Rilla ze Złotego Brzegu/Rozdział XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Rilla ze Złotego Brzegu
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Księgarnia Czesława Kozłowskiego
Data wyd. 1933
Druk Salezjańska Szkoła Rzemiosł
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Rilla of Ingleside
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XXVII.
PANI MATYLDA PITMAN.

Rilla i Jaś stali na tylnej platformie wagonu w owej chwili, gdy pociąg zatrzymał się na małej stacyjce Millward. Wieczór sierpniowy był tak gorący, że w tłocznych przedziałach trudno było wytrzymać. Właściwie nikt z pasażerów nie wiedział, dlaczego pociąg stanął na stacji Millward. Nikt nie miał zamiaru tu wysiąść ani też nikogo tu nie było na peronie. Jedyny pobliski dom znajdował się o cztery mile od stacji i otoczony był gęstemi krzewami porzeczek, oraz rozłożystemi lipami.
Rilla jechała do Charlottetown, gdzie miała przepędzić noc u przyjaciółki, a następnego dnia zająć się sprawunkami dla Czerwonego Krzyża. Zabrała z sobą Jasia, częściowo dlatego, aby nie robić zbytniego ambarasu Zuzannie i matce, a częściowo z tej przyczyny, iż chciała go teraz mieć jak najwięcej przy sobie zanim rozstanie się z dzieckiem na zawsze. Niedawno otrzymała list od Jamesa Andersona. Leżał ranny w szpitalu. Nic będzie mógł już wrócić na front i jak tylko przyjdzie do siebie, natychmiast przyjedzie po Jasia.
Rilla była ogromnie tą wiadomością zmartwiona. Kochała Jasia gorąco i trudno byłoby teraz się z nim rozstać. Gdyby chociaż Jim Anderson był innym człowiekiem, gdyby posiadał własny dom i gdyby mógł dać wychowanie dziecku! Nie miała nawet nadziei, żeby Anderson pozostał w Glen. Nie miał tu nikogo i prawdopodobnie zamierzał osiedlić się na stałe w Anglji. Nie będzie miała nawet sposobności widywania swego małego Jasia. Pod opieką takiego ojca, jak się przyszłość małemu ułoży? Rilla nawet miała prosić Andersona, aby pozostawił dziecko u niej, lecz po otrzymaniu jego listu, straciła wszelką nadzieję.
— Żeby chociaż pozostał w Glen, gdziebym mogła opiekować się Jasiem, byłabym o wiele spokojniejsza, — myślała. — Ale jestem pewna, że tego nie uczyni i Jaś zupełnie zniknie mi z oczu. A mądre z niego dziecko, posiada ambicję i zdaje się, że będzie bardzo pracowity. Ojciec jednak nie będzie miał środków na to, aby go kształcić. Jasiu, mój najdroższy wojenny chłopcze, co się z tobą stanie?
Jaś zdawał się nie zastanawiać nad swym losem. Obserwował teraz z uwagą małe kominki znaczące się na czerwonej dachówce budynku stacyjnego. Gdy pociąg ruszył z miejsca, Jaś pochylił się naprzód, aby wyjrzeć raz jeszcze i wysunął rączkę z dłoni Rilli. Rilla była tak zajęta swojemi myślami, że zapomniała zupełnie pilnować chłopca i nie zorientowała się w tem, co się w tej chwili stało. Jaś stracił równowagę, zsunął się ze stopni wagonu na peron, a stamtąd na piaszczystą ścieżkę.
Rilla dostrzegła to i straciła zupełnie głowę. Nie namyślając się dłużej, wyskoczyła również z wagonu.
Na szczęście pociąg posuwał się jeszcze bardzo wolno i Rilla wyskoczyła szczęśliwie.
Nikt z pasażerów nie dostrzegł tego wypadku i pociąg, przyśpieszając biegu, pomknął dalej. Rilla pobiegła natychmiast do Jasia, będąc pewna, że zastanie go albo nieżywego, albo też pogruchotanego na kawałki. Lecz Jaś z wyjątkiem wielkiego guza i większego jeszcze przerażenia, był zupełnie zdrów i cały. Przerażony był tak okropnie, że nawet nie płakał, za to Rilla, widząc, że nic mu się nie stało, wybuchnęła głośnem łkaniem.
— Wstrętny stary pociąg, — zauważył Jaś z niechęcią. — Wstrętny stary Bóg, — dodał, spoglądając w niebo.
Głośny śmiech wydarł się z piersi Rilli, co jej ojciec nazwałby histerią. Opanowała się jednak zanim jeszcze histerja zupełnie nią owładnęła.
