Rok ostatni panowania Zygmunta III/Tom 1/5
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rok ostatni panowania Zygmunta III |
Podtytuł | Obraz historyczny |
Data wyd. | 1833 |
Druk | Drukarnia A. Dworca |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom 1 Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz jeszcze o świcie, dwaj przeciwnicy stanęli na przeznaczoném miejscu; Tomasz jednak Sapieha trochę się zdawał pomięszany i bojaźliwy, gdy tym czasem Zenowicz zawadjaka, wiele gadał, wiele się odgrażał i drwił niemiłosiernie bez ustanku z przeciwnika.
— Czuleście się tam musieli żegnać z Bawarką, mówił on oczekując na szablę, którą mu dworzanin miał przynieść, było tam i płaczu i jęku, Panie Wojewodzicu i dla tego zapewne, tak kwaśną masz minę. Sapieha milczał na to wszystko i oparłszy się o drzewo myślić się zdawał.
— Czy nie dała ci czasem, odezwał się znowu piérwszy, jakiego talizmanu, jakich relikwij, przeciw mojéj szabli? Ha! ha! ha! i cóż? — nic? — Sapieha milczał ciągle —
— Może, mówił znowu piérwszy, odradzała ci pojedynek jako rzecz antyreligijną? może chcesz ustąpić z placu? — Bo co z tego, to pewno nie będzie, jak mi Bóg miły, jeszcze nikt dotąd na sucho rąk moich nie uszedł. — I — jakem Starosta Opacki, tak i Waszmość musisz mojéj szabli, choć kroplę krwi swojéj pokazać.
— I moja téż — porywczo rozgniewany odpowiedział Sapieha, nie zaśpi w pochwie swego czasu i rad będę, kiedy takiego łotra, jak wy ze świata sprzątnę.
— Powoli! powoli! odpowiedział oglądając się, czy mu szabli nie niosą Starosta — moja skóra twarda, nie każdy przeciąć ją potrafi; wielu się już o to kusiło, mój Panie Wojewodzicu, ale żaden tego niedokazał!
— Ale — wiesz co — rzekł po chwili namyślenia — młody jesteś, żal mi ciebie, bo jak mi Bóg miły, cały z tąd nie wyjdziesz — Wejdźmy w ugodę: jeżeli przyznasz, że Urszula Meyerinn jest szalbierką, kuglarką, jezuicką dewotką, i niecnotliwą ze wszech miar kobietą, rzucam oręż i idę zaraz, wypije z tobą w mojéj kwaterze dzban małwazij.
— Nigdy! nigdy! odpowiedział Sapieha — Cóż to? sądzisz może, iż się ciebie lękam? wprzódy ty przed swoim cieniem ucieczesz, nim mię twoja szabla zastraszy. Cóż dziwnego, że podle oczerniasz sławę bezbronnéj kobiety, przed którą, dni temu kilka, podleś się uniżał, gotuj się do boju, bo mnie już gniéw porywać zaczyna, i jeśli dłużéj ociągać się będziesz, to ci bez pojedynku, łeb na dwoje rozpłatam —
— Nadto pośpiechu! Panie Wojewodzicu, rzekł poskramiając gniéw Starosta — Ale bodaj przepadł ćiur ten przeklęty, co mi tam, tak długo ostrzy tę szablę, pokazałbym, że nie ze strachu, chcę robić układy. Ja cale pewny jestem, że wyjdę z tąd, jak przyszedłem, ale Wasze niewiész Panie Wojewodzicu, z kim masz sprawę. Sześciu już takich jak Waszmość z ręki téj poległo, a rannych nie policzę —
Rad jestem, że dziś z tak godnym, jak Wy, bić się będę, jeszcze téż nietknąłem się nigdy żadnego Sapiehy. Dobrze dla wszystkiego sprobować, czy u was mocniéj, jak u drugich siedzi głowa na karku.
