Róża i Blanka/Część trzecia/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Róża i Blanka |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La mendiante de Saint-Sulpice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Duplat, oślepiony wściekłością, nawet nie spostrzegł zwróconej ku sobie broni.
Podejrzenie, powzięte na początku rozmowy, zmieniło się w nim teraz w pewność.
— Ach ty złodzieju i donosicielu! Więc to ty ukradłeś mi te papiery! Tyś zadenuncyował mnie policyi, bo jakim sposobem dowiedziała się, że ukrywałem się pod nazwiskiem Juliusza Servaize? Śledziłeś mnie jak szpieg! Widziałeś gdym zakopywał butelkę w ogrodzie Palmiry w Champigny, której adres dałem ci wówczas, gdyż ufałem ci! Po ujęciu mnie udałeś się tam, odkopałeś ją i skradłeś nietylko swoje obligi, lecz i moje bilety bankowe. Ach ty złodzieju! Ale oddasz mi je, bo inaczej, pójdę do twojej żony i powiem jej, że córka, którą ona uważa za swoją i otacza taką miłością, jest dzieckiem Joanny Rivat... I niedość tego, dowiodę jej, gdyż zaprowadzę do piwnicy przy ulicy Servon.
Były kryminalista mówił głosem tak podniesionym, iż łatwo mogli go słyszeć domownicy.
Gilbert znowu zwrócił rewolwer w głowę Duplata.
— Panie Duplat — rzekł chłodno — jeżeli nie powstrzymasz się od pogróżek, zabiję cię jak psa. Przybyłeś do mego mieszkania, znieważasz mnie, wyzywasz... więc przysługuje mi prawo obrony. Przybędzie policya i gdy jej oświadczę, że zabiłem deportowanego komunistę, skazanego następnie za zbrodnię kryminalną na dziesięć lat robót przymusowych, który nadto samowolnie wydalił się z wyznaczonego mu miejsca zamieszkania, usprawiedliwi mnie z tego zabójstwa, jako spełnionego w obronie własnej.
Duplat widząc wymierzony rewolwer i słysząc cichy, ale stanowczy ton głosu i niewzruszone postanowienie w oczach Gilberta, cofnął się o krok.
— Powtarzam, że nic ci nie winienem! Papiery te nabyłem prawnie. Wiesz o tem dobrze, że nie ukradłem ich, lecz kupiłem za sto pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Od kogo? — wyjąkał Serwacy.
— Od człowieka, który zapłacił ci za nie w Numei pięćdziesiąt tysięcy franków.
Były kryminalista, usłyszawszy tę odpowiedź, osłupiał.
Doznał wrażenia, jak gdyby kto uderzył go pałką w głowę.
— Ja, sprzedałem te papiery za pięćdziesiąt tysięcy, ja? ja?
— Nie staraj się pan oszukać mnie, bo to na próżno!
— Ależ ja pana nie oszukuję, mówię prawdę! Papiery te wraz z biletami bankowemi były zakopane w o grodzie Palmiry w Champigny, w butelce, pod drzewem. Przysięgam panu!
W głosie Duplata było tyle szczerości, ze Gilbert zachwiał się w swem przekonaniu.
— Czy znasz pan wice-hrabiego de Grancey? — zapytał Gilbert.
— Pierwszy raz słyszę to nazwisko.
— Jemu sprzedałeś pan te papiery i zarazem odkryłeś część naszej tajemnicy.
— To kłamstwo! Nic nie sprzedawałem nikomu!.. Zresztą, jakim sposobem mogłem sprzedać, skoro nie miałem ich w Numei?
— Więc od kogo Grancey dostał je?
— Nie wiem, ale chce pan dowodu, że mówię prawdę?
— Proszę o niego.
— Jeżelibym sprzedał, to powinna być na nich cesya...
— Niema jej.
— Więc widzi pan.
— Byłeś pan wtedy podobno chory na rękę.
— Rzeczywiście — odrzekł Duplat zdziwiony, nie mogąc pojąć, zkąd Rollin może o tem wiedzieć. — Miałem prawą rękę złamaną, ale to nie przeszkadzało mi podpisać się lewą.
