Rok ostatni panowania Zygmunta III/Tom 1/6

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Rok ostatni panowania Zygmunta III
Podtytuł Obraz historyczny
Data wyd. 1833
Druk Drukarnia A. Dworca
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom 1
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


6.

Tegoż samego dnia, którego Królewicz bawił w zameczku, przy pięknéj Saksonce, to jest ścisléj biorąc dnia 21 Kwietnia pomienionego roku, w kilka dni po pojedynku, opisanym w przeszłym rozdziale, w Golarni pod znakiem Pogoni, na Miodowéj ulicy, za tymże, co wprzódy stołem, w téjże izbie, przy tymże dzbanie, siedziały też same osoby — to jest: sługa Pana Tomasza Sapiehy i Kaliwko Woźny Sądów Marszałkowskich Warszawskich. Oba ponurzeni w zamysłach, dumać się zdawali, a sługa Sapiehy z pewną powagą i mocném nieukontentowaniem, wpatrywał się w stół, jakby na nim, co najciekawszego było.
— Ale mi to się jednak w głowie pomieścić nie może, rzekł ponuro, ruszając ramionami sługa, jak ten gałgan Zenowicz memu Paniczowi rękę uciął, bo to powiadam Waszmości, jakaś djabelska siła, była w tym zamachu! — żeby też tak, raz gwiznąć! — i po wszystkiem!! Dalibóg! gdybym to, ledwie nie na własne oczy widział, nigdy bym nie wierzył — ale Panie Kaliwko, musieli się tam i na Sądach dziwować!
— A gdzie tam! rzekł niedbale Woźny — czy to u nas raritas, że jeden drugiego porąbie. Czego jak czego, a co hajdamaków, żal się Boże! nie brak u nas. Pełno ich na dworze, na wsi i w mieście. Takiego to ja wnet poznam, by z daleka. Bo to żebyś Waszmość wiedział, jak on idzie przez ulicę, to, jako paw się nadmie, weźmie się z obu stron w boki, by jaki dzbanek uszaty, a wyloty w tył pozarzuca, kontusz na nim rozmamany, bóty jasne kurdybanowe, a błotem obryzgane, ostrogi długie. Na łbie wygolonym kołpak siedzi, jako więc jaki włoski piérożek, a wąs czarny, wije mu się po twarzy, a ślepie świecą mu się, jak u kota!![1].
— O to gracko! odpowiedział zanosząc się od śmiechu sługa i wpatrując się w woźnego, który dziwacznymi jestami, swój opis uzupełniał. Zdaje się jakbyś mi Pana Starostę po przed oczy postawił, takeś go wytwornie odmalował. Ale utarli i jemu téj buty, nie będzie on więcéj poczciwéj krwie szlacheckiéj wylewał.
— Tak i mnie się zdaje — odpowiedział z uśmiechem Woźny, ale przez to twojemu ręka nie przybędzie, że jego wywołano z kraju[2]. Sapiehowie nie dadzą sobie jeździć po nosie, z niemi trudno po hajdamacku poczynać, bo jak zaczną potém dowodzić i nastawać, oni i ich kolligaci, to żeby nawet człowiek był biały, jak śnieg, to go, by węgiel oczernią.
— Żebyś Waszmość Panie Kaliwko wiedział, rzekł sługa, co to za lament był u Panny Urszuli, kiedy się o tém dowiedziała. Toż to, słyszę, przed Królem padła na kolana, prosząc żeby ukarał złoczyńcę — a że, jak wiadomo on jéj i tak niczego nie odmawia, to jeszcze szczęście, że się Staroście na banicij oparło.
— Macie słuszność, odpowiedział Woźny, znać było na Sądach, że ta sprawa dobrze jest już z jednéj strony poddmuchana, bo do razu zapadł dekret, i bez odwłóki wypełnić go kazano.
