: ja jestem realista. Uśmiechasz się pan? Doprawdy że nie żartuję. A zkąd wracasz, jeżeli wolno zapytać?
— Ze Strążysk. A pan, nie wolałbyś wyjść na świat, zamiast tu siedzieć i rysować? Tak tam pięknie!
— O, wiem. Piękno rozlane dokoła, tak ciągnie oczy, że je trudno oderwać.
— Czy pan znasz wiersz Konopnickiej, o tej pięknej dolinie, p. t. W górach“.
— Nie wiem, może znam, może nie znam. Powiedz pan jak się zaczyna, to sobie przypomnę.
Jakób mający wyborną pamięć, zwłaszcza do poezyi, tak zaczął:

„Na tym kawałku ziemi Bóg położył dłonie
I odjął — i stanęła tu piękność w osłonie
Dziwnego majestatu. Smereki zielone
Zaplotły jej koronę szmaragdów na skroni,
A kształty jej przepysznie zielonego ciała,
Niby grecka draperya, mgła lekka owiała.
U spodu szaty, jako taśma złotem szyta,
Mienią się górskie pólka jęczmienia i żyta;
A przepaska Dunajca modra, falująca,
Z pod piersi, szumiąc, spada i o stopy trąca.
Nagie ramię kamienne, wyciągnięte w górę,
Podtrzymuje zachodu królewską purpurę.
I jako karyatyda strop niebieski dźwiga,
Aż blednie i w pomrokach lilijowych zastyga“.

