Rękopis znaleziony w Saragossie/Dzień dwudziesty czwarty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Potocki
Tytuł Rękopis znaleziony w Saragossie
Redaktor Jan Nepomucen Bobrowicz
Wydawca Księgarnia Zagraniczna (Librairie étrangère)
Data wyd. 1847
Druk F. A. Brockhaus
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Edmund Chojecki
Tytuł orygin. Manuscrit trouvé à Saragosse
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rękopis znaleziony w Saragossie, dzień 24. Nagranie LibriVox w wykonaniu Niny Brown.
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
DZIEŃ DWUDZIESTY CZWARTY.

Znowu zaczęliśmy błąkać się po Alpuharach, przybyliśmy wreszcie na spoczynek i posiliwszy się wieczerzą, prosiliśmy Velasqueza aby raczył dalej opowiadać przygody swego życia, co też uczynił w tych słowach:

DALSZY CIĄG HISTORYI VELASQUEZA.

— Mój ojciec chciał być obecnym przy pierwszej mojej lekcyi tańca i żądał aby moja matka także mu towarzyszyła. Folencour zachęcony tak pochlebnem przyjęciem, zapomniał zupełnie że przedstawił się nam jako markiz i zaczął od szumnej przemowy na pochwałę sztuki choreograficznej, którą nazywał wrodzonym mu talentem. Następnie zwrócił uwagę że trzymałem nogi do siebie i usiłował wytłumaczyć, że zwyczaj ten bynajmniej nie zgadzał się z uczuciami własnej godności. Obróciłem więc palce w pole i próbowałem chodzić tym sposobem, ale Folencour nie był jeszcze tem zadowolony i wymagał żebym stąpał na palcach. Nareszcie zniecierpliwiony, ujął mnie za ręce i chcąc ku sobie przybliżyć, popchnął tak gwałtownie że niemogąc utrzymać się na palcach, padłem na twarz i mocno się potłukłem. Folencour zamiast przeproszenia mnie, uniósł się niepohamowanym gniewem i zaczął używać wyrażeń, których nieprzyzwoitość lepiej byłby osądził gdyby był umiał po hiszpańsku. Przyzwyczajony do powszechnej grzeczności mieszkańców Ceuty, sądziłem że nienależało bezkarnie puszczać takiej zniewagi. Postąpiłem więc ku niemu i porwawszy jego skrzypki, rozbiłem je w drobne kawałki przysięgając, że żadnej nauki nie pragnę od człowieka tak źle wychowanego. Mój ojciec nie rzekł na to ani słowa, powstał w milczeniu, wziął mnie za rękę, zaprowadził do maleńkiej izdebki na końcu podwórza i zamknął drzwi za mną, mówiąc: że wtedy z niej wyjdę, gdy wróci mi znowu ochota do tańca.
Wychowany w zupełnej wolności, z początku nie mogłem przywyknąć do więzienia i długo gorzko płakałem. Cały we łzach, obróciłem oczy ku jednemu kwadratowemu oknu znajdującemu się w izbie i zacząłem rachować szyby. Było ich dwadzieścia sześć na długość i tyleż na szerokość. Przypomniałem sobie lekcye arytmetyki ojca Anzelma którego nauka nie podnosiła się nad mnożenie.
Pomnożyłem wysokość kwadratów przez szerokość i z zadziwieniem ujrzałem że wypadła mi prawdziwa ilość szyb. Ustały moje łkania i ukoiła się boleść. Powtórzyłem wyrachowanie odejmując po jednym pasie kwadratów raz na wysokość to znowu na szerokość. Zrozumiałem naówczas że mnożenie było tylko powtarzaniem dodawania i że powierzchnie mogły dać się równo mierzyć jako i długości. Wykonałem to samo doświadczenie na kamiennych flizach któremi moja izdebka była wyłożoną, i tym razem wypadek zadowolił mnie zupełnie. Wtedy nie myślałem już o płaczu, serce biło mi z radości, dziś nawet nie mogę o tem mówić bez wzruszenia.