— No! łotrze, zawołał na służalca przybiegającego z szablą, czegoś się tak długo bawił, do tysiąca pięć set kaduków! co tam widziałeś po drodze?
— Nic Wielmożny Starosto, odpowiedział sługa, w mieście śpią jeszcze wszyscy, w zamku tylko ruch słychać; małom karku nie skręcił, takem się śpieszył.
Sapieha tym czasem wyjął szablę z pochew, a opatrzywszy ją ze wsząd i rzuciwszy zagniéwany wzrok na przeciwnika, postąpił kilka kroków ku niemu. Zenowicz stał jak mur na swojém miejscu, z szablą gotową, z zarzuconymi w tył wylątami, a kręcąc wąsa, i poprawując czapki, raz jeszcze się odezwał do Wojewodzica — Panie Tomaszu! nie bądź uparty, dalibóg niéma się bić za co, ta Bawarka ze swoją udaną cnotą, kropli krwi ślacheckiéj nie warta, ale kiedy chcesz, to bijmy się! —
Sapieha został z początku nacierającym i oburzony gniewem, rozjątrzony żartami, pośpiesznie, popędliwie, lecz nie uważnie bić się zaczął. Zimna krew, rozwaga i doświadczenie były ze strony Zenowicza, który rzadko był nacierającym i kontentował się tylko odporem. Im bezskuteczniejsze były usiłowania Tomasza, tém gniew jego i zażartość większą się stawała. Postrzegł on, ale zapóźno, jak wielką nad nim w bitwie ma przewagę przeciwnik, ale sądził fałszywie, że prędkość w działaniu i siła nie dozwolą mu użyć zwykłych wybiegów i zwycięztwo na jego obrócą stronę. Długo zimna krew służyła Zenowiczowi, który tylko kiedy niekiedy na większe utrapienie przeciwnika wykrzykiwał. Z większą flegmą! nie śpiesz się tak Waszmość! baczność! bravo! i tym podobnie; w końcu jednak, gdy go Sapieha dobrze w prawe ramie ugodził, stracił krew zimną i cierpliwość i zaczął silnie się rąbać. Tu, z napastującego prędko Wojewodzic odpornie tylko działać zaczął.
Szabla wprawnego junaka z nieźmierną szybkością, świstała około uszu, głowy i piersi młodzieńca, że ledwie ten jéj razy miał czas odbijać, sam już wcale zaczepnie nie działając. Trwała ta walka dobry kwadrans, a Zenowicz przywykły do prędkiego kończenia, osłabiony upływem krwi z ramienia, zlany potem, siły utracać zaczynał; przeciwnik zaś jego z nieźmiernym zapałem, ale bez uwagi, natarczywie nań nastawał, tak, że Starosta sprzykrzywszy sobie te korowody, jednym zamachem uciął prawą ręką Wojewodzicowi[1]. Po dokonaniu tego, gdy już Sapieha leżał bez zmysłów, odurzony bolem na ziemi, Starosta otarł zakrwawiony pałasz, pokręcił wąsa i śpiesznie się oddalił. Bojaźń zemsty zastraszała go nie pomału: wiedział on, że Sapiehowie bezkarnie tego nie puszczą, i do sądu się udadzą — wiedział, że jego worek cieńko śpiewał, że znaczenie jego było małe, i mimowolnie się lękał.
Lecz czas już porzucić pojedynkujących, a udać się razem z czytelnikiem, w jedno miejsce, gdzie jeszcze nie był ze mną, to jest do zameczku, o którym swéj Pani rozpowiadał P. Kliński.