— Rillo Blythe, wstyd mi za ciebie. Wróć do równowagi. Jasiu, nie pozwalam ci tak mówić.
— Bóg wyrzucił mnie z pociągu, — oznajmił Jaś stanowczo. — Ktoś przecież mnie wypchnął, ty nie, więc Bóg.
— Nie, kochanie. Wypadłeś, boś wychylił się zanadto. Mówiłam ci, żebyś tego nie robił. Wiedz o tem, że to twoja własna wina.
Jaś przyjrzał jej się uważnie, jakby chciał sprawdzić, czy tak myśli, jak mówi, poczem spojrzał znowu w niebo.
— Przepraszam Cię, Panie Boże, — rzekł głośno.
Rilla również spojrzała w niebo. Wygląd nieba zupełnie jej się nie podobał. Ciężka ołowiana chmura sunęła od północo-zachodu. Co było robić? Tego wieczoru nie było już innego pociągu. Czy będą mogli dotrzeć do domu Hanki Brewster oddalonego stąd o dwie mile? Rilla na pewnoby tam szybko dobiegła, ale z Jasiem nie jest taka łatwa historia. Czy drobne jego nóżki wytrzymają?
— Spróbujemy, — postanowiła Rilla z rezygnacją. — Nie możemy siedzieć na peronie i oczekiwać burzy, a deszcz przecież może padać całą noc. Jak tylko dostaniemy się do Hanki, to będziemy mogli u niej przenocować.
Gdy Hanka Brewster była jeszcze Hanką Crawford mieszkała z rodzicami swemi w Glen i chodziła do szkoły z Rillą. Były wówczas serdecznemi przyjaciółkami, chociaż Hanka była o trzy lata starsza od Rilli. Wyszła zamąż bardzo młodo i mieszkała stale w Millward. Ze względu na ciężkie obowiązki, kilkoro dzieci i niezbyt sympatycznego męża, życie Hanki nie było usłane różami, to też rzadko kiedy odwiedzała rodzinny dom. Rilla była u niej raz jeden wkrótce po ślubie, lecz od tego czasu nie widziała jej już przez kilka lat. Wiedziała jednak, że obydwoje z Jasiem przyjęci zostaną przez Hankę z otwartemi ramionami.
Pierwszą milę drogi przebyli jakoś nieźle, lecz druga okazała się trudniejsza. Gościniec był ogromnie wyboisty i miejscami zasypany kamieniami. Jaś był już taki zmęczony, że Rilla musiała go nieść na rękach przez ostatnie pół mili. Dobrnęła wreszcie do domu Brewsterów prawie nieżywa. Postawiła Jasia na ziemi i westchnęła z ulgą. Niebo było zasnute czarnemi chmurami, zaczął padać kroplisty deszcz, a odgłos piorunów zbliżał się z każdą chwilą. Nagle Rilla uczyniła nieprzyjemne odkrycie. Zasłony we wszystkich oknach były opuszczone, a drzwi zamknięte. Widocznie Brewsterów nie było w domu. Rilla pobiegła do małej stodoły, lecz i ta również była zamknięta. Nie widziała już teraz żadnego ratunku. Niewielki biały domek nie posiadał nawet ani werandy, ani ganku.
Zmrok coraz gęstszy zapadał i Rilla wpadała w rozpacz.
— Gotowa jestem wyłamać któreś z okien, — pomyślała rezolutnie. — Hanka nie będzie miała do mnie o to żalu. Przecież muszę się gdzieś skryć przed burzą.
Na szczęście jednak nie doszło do tego, bo okazało się, że okno w kuchni było tylko przymknięte. Rilla wsadziła przez okno Jasia, a potem wskoczyła sama właśnie w owej chwili, kiedy burza rozpętała się na dobre.
— O, zobacz te kawałki piorunów, — wołał Jaś w zachwycie, tańcząc po kuchni.
Rilla zamknęła okno, z trudem znalazła lampę i zapaliła ją. Znajdowali się w małej schludnie utrzymanej kuchence. Drzwi z kuchni prowadziły do ładnie urządzonego salonu, z drugiej zaś strony do spiżami, która była bardzo obficie zaopatrzona.