Około południa matka moja przyniosła mi czarnego chleba i dzbanek wody; zaklinała mnie ze łzami w oczach abym zgodził się na życzenia mego ojca i rozpoczął lekcye z Folencourem. Gdy skończyła swoją przemowę, pocałowałem ją z czułością w rękę, poczem prosiłem aby mi przysłała papieru i ołówek i nie troszczyła się więcej o mój los, gdyż co do mnie bynajmniej nie pragnąłem zmiany. Moja matka odeszła odemnie zadziwiona i dostarczyła mi żądanych przedmiotów. Wtedy oddałem się wyrachowaniom z niewypowiedzianym zapałem, przekonany że co chwila dokonywałem najważniejszych odkryć; w istocie wszystkie te własności liczb były dla mnie prawdziwemi odkryciami, niemiałem bowiem dotąd o nich najmniejszego pojęcia.
Tymczasem głód zaczął mi doskwierać, rozłamałem chleb i spostrzegłem że moja matka umieściła w nim kurcze pieczone i kawałek szynki. Ta oznaka dobroci powiększyła moją wesołość, z radością więc powróciłem do moich rachunków. Wieczorem przyniesiono mi świecę, i pracowałem do późnej nocy.
Nazajutrz podzieliłem na połowę jeden bok kwadratu i ujrzałem że wypadek połowy przez połowę dawał mi ćwierć; podzieliłem dalej ten sam bok na trzy części i otrzymałem jedną dziewiątą; tak powziąłem pierwsze pojęcia o ułomkach. Zapewniłem się jeszcze więcej, pomnożywszy dwa i pół przez dwa i pół, obok bowiem kwadratu z dwóch wypadła mi ilość wartości dwóch i ćwierci.
Tym sposobem, coraz dalej posuwałem moje badania i widziałem że mnożąc jakową liczbę przez samą siebie i podnosząc wypadek do kwadratu, otrzymałem ilości do których mógłbym był tylko przyjść za pomocą długiego dodawania.
Wszystkie moje odkrycia nie były wcale wyrażone po algebraicznemu, nie miałem bowiem o tej nauce żadnego pojęcia, ale wymyśliłem sobie osobne znaki powzięte od kwadratów mego okna, które pomimo to zalecały się jasnością i wdziękiem.
Nakoniec szesnastego dnia, moja matka przyniosłszy mi obiad rzekła: «Drogie dziecię, przychodzę do ciebie z dobrą nowiną: odkryło się że Folencour był zbiegiem, twój ojciec zaś który nienawidzi zbiegostwa, kazał go wsadzić na okręt i odesłać do Francyi, spodziewam się że wkrótce wyjdziesz z twego więzienia.» Przyjąłem te słowa z obojętnością która zadziwiła moją matkę. Niebawem wszedł mój ojciec, potwierdził jej wyrazy i dodał, że napisał do swoich przyjaciół Kossiniego i Hughensa, prosząc o przysłanie mu nót i figur tańców najbardziej wziętych w Paryżu i Londynie. Wreszcie sam doskonale pamiętał sposób z jakim brat jego Karlos wchodził do salonu, a ostatecznie tego przedewszystkiem chciał mnie nauczyć.
Tak mówiąc, ojciec mój spostrzegł zwój papieru wyglądający mi z kieszeni i wziął go do rąk. Z początku mocno się zdziwił, widząc massę liczb a zwłaszcza całkiem nieznane mu znaki. Wytłumaczyłem mu je wraz z wszystkiemi mojemi działaniami. Zdziwienie jego coraz wzrastało, ale dostrzegłem że nie było mu zupełnie nieprzyjemnem.
Mój ojciec, zważywszy cały postęp moich działań, rzekł: «Mój synu, gdybym do tego okna, mającego 26 kwadratów, we wszystkich kierunkach dodał dwa na dole, chcąc zarazem zachować kształt kwadratu, ileby razem było kwadratów?»