— Oj, chwała Bogu! rzekł sługa, bo by też już serce bolało, gdyby tego łotra nie ukarali — co on ludzi nazabijał, nakaléczył, a wszystko mu dotąd uchodziło na sucho! Ale trafiła kosa na kamień! Pożegnać się musiał ze Starostwem i krajem, a nikt go nieżałuie, nawet Pani żona, bo jéj pono, zawsze strachu był przyczyną, kiedy dobrawszy, takich, jak sam hulaków krzyczał z całego gardła — Albo pij, albo się bij!!, kiedy upiwszy się jak Niemiec, probował czy nie trafi do korka Jeymościnego trzewika, i na stół dla celu, wchodzić kazał! Powiadają, że jego żona, nigdy porządnego trzewika nie znosiła, bo jeśli któremu korka nie urwał, to przynajmniéj goście pijąc, z niego wiwaty, w niwecz rozmoczyli! Rospusta! rospusta, jak gdyby na świecie dzbanków i kubków nie bywało, żeby pjć z trzewika — A Waszmość co myślisz Panie Kaliwko?
— Myślę o przeklętém zepsuciu obyczajów — które dziś i do naszych biédnych stanów się wkrada. Oto naprzykład, ja i Waszmość, siedzim pół dnia nad dzbankiem założywszy ręce, bez żadnéj roboty. Zaczyna nam z początku trochę, odrobinę w głowie kręcić — my pijem; tu już zaczyna szumiéć mocniéj i wesoło się robić — my jeszcze — oczy zaczynają się zamykać i dusza się raduje — my znów do dzbanka, aż tu już i sen oczy klei — to jeszcze taki choć po kubeczku na dobranoc łykniem i wtedy, koło muru omackiem, dodrapujem się domu — Oj nie tak to za naszych czasów bywało — No Panie — napijmy się jeszcze po kubku — W ręce twoje, w gardło moje — Nie tak to za naszych czasów bywało!!!!.


Nazajutrz rano, ledwie się Król Jegomość obudził, uczuł się być, daleko zdrowszym niż wprzódy i promyk nadziei błysnął Zygmuntowi, że ciało żony odprowadzić będzie mógł do Krakowa, dla złożenia go w grobach Królewskich. Podróż ta, była dla niego bardzo pożądaną, i dla niéj tylko jedynie, powrótu do zdrowia z niecierpliwością oczekiwał. Doktorowie czatujący tylko, żeby się obudził, za piérwszym szelestem weszli do komnaty, i mimo bardzo wielkiego osłabienia, które go nieodstępowało, uznali że jest nadzieja, iż kiedyś będzie można miéć nadzieję — Oelhaf nawet pomimo bojaźliwości swego charakteru, odważył się oświadczyć Pannie Meyer, że Król Jegomość, może jeszcze wyjdzie z téj słabości. Ta nowina, słabym kolorem radości zarumieniła lice możnéj faworytki, oczy jéj zabłysły łzą ukontentowania, mimowolnie złożyła pobożnie ręce, wzniosła oczy ku niebu, dziękując, za tak pomyślne wieści.
Takim to jest człowiek! kiedy go szczęście na ręku swoim kołysze, przykrzy sobie jego jednostajnością, kiedy brzemię trosk na grzbiet mu się zwali używa pamięci chwil upłynionych, lub w przyszłości szuka pociechy.
Wiadomość o polepszeniu zdrowia, o które starzy dworacy, tak troskliwi byli, rozweseliła nieco jednych, a drugich nieznacznie przynajmniéj zasmuciła. Opaliński, Kazanowscy i cały dwór Królewica Władysława, przybrał minę nieco posępną — Tym czasem Król, któremu polepszone zdrowie dozwalało myśléć, rozumować i tworzyć żądania, oświadczył, że chce niezwłócznie udać się do Krakowa.
— Przykro by nam było, mówiła Urszula, podając mu przepisane leki, gdybyśmy tego W. K. M. dozwolić nie mogli, ale i siły jego, pono także na to nie pozwolą. Niech raczéj Król Jegomość odpoczywa, a pośle którego z Królewiców, wszakci wszyscy mają czas po temu, Biskup Jan Albert, mógłby przewodniczyć duchowieństwu, z bratem Karolem Ferdynandem[3], a choćby téż i Pan Władysław lub Kazimierz pojechali, nie było by przeszkody.