— Muszę się tu rozgościć, — pomyślała Rilla. — Hanka nie będzie miała nic przeciwko temu. Przygotuję coś na kolację dla Jasia i dla siebie, a jeżeli deszcz będzie padał dalej i nikt się nie zjawi, pójdę na górę do sypialni i położymy się spać. W takich razach trzeba działać przytomnie. Gdybym nie przeraziła się tak tego upadku Jasia z pociągu, poprosiłabym uprzednio kogoś z pasażerów, żeby pociąg zatrzymał. Wówczas obydwoje z Jasiem nie znajdowalibyśmy się w takiej przykrej sytuacji. Dzięki Bogu, że nie mokniemy na deszczu.
— Ale ten dom, — dodała, rozglądając się wokoło, — jest teraz o wiele ładniejszy, niż wydawał mi się niegdyś. Więc jednak Hanka i Tadeusz zaczęli się poważnie zajmować gospodarstwem. A ja kiedyś posądzałam Tadeusza, że nie posiada ani odrobiny przedsiębiorczości. Widocznie wszystko się u nich zmieniło na lepsze, skoro mogli sobie sprawić takie piękne meble. Ogromnie jestem zadowolona ze względu na Hankę.
Burza powoli mijała, lecz deszcz padał coraz większy. O jedenastej Rilla doszła do wniosku, że nikt już do domu nie wróci. Jaś dawno już zasnął na kanapie, zaniosła go więc na górę do sypialni i położyła do łóżka. Potem rozebrała się, włożyła nocną koszulę, którą znalazła w nocnym stoliku i wsunęła się z uczuciem zadowolenia pod przesiąkniętą zapachem lawendy kołdrę. Była tak zmęczona swojemi przygodami, że zasnęła natychmiast.
Spała do ósmej rano następnego ranka i obudziła się z dziwnem jakiemś uczuciem. Usłyszała nad sobą nieprzyjemny basowy głos:
— Hej tam, dość już tego spania. Co to wszystko ma znaczyć?
Rilla otworzyła oczy. Nigdy jeszcze w życiu nie budziła się z takiem uczuciem. W pokoju dostrzegła trzy osoby, jedną z nich był mężczyzna, którego dotychczas nigdy nie widziała. Mężczyzna był bardzo wysoki i miał długą czarną brodę, a w oczach wyraz gniewu. Obok niego stała kobieta, wysoka, szczupła, o czarnych włosach, na których sterczał jakiś śmieszny kapelusz. Była jeszcze bardziej zagniewana i zdziwiona od owego mężczyzny. W drzwiach stała druga kobieta, drobna staruszka, która musiała mieć lat najmniej osiemdziesiąt. Mimo swej drobnej postaci robiła wrażenie osoby energicznej. Była ubrana na czarno i miała śnieżno-białe włosy, bladą twarz, oraz przenikliwe czarne oczy. Twarz jej wyrażała również zdziwienie, lecz Rilla dostrzegła, że na twarzy tej nie było gniewu.
Zorjentowaiła się teraz Rilla, że coś tu było nie w porządku. Mężczyzna odezwał się jeszcze bardziej zagniewanym tonem:
— Moja panno, kim jesteś i co tu masz za interes?
Rilla wsparła się na łokciu, spoglądając na niego bezradnie. Usłyszała, że siwa pani stojąca w drzwiach szepnęła coś do siebie.
— Więc jednak musi być realną istotą, — pomyślała Rilla, — chyba to nie jest sen. — A głośno zapytała:
— Więc to nie jest mieszkanie Tadeusza Brewstera?
— Nie, — odrzekł olbrzym, — dom ten należy do nas. Kupiliśmy go od Brewsterów zeszłej jesieni. Oni przenieśli się do Greenvale. My się nazywamy Chapley.
Biedna Rilla opadła na poduszki zupełnie przygnębiona.
— Bardzo państwa przepraszam, — rzekła. — Myślałam, że Brewsterowie tu mieszkają. Pani Brewster jest moją przyjaciółką. Jestem Rilla Blythe, córka doktora Blythe z Glen St. Mary. Jechałam do miasta z moim... z tym chłopczykiem i wypadł mi z pociągu. Wyskoczyłam za nim, a nikt z pasażerów tego nie zauważył. Nie mogliśmy wrócić do domu w nocy, a ponieważ burza nadciągała, przyszliśmy tutaj. Ponieważ nie zastaliśmy nikogo w domu, weszliśmy przez okno i... i rozgościliśmy się.
— To jest zupełnie widoczne, — zaznaczyła kobieta z ironją.
— Bardzo ładna historyjka, — dorzucił mężczyzna.
— Nie wczoraj dopiero przyszliśmy na świat, — mruknęła kobieta.
Siwowłosa pani nic nie rzekła, lecz, gdy tamci dwoje dogadywali Rilli, ona tylko kiwała spokojnie głową i stała ciągle w progu.