Odpowiedziałem bez wahania: «Miałbym na tej samej stronie i na górze, dwa pasy każdy z 52óch kwadratów i nadto mały kwadrat o czterech kwadracikach w kącie dotykającym obu pasów.»
Słowa te przejęły żywą radością mego ojca, którą jednak potrafił ukryć, po czem rzekł: «Gdybym atoli dodał u dołu liniję nieskończenie małą, jaki byłby kwadrat?» Zastanowiłem się przez chwilę i odpowiedziałem: «Miałbym dwa pasy równie długie jak boki okna ale nieskończenie szersze, co zaś do kwadratu bocznego, ten byłby tak małym że niemogę żadnym sposobem sobie tego wyobrazić.»
Tu mój ojciec upadł na krzesło, złożył ręce, wzniósł oczy ku niebu i rzekł: «Wielki Boże, on sam odgadł prawa binomu, i jeżeli mu nie przeszkodzę, gotów odkryć cały rachunek różniczkowy.»
Przeląkłem się widząc ten stan mego ojca, odwiązałem mu chustkę i zacząłem wołać o pomoc. Nareszcie wrócił do zmysłów i przycisnął mnie do serca mówiąc: «Moje dziecię, moje kochane dziecię, porzuć te rachunki, ucz się sarabandy, mój przyjacielu, ucz się lepiej sarabandy.»
Już nie było nawet mowy o dalszem więzieniu. Tego samego wieczora, obszedłem do koła wały Ceuty i chodząc ciągle powtarzałem: «on odgadł prawo binomu, on odgadł prawo binomu.» Mogę śmiało wyznać że odtąd z każdym dniem czyniłem nowe postępy w matematyce. Mój ojciec zaprzysiągł że nigdy nie będzie mnie jej uczył, ale pewnego dnia znalazłem przy łóżku arytmetykę ogólną Don Izaaka Newtona i o ile mi się zdaje, ojciec musiał umyślnie ją tam zostawić.
Czasami także znajdowałem otwarte drzwi do jego gabinetu i zawsze nie omieszkiwałem korzystać z tej sposobności.
Niekiedy jednak ojciec mój zwracał do dawnych swoich zamiarów, chciał znowu wykształcać mnie na człowieka światowego, kazał okręcać się na pięcie wchodząc do pokoju, sam nócił jakąś aryą, udawał że niedowidzi, poczem zalewał się łzami mówiąc: «Moje dziecko, Pan Bóg niestworzył cię na zuchwalca, dni twoje nie będą szczęśliwszemi od moich.»
W pięć lat po mojem wyjściu z więzienia, matka moja zaszła w ciążę i porodziła córkę, którą nazwano Blanką, na pamiątkę pięknej chociaż zbyt lekkomyślnej księżnej Velasquez. Jakkolwiek pani ta zabraniała memu ojcu pisać do niej, wypadało jednak donieść jej o przyjściu na świat córki. Wkrótce nadeszła odpowiedź która odnowiła dawne blizny, ale mój ojciec znacznie już był podstarzał i wiek stępił w nim żywość uczuć.
Następnie przepłynęło dziesięć lat których jednostajność nie przerwał żaden wypadek. Życie moje i mego ojca, uprzyjemniały tylko nowe wiadomości jakie z każdym dniem wzbogacały nasze umysły. Mój ojciec porzucił nawet ze mną dawny sposób postępowania; w istocie nie od niego nauczyłem się matematyki, on bowiem nie szczędził niczego abym umiał sarabandę. Nie miał więc sobie nic do wyrzucenia i z przyjemnością, bez skrupułu, oddawał się rozmowie ze mną zwłaszcza w przedmiotach nauk ścisłych. Rozmowy te zwykle podniecały moją gorliwość i podwajały pilność, ale zarazem chłonąc całą moją uwagę, nadały mi skłonność do roztargnienia — jak to wam już mówiłem — stan zaś ten musiałem często zbyt drogo opłacać — jak to wam wkrótce opowiem — gdyż pewnego dnia wyszedłszy z Ceuty, sam nie wiem jakim sposobem znalazłem się pośród Arabów.
