Rewolucja w Paryżu

<<< Dane tekstu >>>
Autor Knut Hamsun
Tytuł Rewolucja w Paryżu
Pochodzenie Pamiętnik Adama w raju
Wydawca L. Wolnicki
Data wyd. 1925
Druk L. Wolnicki
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. M.
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KNUT HAMSUN
Rewolucja w Paryżu


W lecie 1904 roku, zbudził mnie pewnego dnia pisarz duński Sven Lange. Wszedłszy do mego pokoju przy ulicy Vaugirad, rzekł:
— W Paryżu rewolucja.
— Co takiego?! Rewolucja?!
— Tak. Studenci rządzą w mieście, opanowali ulicę.
Spać mi się chciało, rzekłem tedy z gniewem:
— Ustawcie pompę strażacką na ulicy i oblejcie wodą młokosów!
Sven Lange jednak stał po stronie studentów, wobec czego wyszedł zagniewany.
Oto powód, dla którego studenci opanowali ulicę:
Związek, albo też „Towarzystwo Czterech Sztuk Pięknych” urządzał bal w budynku Moulin-Rouge. Cztery panie, które miały na tym balu wyobrażać owe sztuki piękne — ukazały się zupełnie nago — jedynie w stanie przewiązane pasami jedwabnymi... Policja paryska, jak wiadomo, jest bardzo cierpliwa, ze wszystkiem obyta, tym razem jednak wmieszała się w sprawę. Bal został przerwany, a związek zamknięto. Wtedy artyści zaprotestowali. Studenci z Kwartału Łacińskiego poparli ich, — i skandal przybrał wielkie rozmiary.
W kilka dni po zajściu bulwarem Saint Michel kroczył mały oddział policji. Przed jedną z licznych restauracyjek siedziało kilkunastu studentów, którzy ujrzawszy policjantów, poczęli ich drażnić i wyśmiewać. Policja paryska jest bardzo cierpliwa i ze wszystkiem obyta, tym jednak razem jeden z policjantów stracił cierpliwość — porwał ze stołu, stojącego przed restauracją, ciężką, kamienną popielniczkę i grzmotnął nią w prowokatora. Wycelował wielce niefortunnie: popielniczka rozbiła szybę i wpadła do restauracji, trafiając w głowę jakiegoś najzupełniej niezainteresowanego w tej sprawie studenta i zabijając go na miejscu.
Oto powód, dla którego teraz studenci „gospodarują” na ulicy...
Po wyjściu Sven Langego, wstałem i wyszedłem na miasto. Na ulicy wielkie wzburzenie — tłumy ludzi — policja konna i piesza. Przeciskam się przez tłum, chcąc dostać się do swej restauracji. Zjadłszy śniadanie, zapalam cygaro i zamierzam wrócić do domu. Okazuje się to niepodobieństwem, gdyż tłum wzrósł w dwójnasób, i ścisk jest okropny. Przybyła właśnie konna i piesza gwardja narodowa — wezwana do utrzymania porządku. Zaledwie się zjawiła na bulwarze Saint Germain — tłum z krzykiem poczyna obrzucać ją kamieniami, laskami. Gwardziści nie mogą utrzymać koni, które wierzgają, stają dęba! Tłum wyrywa asfalt z trotoarów i ciska nim w gwardję.
Jakiś pan spojrzał na mnie i rzekł oburzony:
— Też pan znalazł czas na palenie cygar!
Odparłem, że nie jestem francuzem i nie wiem, jakie niebezpieczeństwo mi zagraża. To mię chyba usprawiedliwia?
Ale pan ów krzyczy w uniesieniu:
— Rewolucja! Rewolucja!
Wtedy cisnąłem cygaro.
Widzę, że teraz już buntują się nie tylko artyści i studenci: ze wszystkich stron Paryża napływają ulicznicy, najrozmaitsi próżniacy, jakieś ciemne indywidua. Wyłażą ze wszystkich kątów, z ulic bocznych, zlewają się z tłumem. Wielu porządnym obywatelom Paryża giną naraz zegarki.