— Przypomnij pan sobie...
— Nie mogę przypomnieć sobie faktu, który nie istniał. Nie sprzedałem nikomu i nikomu nie zwierzyłem się z naszą tajemnicą.
Gilbert spojrzał na zegarek i utkwiwszy wzrok w Duplata, zapytał:
— Co pan powiesz, jeżeli za chwilę postawię ci na oczy wice-hrabiego Granceya?
— Ależ owszem, proszę o to.
Ktoś zapukał we drzwi.
— Proszę wejść — rzekł Gilbert, chowając rewolwer do kieszeni.
Lokaj zaanonsował:
— Pan wice-hrabia Grancey.
Przyjaciel Gilberta przestąpił próg i wszedł do pokoju.
Wtedy nastąpiła scena iście teatralna.
Obaj towarzysze wygnania poznali się od pierwszego spojrzenia.
— Depréty!... — zawołał były komunista.
— Serwacy Duplat! — jednocześnie wyrzekł były infirmier.
Gilbert przyglądał się im obojętnie i czekał na rozwiązanie zagadki.
— Więc pan mówisz — odezwał się Duplat do Rollina — że ten zuch jest wice-hrabią de Grancey? Ależ on pana oszukał! On, wice-hrabią! Ha, ha, ha! On nazywa się Gaston Depréty... Był infirmierem na robotach! To były kryminalista, tak samo jak i ja! Niech zaprzeczy mi!
— Tak? — odrzekł Gilbert, wpatrując się w byłego dependenta.
Ten zmieszał się, ale tylko na chwilę.
Rozumiał, iż zaprzeczenie było niemożliwe.
Duplat, wściekły z gniewu, krzyknął:
— Cóż, odpowiadaj, bandyto, złodzieju! Czy nie jesteś Gastonem Depréty?
— Prawda — odrzekł zapytany, podnosząc głowę i śmiało stawiąc czoło niebezpieczeństwu — jestem Gaston Depréty, kryminalista i tak samo jak ty, samowolnie opuściłem miejsce zamieszkania. Więc cóż w tem złego? Zdarzyła mi się sposobność przybrania nazwiska innego, więc przybrałem je. Każdy na mojem miejscu uczyniłby to samo. Przybrałem je, aby przebywać wśród uczciwych ludzi i nie sądzę, że jesteś tak głupim, aby wleźć na dach i krzyczeć, że skazany na pięć lat robót za takie głupstwo, jak jakieś fałszerstwo bagatelne, byłem towarzyszem twojej niedoli w Nowej Kaledonii!
Gaston Depréty nie żyje! Jestem dzisiaj wicehrabią Jerzym de Grancey i nikt nie może zaprzeczyć mi tego nazwiska i tytułu, z wyjątkiem ciebie i pana Rollina, który, dzięki tobie, wie już, kim jestem. Ale i wy obaj nie uczynicie tego, a to z powodów bardzo ważnych. Tworzymy trójkę doskonale dobraną. Warciśmy siebie pod każdym względem, a wilcy przecież nie pożerają się wzajemnie!
Gilbert udał obrażonego.
— Proszę, nie porównywać mnie z sobą — rzekł dumnie. — Nadużyłeś pan mego zaufania, oszukałeś mnie...
— Nie kłóćcie się napróżno — wmieszał się Duplat, — Ja najwięcej jestem oszukany i do tego okradziony. Depréty sprzedał panu moje obligi. Zapłaciłeś mu pan, przynajmniej tak utrzymujesz, lecz pomówimy o tem później; teraz pragnę wiedzieć, jakim sposobem papiery te dostały się do rąk pana vice-hrabiego?