Siostra moja tymczasem z każdą chwilą wzrastała w piękność i wdzięki i nic nie byłoby brakowało do naszego szczęścia, gdybyśmy byli mogli zachować naszą matkę, ale rok temu nieubłagana choroba wydarła ją z naszych objęć. Mój ojciec przyjął wtedy do swego domu, siostrę nieboszczki żony, Donę Antonię de Poneras, dwudziestoletnią i owdowiałą od sześciu miesięcy. Była ona z drugiego małżeństwa mego dziada. Don Kadanza, wydawszy córkę za mąż, znalazł się nagle osamotnionym i postanowił powtórnie się ożenić, ale po pięciu latach pożycia stracił i drugą żonę, która wydała na świat dziewczynkę o pięć lat młodszą odemnie.
Moja młoda i piękna ciotka, wprowadziła się do mieszkania matki i poczęła trudnić się zarządem całego domu. Szczególniej była dla mnie dobrą i dwadzieścia razy przynajmniej wchodziła do mego pokoju, pytając czyli nie chcę czekulady, limonady lub czego podobnego.
Odwiedziny te często były mi nader nieprzyjemnemi, przerywały bowiem moje wyrachowania. Jeżeli przypadkiem Dona Antonia, przez pół godziny mi nie przerywała, jej służąca ją zastępowała. Była to dziewczyna jednego wieku z swoją panią, tegoż samego humoru i nazywająca się Marika.
Wkrótce spostrzegłem że siostra moja wcale nie lubiła ani pani ani służącej, podzielałem w tym względzie jej uczucia, których całą przyczyną z mojej strony, była niecierpliwość z natręctwa tych kobiet. Wprawdzie nie wiele na tem traciłem, gdyż miałem zwyczaj, ile razy wchodziły, podstawiać urojone wartości i dopiero po ich wyjściu wracałem do moich rachunków.
Pewnego dnia, gdy byłem zajęty obliczaniem logarytmów, Antonia weszła do mego pokoju, usiadła obok mnie i zaczęła szczebiotać tysiączne niedorzeczności, przeplatając swoją rozmowę czułemi wejrzeniami. Poznawszy że tym razem zabiera się na długie posiedzenie, zatrzymałem moje wyrachowanie przy czwartej średnio-proporcyonalnej, jąłem zastanawiać się nad naturą logarytmów i nad niesłychaną pracą jakiej ułożenie tablic musiało kosztować sławnego barona Nepera. Wtedy Antonia pragnąc mi się sprzeciwić wstała, zakryła mi oczy swemi rękami i rzekła: «Teraz, sprobujmy czy potrafisz dalej rachować, mości geometro.» Słowa te mojej ciotki zdały mi się prawdziwem wyzwaniem i lekceważeniem mojej nauki, ponieważ jednak w ostatnich czasach, wiele zajmowałem się tablicami logarytmowemi i umiałem je jak to mówią na pamięć, przyszła mi więc myśl rozłożenia na trzy czynniki liczby której szukałem logarytmu. Znalazłem trzy takie których logarytmy wiedziałem, czemprędzej zatem dodałem je i nagle wyrywając się z rąk Antonji, napisałem cały logarytm, także niebrakowało w nim ani jednej dziesiątki. Antonia mocno się tem rozgniewała i wyszła z pokoju mówiąc z oburzeniem: «Cóż to za głupcy te geometry.» Wprawdzie moja metoda z trudnością dawała się zastosować do liczb początkowych, ale nie mniej przeto była dowcipną i mogła służyć w wielu wypadkach. Nie pojmowałem dla czego ciotka moja nazwała mnie głupcem. Wkrótce potem przyszła jej służąca która także jęła oświadczać mi jakieś grzeczności, ale byłem tak rozjątrzony słowami jej pani, że odprawiłem ją bez żadnej ceremonji.