Oburzona nieprzyjemnem wystąpieniem Chapleyów, Rilla odzyskała równowagę zupełnie. Usiadła na łóżku i rzekła podniesionym głosem:
— Nie wiem, kiedy się państwo urodzili, nie wiem również gdzie, w każdym razie musiało to być gdzieś, gdzie nauczono państwa takich dziwnych manier. Jeśli państwo zechcą opuścić mój pokój, chciałam powiedzieć... ten pokój, będę mogła ubrać się i nie będę nadużywała dłużej gościnności państwa. Zapłacę również chętnie za pożywienie i nocleg, za które się państwu słusznie zapłata należy.
Siwowłosa pani nie wyrzekła dalej ani słowa, załamując tylko ręce. Widocznie pan Chapley zmieszany był nieco przemową Rilli, albo może przyjemna mu się wydała perspektywa zapłaty, gdyż rzekł nieco spokojniej:
— Tak to rozumiem. Jeżeli pani zapłaci to będzie wszystko w porządku.
— Nie przyjmiesz chyba pieniędzy, — odezwała się wreszcie siwowłosa pani młodym zupełnie głosem. — Jeżeli ty się nie wstydzisz, Robercie Chapley, to wstydziłaby się za ciebie twoja teściowa. Żaden wędrowiec nie będzie płacił za nocleg i pożywienie w domu, w którym mieszka Matylda Pitman. Pamiętaj o tem nawet po mojej śmierci. Wiem, że przeciągnąłeś zupełnie Amelję na swoją stronę. Lecz w tym domu Matylda Pitman jest gospodyni. Bądź łaskaw, Robercie, wyjść stąd i pozwolić się ubrać tej panience. A ty, Ameljo, zejdź na dół i przygotuj dla niej śniadanie.
Nigdy w życiu Rilla nie widziała takiego posłuszeństwa z jakiem tych dwoje dorosłych ludzi odniosło się do siwowłosej pani. Wyszli bez słowa protestu. Gdy drzwi się za nimi zamknęły, pani Matylda Pitman zaśmiała się cicho kiwając znowu głową.
— Czyż to nie jest zabawne? — zapytała. — Zawsze mogę sobie z nimi poradzić. Słuchają mnie, bo się boją, że im nie zostawię nic po sobie. Właściwie mają słuszność. Mam zamiar zapisać im tylko część tego, co posiadam. Nie mam jeszcze żadnych planów, co zrobię z majątkiem, a właściwie należałoby załatwić to wkrótce, bo przecież w osiemdziesiątym roku życia trzeba myśleć raczej o śmierci. Teraz niech się pani ubierze, kochanie, a ja zejdę nadół i doprowadzę ich do porządku. Śliczne jest to dzieciątko. Czy to pani braciszek?
— Nie, jest to wojenne dziecko, którem się zaopiekowałam, bo matka jego umarła, a ojciec był na froncie, — odparła Rilla.
— Wojenne dziecko! Hm! Pójdę sobie lepiej, nim się obudzi, bo gotów jeszcze zacząć płakać. Nie wiem dlaczego dzieci mnie nie lubią, nigdy mnie nie lubiły. Zwątpiłam już, żeby któreś dziecko do mnie się zbliżyło. Nigdy nie miałam własnych dzieci. Amelja jest moją pasierbicą. Lepiej, bo oszczędziłam sobie wielu zmartwień. Ja także nie specjalnie przepadam za dziećmi, ale to dziecko jest wyjątkowo ładne.
W tej samej chwili Jaś się obudził. Otworzył swe wielkie ciemne oczy i spojrzał jasnym wzrokiem na panią Matyldę Pitman. Potem usiadł, przeciągnął się rozkosznie i wskazując staruszkę, rzekł uroczyście do Rilli:
— Ładna pani, Lilla, ładna pani.
Pani Matylda Pitman uśmiechnęła się.
— Słyszałam kiedyś, że dzieci i warjaci zawsze mówią szczerze, — rzekła. — Przyzwyczajona byłam do komplementów za czasów młodości, ale w moim wieku rzadko się kiedy z tem spotykam. Bardzo to miłe dla ucha. A teraz, mała małpeczko, przypuszczam, że mnie nie zechcesz pocałować.
Jaś uczynił coś całkiem nieoczekiwanego. Nie był on przemądrzałem dzieckiem i rzadko kiedy darzył pocałunkami nawet mieszkańców Złotego Brzegu. Teraz jednak bez słowa stanął w łóżku w koszulce, wyskoczył, zarzucił ramionka na szyję pani Matyldy Pitman i złożył na jej policzku trzy gorące pocałunki.