— Ale, moja Panno, odpowiedział słabym głosem Zygmunt, obracając na nią oczy, choćbym ich wszystkich za ś. p. matką ich i Infantkę wyprawił, niedość by mi było. Gdyby mi tylko szło o to, aby jéj orszak żałobny pomnożyć, nalazłbym wiele zacnych w kraju osób, z duchowieństwa i dygnitarzy, ale, ja żądam, i jeśli Pan Bóg dozwoli dopełnię méj chęci; sam, jako z nią żyłem, tak też ją odwiodę na wieczny spoczynek.
— Nie wiem Najjaśniejszy Panie, rzekła Meyerinn znowu, czy te szczére chęci dopełnić będziecie mogli. Złożony ciężką chorobą, nie potrafisz odbyć, tak długiéj podróży, sądzę nawet że ruch pojazdu i chłod wiosenny, szkodzić ci może.
— Dziś mam się daleko lepiéj, odpowiedział Zygmunt, czuję, ze albo to jest ostatni blask wysilenia dogorywającéj lampy, albo przepowiednia wyzdrowienia. Chcę tedy, rzekł obracając się do Urszuli, sprobować sił moich i wyjechać gdzie na wieś, na obiad. Wszak pogoda jest piękna?
— Dosyć Najjaśniéjszy Panie, rzekł Oelhaf, kłaniając się do ziemi za każdém słowem, powietrze jest zdrowe, mała przejażdzka szkodzić niemoże — trzeba oznajmić, aby dwór był gotów do wyjazdu.
— Dobrze, dobrze, prędko powiedziała Meyerinn, lepiéj jednak by było, żeby się Król Jegomość, kazał nieść w lektyce. Co się tycze miejsca, to najstosowniéj będzie udać się do Opacia, w tę stronę i droga dobra, i traktament będzie tam niezły. Po téj rozmowie dworzanin na usługach będący, wyszedł oznajmić dworskim o żądaniu Króla, Biskup Jan Albert, Infantka Anna Katarzyna, Królewicz Jan Kazimierz, Nuncjusz Papieski, Denhoff, Ossoliński, Gembicki, Daniłłowicz, Koniecpolski, Panna Urszula, żona Xcia Alberta Radziwiłła, kilku medyków i Oelhaf, towarzyszyć mu mieli.
Dzień wiosenny był piękny, dwor wesoł, Król w dobrym humorze i przy obiedzie nawet, co się nigdy od czasu zapadnienia na zdrowiu nie zdarzało, wypił parę kieliszków wina. Wszystkie rozmowy toczyły się jedynie o pojedynku Tomasza Sapiehy, który nowym ciosem zranił serce Panny Urszuli — Wieczorem około siódméj powrócono do Warszawy.
Tym czasem Panna Urszula, miotana rozmajtymi uczuciami, które z jéj duszą walczyły, co prędzéj, jak tylko Król się układł, do łóżka, poszła do swoich pokojów i kazała Kamerdynerowi Piotrowskiemu zawołać Pana Klińskiego.
W komnacie było ciemno, lampa tylko przed obrazem migała nie pewnem światełkiem; boczne drzwi skrzypnęły, dało się słyszeć chrząknienie i Panna Urszula pośpiesznie zapytała. Czy to wy? Panie Kliński.
— Ja, Wielmożna Pani, odpowiedział starzec, co roskażecie?
— Jak się ma Pan Tomasz?
— Lepiéj, lepiéj, rzekł Kliński, nie wiadomo jednak czy przyjdzie zupełnie do zdrowia, bo i Izokrates powiada, że zdrowie raz utracone, nie łatwo daje się odzyskać.
— Proszę cię tylko wcześnie, przerwała Bawarka, mów bez cytacij i krótko, bo dla mnie każda chwila, jest nieocenioną.
— Będzie to moją powinnością, odpowiedział stary sługa, o ile okoliczności i przedmiot pozwolą. Ale, Wielmożna Pani, mam jéj jeszcze oznajmić, że Królewicz znowu był wczoraj w zameczku, i dziś ledwie rano z niego powrócił.
— Mniejsza oto, rzekła Urszula tonem nieukontentowania, i jakby jéj dziwny jakiś zamiar błysnął przed oczyma, zapytała po chwili.
— Czy ów Dworzanin który z wami rozmawiał, mógłby pokazać drogę do zamku.