Teraz zbliżam się do epoki mego życia, w której nowym kierunkiem puściłem moje pojęcia i zwróciłem je wszystkie do jednego celu. Spostrzeżecie w życiu każdego uczonego chwilę, w której silnie uderzony prawdą jakiejś zasady, oczekuje jej skutków i zastosowań i rozwija ją w porządny, właściwy mu system. Natenczas podwaja odwagę i pracę, wraca do punktu z którego wyszedł i uzupełnia niedokładność pierwszych pojęć. Wtedy to zastanawia się nad każdą wiadomością, spogląda na nią ze wszystkich stron, następnie łączy je razem i porządkuje. Jeżeli nie uda mu się zbudować system albo też przekonać się o rzeczywistości jego prawdy, przynajmniej porzuca go mędrszy aniżeli doń przystępował i nabywa pewnych wiadomości o których istnieniu dotąd cale nie myślał. Nadeszła więc i dla mnie ta chwila zbudowania systemu, okoliczność zaś która podała mi pierwszą myśl, była następująca.
Pewnego wieczora, gdy po wieczerzy kończyłem rozwiązanie nader zawiłego zagadnienia, ujrzałem wchodzącą moją ciotkę Antonię która mi rzekła: «Mój synowcze, widok światła w twoim pokoju nie daje mi zasnąć, ponieważ więc matematyka jest nauką tak powabną, pragnę zatem abyś mnie jej nauczył.»
Nie mając nic lepszego do czynienia, przystałem na żądanie mojej ciotki. Wziąłem tablicę i wyłożyłem jej dwa zagadnienia Euklidesa; właśnie miałem przechodzić do trzeciego, gdy Antonia nagle wyrywając mi tablicę zawołała: «Nieznośny pedancie, czyliż matematyka dotąd nie nauczyła cię jakim sposobem stworzenia boskie kochają się na świecie?»
Z początku wyrazy te mojej ciotki, wydały mi się niedorzecznemi, ale głębiej się zastanowiwszy, powziąłem myśl że zapewne chciała mnie zapytać o formułę ogólną, odpowiadającą wszystkim trybom mnożenia używanym przez naturę, zacząwszy od cedru aż do najlichszej trawki, i od wieloryba do żyjątek dostrzegalnych zaledwie za pomocą mikroskopu. Przypomniałem sobie zarazem uwagi jakie niegdyś czyniłem nad rozmaitością stopni pojęć każdego zwierzęcia, których wynalazłem pierwszą przyczynę odnosząc się do wychowania, skłonności i rozradzania. Stopniowanie to pozwalało mi przypuszczenie możebności teoryi o mniejszościach i większościach i następnie prowadzenie całego systemu do zasad matematyki. Jednem słowem, wpadłem na myśl wynalezienia równania zastosowanego do całego państwa zwierzęcego, przypuszczając wszędy jednakowe czynniki rozmaitej wartości i stopnia działalności. Rozogniła się moja wyobraźnia, sądziłem że potrafię oznaczyć matematyczne ogniwo i granicę każdego z naszych pojęć, czyli wyraźniej mówiąc, zastosować wyrachowanie do całego systemu natury. Dręczony takim natłokiem gwałtownych wrażeń uczułem potrzebę odetchnięcia świeżem powietrzem, wypadłem więc na wały i trzy razy je obiegłem, sam nie wiedząc co czynię.
Nareszcie ochłonąłem nieco; dzień poczynał już świtać, chciałem zapisać sobie niektóre wypadki i tak pisząc zdawało mi się że wracałem drogą do domu. Tymczasem stało się inaczej; zamiast pójść na prawo miejskich przekopów, poszedłem na lewo i wlazłem w fossę. Moje wnioski nie tylko były dla mnie jeszcze ciemnemi pojęciami, ale nadto żadnym sposobem nie mogłem odgadnąć jak je przeniesę na tabliczki, gdyż mrok tak gęsty panował że niepodobna było dojrzeć jednej cyfry. Pragnąłem czem prędzej wrócić do domu, i podwoiłem kroku myśląc zawsze że idę prostą drogą. Wtem przekonaniu, dostałem się do wyłomu który sporządzono dla przeprowadzenia dział w chwili wycieczki i na raz znalazłem się za okopami.