— Jasiu, — zgromiła go Rilla, przerażona tą jego samowolą.
— Niech mu pani da spokój, — rozkazała pani Matylda Pitman, poprawiając sobie przekrzywiony beret na głowie. — Lubię taką szczerość. Przeważnie ludzie kryją się ze swemi uczuciami. Czy zamierza pani nadał opiekować się tem dzieckiem?
— Lękam się, że nie. Ojciec jego ma wkrótce wrócić.
— Czy to porządny człowiek?
— Bardzo porządny, ale biedny i nigdy się chyba nie wzbogaci, — odparła Rilla.
— Teraz zaczęłam się dopiero nad tem zastanawiać. Zobaczymy, zobaczymy! Mam pewien pomysł. Dobry pomysł, bo Robert i Amelja będą wściekli. Wołałabym oddać wszystko temu dziecku, bo ono jedyne było ze mną szczere. Zasłużyło na to. Teraz niech się pani ubiera i zejdzie nadół.
Rilla była jeszcze zmęczona po wczorajszym spacerze i dzisiejszej rozmowie z gospodarzami, lecz stosunkowo dość szybko ubrała Jasia, a potem zajęła się swoją garderobą. Gdy zeszła do kuchni, zastała gorące śniadanie na stole. Pana Chapleya w kuchni nie było, a pani Chapley krajała chleb z zupełnie obojętną miną. Pani Matylda Pitman siedziała w fotelu zajęta wykończaniem szarej skarpetki. Miała jeszcze wciąż na głowie beret, a na twarzy uśmiech pełen triumfu.
— Siadajcie, moi drodzy i jedzcie śniadanie, — rzekła.
— Nie jestem głodna, — wyszeptała Rilla prawie błagalnie. — Wątpię, czy będę mogła przełknąć cośkolwiek. Najwyższy zresztą czas, żebyśmy wyruszyli na stację. Ranny pociąg wkrótce będzie przejeżdżał. Bardzo przepraszamy, ale musimy już iść. Pozwolę sobie tylko zabrać kawałek chleba z masłem dla Jasia.
Pani Matylda Pitman potrząsnęła długiemi drutami.
— Siadaj, kochanie i jedz śniadanie, — rzekła, — Matylda Pitman ci rozkazuje. Wszyscy słuchają Matyldy Pitman, nawet Robert i Amelja. Ty musisz słuchać jej także.
Rilla usłuchała. Usiadła mimowoli, taki dziwny był wpływ przenikliwych oczu pani Matyldy Pitman. Amelja przez cały czas nie odezwała się ani słowem. Pani Matylda również nic nie mówiła zajęta swoją skarpetką. Gdy Rilla wypiła kawę, pani Matylda Pitman zwinęła skarpetkę.
— Teraz możecie iść, jeśli chcecie, — rzekła, — ale właściwie to jest zupełnie zbyteczne. Moglibyście zostać tutaj, jak długo wam się podoba, a Amelja ugotowałaby wam wspaniały obiad.
— Dziękuję pani, — rzekła słabym głosem Rilla, — musimy jednak naprawdę pójść.
— Niech i tak będzie, — zgodziła się pani Matylda Pitman otwierając drzwi. — Wszystko już macie przygotowane. Kazałam Robertowi odwieźć was na stację.
Gdy odjeżdżali, Jaś posyłał wciąż jeszcze rączką całusy pani Matyldzie Pitman, a ona powiewała ku niemu swą szarą skarpetką. Robert przez całą drogę nie wypowiedział ani słowa. Gdy dojechali na stację, Rilla wysiadła i podziękowała mu grzecznie. Jedyną odpowiedzią było jakieś niewyraźne mruknięcie i Robert zaciąwszy konia, odjechał zpowrotem do domu.
— Muszę stać się na nowo dawną Rillą Blythe, — pomyślała Rilla, oddychając z ulgą. — Podczas tych ostatnich godzin byłam kimś innym, kimś pozostającym zupełnie pod wpływem tej dziwnej staruszki. Zaczynam wierzyć, że mnie zahipnotyzowała. Tę całą przygodę muszę opisać chłopcom.
W tej chwili westchnęła. Gorzkie wspomnienie wróciło i zorientowała się, że mogła pisać tylko do Jurka, Karola i Shirleya. Jim, któremu najbardziej podobałaby się pani Matylda Pitman, gdzież był teraz Jim?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.