— Bardzo prostym — odrzekł Grancey. — Pamiętasz, jak leżałeś ranny na sali, w której byłem infirmierem i pielęgnowałem cię tak, jak rodzony syn nie pielęgnowałby ojca? Miałeś gorączkę, bredziłeś i skrzeczałeś, jak sroka na płocie. Przysłuchywałem się, bo mówiłeś rzeczy ciekawe, o jakiejś tajemnicy, o piwnicy, o szantażu, a najwięcej o jakimś skarbie, zakopanym pod drzewem orzechowem w ogrodzie niejakiej Palmiry w Champigny. Gdy zostałem uwolniony, zapragnąłem dowiedzieć się, ile było prawdy w twem gadaniu. Zrobiłem wycieczkę do Champigny i znalazłem. Następnie zobaczyłem się z p. Rollinem i porozumiałem się z nim odrazu tak dobrze, że dziś jesteśmy przyjaciółmi. On nie mógłby już obejść się bezemnie i jestem pewny, że przebaczy mi przywłaszczenie sobie godności szlacheckiej, tak jak i ty przebaczysz, że bez twego pozwolenia skorzystałem z twych mimowolnych zwierzeń. Oto masz, jak było... Czy dość ci tego?
— Wcale nie.
— Czegóż potrzeba ci więcej?
— Pieniędzy... W butelce, oprócz papierów, było czternaście tysięcy franków biletami bankowemi.
— Przyznaję...
— Więc oddaj je.
— Jestem zgodnym człowiekiem... oddam.
— Kiedy?
— Choćby nawet dzisiaj.
— Dobrze. Następnie pomówimy o sprawie drugiej.
— Jakiej? — zapytał Grancey, udając zdziwienie.
— O odebranych przez ciebie stu pięćdziesięciu tysiącach franków. Wiem, że bodziesz się wykręcał, ale ja cię zmuszę...
— Zmusisz... łatwo to powiedzieć... Uciekłeś z miejsca zamieszkania, jak i ja... Denuncyując mnie, zadenuncyujesz i siebie... Będziesz musiał opowiedzieć historyę o piwnicy przy ulicy Servan... Oskarżysz p. Rollina, a tem samem i siebie, gdyż byłeś jego spólniklem! I wszystkich trzech wpakują nas do ula! Piękna perspektywa! Chyba masz ochotę wracać do Numei?..
Duplat uczuł dreszcz, przebiegający po ciele.
— Nie mam ochoty — odrzekł.
— I ja także... więc nie gadaj głupstw!
— Skończmy z tem — rzekł Gilbert. — Zapłaciłem, a przynajmniej zobowiązałem się wypłacić p. Granceyowi i wypłacę. Z nim mam interes.
— Gastonowi Depréty — poprawił Duplat.
— Mało mnie to obchodzi. Porozumiej się pan z nim... Wierzcie mi, nie bawcie się w pogróżki, gdyż ja nie lękam się ich. Myślcie raczej o swych nieprzyjaciołach w Paryżu.
— Jakich? — zapytał Duplat.
— Naprzód o Janinie Rivat.
— Janinie Rivat! — powtórzył Duplat przestraszony.
Ale po chwili zastanowienia dodał:
— Nie wiesz pan, co mówisz... Janina Rivat nie żyje oddawna, zginęła w płomieniach 27 maja 1871 r.
— Mówiłeś mi pan to i przypuszczam, że w dobrej wierze... Ale myliłeś się...
— Więc Janina Rivat żyje?
— Uratowano ją.
— Kto uratował?
— Człowiek, który widział, jak porywałeś jej dzieci i który, zarówno jak i ona, pozna cię, gdy cię spotka.
— Jak on się nazywa?
— Nie wiem, ale to rzecz groźna. Janina Rivat mieszka w Paryżu i ma sklepik pod portykiem kościoła św. Sulpicyusza. Rzecz prosta, że chodzi po ulicach i możesz spotkać się z nią kiedy, jak również i z księdzem d’Areynes. Myślę, że dla bezpieczeństwa powinieneś jaknajspieszniej opuścić Paryż.
— To znaczy że moja obecność w nim krępuje pana.
— A przynajmniej jest dla mnie kompromitującą. Chyba pojmujesz pan to. Nasz wspólny interes wymaga pańskiego wyjazdu.