Pomimo to, bynajmniej nie spostrzegłem mojej pomyłki, ale nie zważając na otaczające mnie przedmioty, biegłem ciągle, gryzmoląc na tabliczkach i tak coraz dalej oddalałem się od miasta. Nakoniec zmęczony usiadłem i cały oddałem się moim rachunkom.
Po pewnym przeciągu czasu, podniosłem oczy i ujrzałem się śród Arabów, że jednak znam trocha ich język dość używany w Ceucie, powiedziałem im przeto kim byłem i prosiłem żeby mnie odprowadzili do mego ojca który nieomieszka dać im sowity wykup. Wyraz wykup, zawsze dobrze brzmi w uszach arabskich; otaczający mnie obrócili się z uśmiechem do naczelnika i zdawali się oczekiwać od niego odpowiedzi, zapowiadającej im obfity zysk.
Szeik długo stał zamyślony i poważnie głaskał swoją brodę, poczem rzekł: «Słuchaj młody Nazarejczyku, znamy twego ojca jako bogobojnego człowieka; słyszeliśmy także różne rzeczy o tobie. Powiadają że jesteś równie dobrym jak twój ojciec, ale że pan Bóg pozbawił cię pewnej części twego rozumu. Niech cię to bynajmniej nie martwi. Bóg jest wielkim i daje ludziom lub też odbiera im rozum, wedle swego upodobania. Szaleńcy są żywym dowodem potęgi Boskiej i nicości rozumu ludzkiego. Szaleńcy nie znając złego ani dobrego, przedstawiają nam oprócz tego dawny stan niewinności człowieka. Są oni na pierwszym stopniu świętości. Nazywamy ich Marabutami, równie jak naszych świętych. Wszystko to jest w zasadach naszej wiary; zgrzeszylibyśmy więc wymagając za ciebie okupu. Odprowadzimy cię do pierwszej hiszpańskiej forpoczty z wszelkim szacunkiem i czcią, jakie podobnym tobie ludziom przynależą.»
Wyznam wam że mowa ta Szeika, zmieszała mnie do najwyższego stopnia. «Jakto, — rzekłem sam do siebie — miałżebym w ślady Locka i Newtona przejść do ostatecznych granic pojęcia ludzkiego, wspierając zasady pierwszego na wyrachowaniu drugiego? na toż śmiałe stawiałem kroki w przepaści metafizyki, ażeby potem mnie osądzono za szaleńca? zepchnięto do kategoryi istot zaledwie należących do rodu człowieczego? Niech przepadną, rachunek różniczkowy i wszystkie zagadnienia do których przywiązywałem całą moją sławę.» To mówiąc porwałem tabliczki i rozbiłem je na drobne kawałki, następnie jeszcze bardziej rozżalony, rzekłem: «Ach mój ojcze, miałeś słuszność, gdy chciałeś uczyć mnie sarabandy i wszystkich zuchwalstw używanych przez ludzi powierzchownych!» — poczem jąłem mimowolnie powtarzać niektóre poruszenia sarabandy, jak to zwykł był czynić mój ojciec ile razy przypominał sobie dawne nieszczęścia.
Tymczasem Araby widząc że potłukłem tabliczki na których przed chwilą pisałem z taką gorliwością, zawołali z czcią i politowaniem: «Bóg jest wielkim! Chwała Panu i jego prorokowi! Handullach! Allah Kerim!» Poczem wzięli mnie łagodnie za ręce i odprowadzili do pierwszej forpoczty hiszpańskiej. —
Gdy Velasquez doszedł do tego miejsca, zdał się nam mocno przygniecionym i roztargnionym, spostrzegłszy więc że z trudnością przyjdzie mu dalej ciągnąć opowiadanie, prosiliśmy aby resztę odłożył na dzień następny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Jan Nepomucen Bobrowicz, Jan Potocki i tłumacza: Edmund Chojecki.