Tłum porywa mnie. Skrzyżowanie bulwaru Saint Michel z bulwarem Saint-Germain stanowi główny teren rozruchów, zaprowadzenie zaś tam porządku — jest bardzo trudnem zadaniem. To też tłum robi tu co chce! Z drugiego brzegu Sekwany nadjeżdża przez most omnibus. Gdy omnibus podjechał do placu Saint-Michel, z tłumu wysunął się jakiś człowiek, zdjął kapelusz i rzekł:
— Szanowne panie i szanowni panowie! Proszę wysiąść...
Pasażerowie wysiedli.
Natychmiast wyprzągnięto konie i z wrzaskiem radosnym przewrócono omnibus na chodnik... Następne omnibusy uległy temu samemu losowi. Tramwaje przejeżdżające również zatrzymywano i obalano w jednem miejscu, to też niezadługo pomiędzy chodnikami wyrosła wysoka barykada. Komunikacja została przerwana. Pragnący iść dalej — nie mogli teraz tego uczynić, gdyż porywał ich za sobą tłum wichrzycieli, wpychał w boczne ulice lub wtłaczał na mur.
Nagle padł strzał, poczem drugi. Tłum ogarnęła panika. Z rykiem przerażenia tłum rzucił się w boczne ulice... Z tego skorzystała policja, by rozpruszyć tłum w różnych kierunkach i, szablami torując sobie drogę, przedrzeć się wreszcie.
Teraz naprawdę wyglądało to wszystko, jak na wojnie. Na szczęście złapałem się za kratę, więc nawet największy ścisk nie był mi groźny. Nagle wlazł na mnie jakiś warjat. Trzymając wysoko nad głową swój bilet wizytowy, począł mi go wpychać w rękę i błagać o litość: był przekonany biedaczysko, że go zabiję! Na bilecie widniało: dr. Johannes. Trzęsąc się, jak osina, tłomaczył mi, że jest ormianinem, że przybył do Paryża dla studjów naukowych z Konstantynopola, gdzie się zajmuje praktyką lekarską. Zlitowałem się nad nim i darowałem mu życie. Jak dziś pamiętam tę przerażoną twarz z rzadką, czarną brodą i wielkiemi zębami górnej szczęki.
Nagle wśród tłumu gruchnęła wieść, że strzelają do policji ze sklepu z obuwiem, czy też z pracowni przy sklepie. Strzelać ponoć mieli robotnicy włoscy; oczywiście, tylko włosi mogli być tu winni. Tłum nabrał ducha i jął wracać na bulwary. Konna policja, widząc to, usiłowała odciąć główny punkt tłumowi, napływającemu z innych kwartałów Paryża. Ludzie wszakże, zauważywszy podstęp, poczęli tłuc okna w kioskach, rzucać kamieniami w latarnie, wyłamywać żelazne pręty, ochraniające drzewa kasztanowe w tym celu, by nie dopuścić do odcięcia głównego punktu. Gdy to nie poskutkowało, udało się im doprowadzić do furji konie policjantów, które i tak już raz po raz stawały dęba. W tym celu podpalono barykadę z przewróconych omnibusów. Przytem wciąż wyrywano i ciskano kawałkami asfaltu, że jednak była to praca ciężka i nie prowadząca do celu — wzięto się inaczej do dzieła. Poczęto łamać na kawałki pręty żelazne, przyniesione z alei kasztanowej, niszczyć poręcze od schodów; w ten sposób tłum doszedł aż do wielkich, mocnych sztachet. Te również łamano i psuto, przyczem wciąż gdzieś biegano, wracano. Czas mijał. W tym czasie stróżom ładu i porządku nadeszła pomoc z Wersalu — przybyło wojsko. Z policji i z gwardji narodowej tłum drwił i śmiał się, kiedy jednak ukazali się żołnierze — poczęto wołać: „niech żyje armja! niech żyje armja“! Oficerowie ukłonami dziękowali za to przyjęcie. Skoro jednak wojsko przeszło, wnet zaczęto po dawnemu bójki z policją, łamanie sztachet, bicie szyb.
Nastał wieczór.