— Tego dokładnie, nie wiém, ani mogę powiedzieć, rzekł podumawszy trochę Kliński, bo, jak mówi Izokrates, tego o czém pewnie przekonany nie jesteś — drugiemu nie wmawiaj. Jednakże z rachunku mego wypada, jż — ponieważ na owe mniemane łowy, zaufani Dworzanie kolejno Królewiczowi towarzyszą, a ten o którym mowa, jest jednym z najulubieńszych, musi tedy znać drogę, którą jak się zdaje, kilkokrotnie przebywał. W tém jednak zachodzi wątpliwość, czyli zechce zawieść tam kogo, lub nie; — chociaż verisimiliter złoto wszystkie przeszkody usunąć potrafi.
— To mniejsza, rzekła Panna Urszula, proszę cię Panie Kliński, nikomu o tém nie wspominać, a jutro mi tego Dworzanina przyprowadzić, tak, żeby nikt o tém nie wiedział. Proszę także zanieść odemnie Księdzu Florjanowi beczułkę małwazij, i zapytać jak się ma Ksiądz Walenty Seidel. Jakże się tam udał przewoz moich rzeczy do Pana Tomasza?
— Wybornie, Wielmożna Pani, prześliznąłem się z zamku z wozami, jak wąż pod trawą, którego nikt nie postrzeże. Chociaż prawdę mówiąc, widziano mnie i pytano nawet, co wiozę — ale od czegoż u mnie głowa na karku! żebym też ja sobie rady nie dał.
— Jakto? pytano? nie spokojnie przerwała zbliżając się ku niemu Urszula i pilnie oczekując odpowiedzi, którą Starzec powoli i poważnie zaczął.
— Juściż, rzekł — pytano, i powiem nawet kto pytał — oto Pan Opaliński M. W. K. który jak się zdaje, do rzędu przyjaciół Pani nie należy; ale ja mądrze i dowścipnie odpowiedziałem, że w tych skrzyniach są obrazy, przeznaczone do fundowanego przez Panią klasztoru Panien Karmelitek[4]. Mój Pan Marszałek kiwał trochę na to głową, jak gdyby wierzyć temu nie chciał, a ja tym czasem pojechałem. Widziałem także, baczne na wszystko mając oko, że mnie i moje wozy, Dworzanie Królewicza Władysława szpiegowali, pewno z jego rozkazu.
— O! ten Władysław!.. zawołała tupiąc silnie i uderzając ręką po stole Panna Urszula — póki życia mu tego nie daruję...
— Co? co? zawołał ciekawie nie dosłyszawszy wszystkiego Kliński, o jakiéj tam mowa darowiźnie. Bawarka surowo spójrzała, na niego i Starzec zaczął znowu powoli gawędzić.
— Tym tedy sposobem, mówiła mi Pani, ażebym dnia jutrzejszego tajemnie wprowadził Dworzanina owego, z którym mam znajomość, ale jeżeli mi wolno pytać, jaka temu przyczyna, że on tu ma przyiść, tobym się był bardzo ciekaw tego dowiedzieć — bo ja rafinuję, rafinuję, i żadną miarą wyrafinować nie mogę.
— Ale — powiada Izokrates, ludzie ciekawi są jako natrętne muchy, które gdy raz odpędzisz, przylecą znowu, i póty wracać będą, aż im sił wreście nie stanie. Otoż, Wielmożna Pani, co to ja chciałem mówić? nie mogę sobie przypomnieć. Taką to już człowiek ma słabą pamięć, że czasem zapomni jednéj połowy słowa, nim drugą powie. Upadam do nóg Wielmożnéj Pani, polecając się jéj względom.. mówi Izokrates...
— Bądź zdrów, a pamiętaj o tém, com ci mówiła.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.







  1. Darują mi czytelnicy, i czytelniczki moje, że często używam zadawnionych wyrazów lub sposobów mówienia.
  2. Taki był wyrok Sądów Marszałkowskich.
  3. Jan Albert umarł 1635 Biskup Krakowski i Kardynał. Karol Ferdynand umarł 1655, Biskup Wrocławski, prócz tych dwóch synów i prócz Władysława i Kazimiérza miał jeszcze syna Alexandra Karola — który umarł r. 1635 i córkę Annę Katarzynę, która była za Filipem Neubourg.
  4. Hist.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.