— Piękne to — odezwał się Matlakowski, gdy Jakób umilkł ale rzeczywistość stokroć piękniejsza! Tu są takie cuda, jakich żadne pióro, ani żaden pendzel nie odtworzy... i to wszędzie, na każdym kroku. Oczy pomykają po ziemi za cudną zielonością oliwkową, złotawą lub bronzową, za pluszową miękością mchów, z pod której widać czerwone kapelusze Mucharów, albo zielone Gołąbki. Pnie pogrubiałe od porostów, a z ran ich toczy się srebrna żywica; konary obrosłe szaremi brodami.. Świecą się mokre kamienie, pnie błyszczą od wilgoci. Chłód i mrok rozkoszny, orzeźwiający...
— Więc wyjdź pan, nie siedź tak w czterech ścianach — nalegał Jakób.
— Jabym dzień cały siedział na dworze, ale widzisz pan, mało mam czasu... trzeba korzystać, póki jest jeszcze trochę sił... Muszę się spieszyć, bardzo spieszyć, a tyle mam jeszcze do zrobienia! Nie skończyłem dotąd mego studyum o Hamlecie“, a teraz te rysunki! Gdy moje Zdobienie“ wyjdzie z druku, chciałbym się wziąść do zamierzonych oddawna Pamiętników, i opisać ptaki krajowe. Mam już do tego sporo zgromadzonego materyału: tylko ułożyć i opracować. Ręce się aż palą do roboty, tyle jej jest, a tu czas ucieka!
Popatrzył na promień słońca posuwający się coraz dalej i dodał:
— Pozwolisz pan, że przy panu narysuję tę parzenicę, zanim mi słońce ucieknie. Ale nie odchodź jeszcze, proszę. Czy ten wasz Anglik długo tu pozostanie?
— Nie wiem. Przypuszczam że jeszcze z parę tygodni.
— Namówcie go żeby zimę przepędził w Zakopanem. Bo jeżeli tutaj lato jest urocze, to zima poprostu czarująca! O! kto nie widział tego bogactwa blasków i łun, tej gry kolorów, począwszy od opałów aż do najciemniejszej purpury, w pośród olśniewającej białości pokrywającej ziemię, temu żaden język tego nie wypowie! I nie wiadomo co jest piękniejsze: ranek czy wieczór, pogoda czy niepogoda?
I pochyliwszy się nad papierem, zaczął znów pilnie rysować.
— No, już chyba pogoda piękniejsza— rzekł uśmiechając się Jakób.
— Niekoniecznie — odparł podnosząc znów głowę. — Wyobraź pan sobie najsubtelniejszą mgłę, niby gazę przysłaniającą góry, słońce i niebo. Nie mgła to jednak, tylko pruszy drobniutki śnieżek, tak drobny, że nie dojrzy go ludzkie oko. Ale pod słońce, w blasku promieni iskrzy sie powietrze tysiącami iskierek: jedne lecąc szybko, niecone wietrzykiem, znaczą ślad, jak komety; inne lecą wolniuchno, przewracając się, migocąc i ginąc w przestworzu, jak żagiewki, które lokomotywa czasem wśród nocy wyrzuca, tylko nieskończenie drobniejsze. A w tym dżdżu delikatnych kryształów, które dają pojęcie o pyle kosmicznym, które stoją na granicy rzeczy widzialnych, widnieją sennie białe lasy smerekowe, polinijowane, w czerni i bieli. A wieś w dali, kościół, gaje i drogi, wyglądają jak fantazya, w tej niby mgle, niby pyle przetopionym w wielką jasność.
— I pan powiadasz że jesteś realistą!
Rumieńce na twarzy mówiącego pociemniały: zakaszlał. Mówienie męczyło go, ale w oczach widniał coraz większy zachwyt i zapał.
— W zimie miewa się tu ciągłe wizye — mówił dalej. Wszystko bywa zatopione w mlecznym oparze nasiąkniętym światłem, a z tej powodzi świetlnej atmosfery, wynurzają się zaledwie dostrzegalne dla oczu kontury gór i są jak widziadło, jak obraz bezcielesny zawieszony w powietrzu, jak ułudne marzenie! Z pośród tej nieujętej bieli, wydziela się gdzieś jaskrawo oświetlona grań, brzeżek turni, lub płasienka upłazu, po których łagodnie ześlizgują się promienie. Nad górami także opar, a u zenitu niebieszczy się przeczyste, szafirowe niebo i śle odblask drugiemu szafirowi na ziemi. Każdy wzgórek, stok każdy modeluje się tak cudownie, takim niebieszczy się kolorem w cieniu, a bieli na wypukłości, że oczu oderwać nie można od gry światła i cienia.
— Świetnym pan jesteś malarzem! Odtworzyłeś krajobraz zimowy Tatr z taką plastyką, jakbym na niego patrzył. Gdyby Warburton pana słyszał, zachwyciłby się, on co zachwyca się siłą słowa i pięknemi opisami Witkiewicza.
— A czy on rozumie po polsku?
Jakób zawahał się.
— Tłomaczy mu się na angielskie.
— A więc namówcie go żeby został, bo nigdzie na świecie nie zobaczy tego co tutaj! Czy pan widziałeś wczorajszy zachód słońca? Było to coś nadzwyczajnego, coś że się tak wyrażę, biblijnego. Pomrok ogarnął wieś i wisiała nad nią wielka chmura, oparta brzegami na otaczających dolinę zakopańską górach. Naraz nad Osobitą, przy samej ziemi, po zachodzie słońca, trzema wąziuchnemi szczelinami, przedarły się trzy wielkie strugi czerwonej zorzy, jak promienie z głowy Mojżesza i oblały purpurą falisty, pogarbolony spód chmury. O, jak cudowny i pełen uroku jest ten świat górski! jak pięknem jest życie!
Jakób poczuł coś nakształt kurczu w gardle. Ten człowiek mówiący z zapałem o piękności życia, niedługo już miał się niem cieszyć. Jakób lekarz także, widział to po jego krótkim oddechu i podkrążonych oczach, po ręce z wychudzonemi palcami, wspierającej się na papierze. A pomimo uciekającego życia, tyle w nim było zapału, takie pragnienie pracy twórczej, takie rozległe plany!
Łzy mu nabiegły do oczu, i niechcąc okazać wzruszenia, pożegnał się szybko i odszedł. Matlakowski podniósł głowę i czas jakiś smętnie patrzył za odchodzącym, a potem zwrócił oczy na Giewont w którego szczerbę teraz zaglądało słońce wskazując południe, i na cudowny krajobraz pławiący się w tem świetle. Cała jego twarz zajaśniała, w oczach odmalował się zachwyt, a usta wyszeptały z cicha.

„Na tym kawałku ziemi, Bóg położył dłonie“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Urbanowska.