Ni stąd, ani zowąd studenci dali hasło:
— Opluć Lose’go!
Pan Losé był prefektem policji. Natychmiast utworzył się olbrzymi pochód pod dom prefekta: by opluć Loségo. Pochód ruszył naprzód, a pozostały tłum gospodarował po dawnemu. Pomyślałem sobie, że dziś już pewno nic ciekawego nie zobaczę, udałem się tedy do restauracji, gdzie zjadłem obiad, poczem drogą okólną wróciłem do domu.
Dni biegły, a rozruchy trwały dalej. Co dnia teraz widziało się i słyszało wiele niezwykłych rzeczy na ulicy. Raz wieczorem udałem się do restauracji na kolację. Mżył drobny deszczyk, to też wziąłem parasol. Nagle, zatrzymuje mnie w połowie drogi jakaś chmara ludzi, pracująca nad zburzeniem barykady. Barykada ta wzniesiona została z belek i desek. Ponieważ wyglądam na silnego, a byłem tym ludziom potrzebny, tedy zwrócono się do mnie grzecznie, abym im pomógł w zburzeniu barykady. Wiedziałem dobrze, że na nic się nie zda wszelki opór; oświadczyłem też, że chętnie służę pomocą. I zabraliśmy się razem do łamania i rozbijania. Nadaremnie! Mimo iż było nas przynajmniej z pięćdziesięciu, nie mogliśmy sobie dać rady, ponieważ pracowaliśmy niezgodnie. Nagle przyszło mi na myśl: a możeby tak zaśpiewać, jak to robią kamieniarze norwescy, gdy dźwigają głazy? Owszem, pomogło. Za chwilę belki jęły trzeszczeć, a jeszcze w parę minut barykada runęła. Krzyknęliśmy: hurra!
Miałem już iść do restauracji, gdy nagle zbliża się do mnie jakiś oberwus i, ani słowa nie mówiąc bierze mój parasol, który postawiłem tuż obok, — i odchodzi. Ani myśli go oddać, przeciwnie, twierdzi, że to jego własność. Krzyknąłem wtedy na robotników od barykady, by przyświadczyli, że parasol jest mój i że go miałem, gdy tu przyszedłem.
— Owszem, to prawda, — powiada na to oberwus. — Ale, czyż teraz nie rewolucja?
Na to wszyscy zamilkli, on zaś już chciał skorzystać ze swego prawa.
Ja wszakże nie zgodziłem się na to, wyrwałem mu swój parasol, lecz że zrobiłem to niezbyt delikatnie, tedy obadwaj runęliśmy na ulicę. Wtedy oberwus począł krzyczeć o pomoc. Na to nadeszli robotnicy od barykady, wobec których jął się uskarżać, że go pobiłem, ja zaś rzekłem:
— To prawda. Ale, czyż teraz nie rewolucja?
Poczem wziąłem swój parasol i rzekłem[1].
Innego wieczora, po skończeniu pracy dziennej, wyszedłem, jak zwykle, z domu, unikając tłoku i wrzawy ulicznej. Ulice były ciemne, prawie wszystkie latarnie stały obalone, i tylko z okien sklepów padało światło. Gwardziści jeździli po trotoarach, ogromne ich konie wyglądały w zmroku jak jakie olbrzymy, a żelazne podkowy raz po raz uderzały o asfalt. Z pobliskiej ulicy dolatywała jakaś wrzawa.
W międzyczasie studenci, widząc jaki obrót wzięły rozruchy — wydali proklamację, w której zrzucali z siebie odpowiedzialność za gwałty i nieporządek. Chodziło już teraz nie o studentów, protestujących przeciwko interwencji policji w Moulin Rouge, ale o motłoch paryski... Według proklamacji, studenci pragnęli jednego: prędkiego zakończenia rewolucji.
Proklamacje tej treści gęsto poprzybijano do drzew na bulwarach.
Uspakajający ich ton nie wywierał już jednak wrażenia na tłum. Przeciwnie, teraz właśnie wzięto się na dobre do policji! Ruszono pochodem pod dom prefekta Lose’go, by go opluć. Zewsząd, skąd tylko było to możliwem, ciskano na policjantów kamieniami, strzelano do nich, a gdy zdarzyło się że jakiś nieszczęsny policjant późnym wieczorem szedł z rozkazem przez most na Sekwanie, — został porwany przez tłum i wrzucony do rzeki. Fale wyrzuciły ciało nazajutrz na brzeg koło Notre Dame, odniesiono je do morgue[2]. Kiedyindziej, również wieczorem, na bulwarze Saint Michel zdarzył się wypadek, który zwrócił na siebie ogólną uwagę. Policjant przechadzał się po trotoarze sam jeden wśród tłumu. Nagle jakiś jegomość wyjął z kieszeni duży, dwururkowy pistolet, używany zazwyczaj przy pojedynkach, i zabił policjanta na miejscu. Powstał tumult, nadbiegła policja, poczęto badać, wypytywać, kilka osób aresztowano. Ale sprawca przepadł bez wieści. Po dokonaniu morderstwa, cofnął się wtył; tłum zakotłował się, wówczas morderca umknął. Ludzie, stojący w pobliżu, widzieli tylko, że miał on order Legji Honorowej. Mówili, że jakoby znają jego nazwisko, tylko nie chcą go zdradzić, gdyż jest to człowiek sławny, zna go cały Paryż, cała Francja, nieomal cały świat! Tego wieczora powziął on myśl zamordowania człowieka: zbudziły się w nim żądza krwi i rewolucyjny instynkt Francuzów.
Któregoś dnia zostałem znów wciągnięty do „fabryki asfaltu“. Szedłem sobie spokojnie ulicą, gdy naraz ujrzałem grupę ludzi, kręcących się koło czegoś. Gdy zbliżyłem się, zawołano mnie, dano mi młotek i pchnięto do pracy. Niedaleko stąd stał oddział gwardzistów, izolujących ulicę. O ile mogłem wywnioskować, to tym wyłamanym asfaltem miano obrzucić gwardzistów i zdobyć strzeżoną przez nich ulicę. Obecność ta moja była tylko przymusem, to też ubolewałem w duszy, że nie poszedłem inną drogą. Na razie jednak nie miałem wyjścia, trudno, musiałem rozbijać asfalt. Nie ja tylko pracowałem, wiele młotków było w robocie... Dokoła stał tłum ludzi; krzyczeli, opowiadali, co też to teraz będzie z gwardją! „Ciepło im będzie; pewno nie wielu zostanie“.
Nagle rozległa się komenda:
— Na bagnety!
Zamarliśmy.
Ten sam głos zawołał ponownie:
— Naprzód! Na bagnety!
I gwardziści ruszyli prosto na nas. Wtedy, jak tchórze porzuciliśmy młotki i daliśmy drapaka... Boże, jakeśmy zmiatali! Zostawiliśmy wrogom całą amunicję, cały nas bezcenny asfalt! Moje szczęście że mam długie nogi... Biegłem jak zając, a szczerze powiem, nie widziałem nigdy, aby ktoś tak wspaniale uciekał, jak ja wówczas. Pamiętam jeszcze, że znalazłszy się koło muru, tak silnie pchnąłem jakiegoś małego francuza, że padł jak długi i zacharczał. Przegnałem, naturalnie, wszystkich swych uciekających towarzyszów, a kiedy pierwsze szeregi zatrzymały się — skorzystałem z zamętu i uciekłem z „fabryki asfaltu”.
Nigdy już potem nie poszedłem na to miejsce. W dwa tygodnie potem rozruchy poczęły ustawać, a w trzy tygodnie Paryż wrócił do swego normalnego wyglądu. Jedynie rozkopane ulice przez pewien czas świadczyły jeszcze o rozruchach „ostatniej rewolucji francuskiej”. Rozruchy te miały jedno następstwo: „opluty“ prefekt policji, monsieur Losé, musiał się podać do dymisji...






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; najprawdopodobniej powinno być: Poczem wziąłem swój parasol i odszedłem.
  2. Morgue = (trupiarnia).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Knut Hamsun i tłumacza: anonimowy.