Wprzódy jednak, uprzedzić muszę ciekawych starożytności badaczów, że nie jestem dobrze upewniony, gdzie stał ten zameczek, mam bowiem tylko jego opis pod ręką, i z bardzo słusznych powodów, ani nazwiska jego, ani okolicy w któréj leżał nie nazwę. Na zaspokojenie jednak niedowiarków upewniam, że mieszkanie o którem mowa, nie zawodnie w owém czasie eksystowało, i nie jest utworem mojéj głowy, ale miejscem obranem przez Króla Stefana; wielkiego łowów miłośnika, jak głosi jego nagrobek[2], do postawienia budowli mającéj służyć do odpoczynku po łowach; w którem późniéj istotnie podobna budowa stanęła, o mil sześć od Warszawy.
Miejsce to było otoczone gęstym lasem, z sosen, brzóz, oś i grabów, w około krzyżowały się nigdy nie trzebione krzaki, stanowiące taką gąszcz, iż się zdawało, że zwierze nawet przedrzeć się tamtędy nie zdoła.
Trzebienie i wyniszczanie lasów, wypalanie ich na popiół, na które Kochanowski w Satyrze się uskarża, jeszcze się tam było nie wcisnęło, bo zdawało się, iż nigdy ręka ludzka nietknęła, noga nie przeszła tego lasu. Wśród niego to, na maleńkiéj łące stał zameczek o którym mowa. Łąka ta, jak było widać, powstała była nie dawno z wytrzebienia małego kawałka tego lasu, bo jeszcze na niéj gdzie niegdzie unosił się pień wypróchniały, lub zeschła odrośl starego dębu. Na przeciw jednéj strony zameczku, ukazywała się wąska i zarzucona łomem drożynka, na któréj tylko gdzie niegdzie ślad kopyt końskich spostrzegać się dawał. U góry okrywały tę ścieżkę nakształt szpaleru, pouginane gałęzie leszczyny, utrudniające jeszcze jéj przejście, a kilka drzew w poprzek leżących, zdały się dowodzić, że tamtędy jeździć i chodzić przestano. Slady jednak kopyt i to jeszcze bardzo świeże, czyniły to domniemanie fałszywem. Zresztą prócz tego wejścia zewsząd otaczały łąkę gęste krzaki, nie dostępne zarośla i łomy.
Zaledwie pierwsze listki wiosny, okrywać zaczynały ranniéjsze do rospuszczenia się krzewy, jeszcze dąb nie zaczął się rozwijać, brzozy tylko, łozina i inne krzaki zieleniały. W pośród tego miejsca wznosiły się posępnie oczernione wilgocią mury, świadczące swoją strukturą, o czasie, w którym powstały. Na rogach, téj niezbyt długiéj budowy, wznosiło się ze stron obu, po dwie spiczaste, niebieską blachą kryte, wieżyczki. Z tych jedna zgóry już była zawalona, a pod nią zgromadzone gruzy, pokryte świeżo wzrosłym chwastem, poświadczały, iż nie dawno stała jeszcze. Między wieżyczkami ciągnął się sam gmach, długi na kilkadziesiąt łokci, z długimi, wąskiemi oknami.
W środku niego był ganek piątrowy, równie jak i pałac, ukryty u góry dachówką. Na jego wierzchołku powiewała, mała blaszana chorągiewka, w kształt rycerza z mieczem, na koniu wyrobiona.
Na dolnym ganku, stały przed zamkniętymi drzwiami, dwie ławki kamienne, wisiał także młotek, zwyczajem cudzoziemskim, aby nim przychodzący dawali znać o swojem przybyciu. Na wyższym piątrowym ganku, otoczonym żelazną balustradą, były drzwi, do połowy szklanne, nieco otwarte. Ten tylko jeden znak, kazał się domyślać bytności ludzkiéj w tém miejscu, nic więcéj bowiem nie okazywało, ażeby zameczek był mieszkalnym; nie widać było żadnego ruchu, żadnego znaku żyjącéj istoty. W oknach pomimo ciemności tego miejsca, otoczonego w około gęstymi i wysokimi drzewami, nie połyskiwało żadne światło, z kominów najlżéjszy nie wydobywał się dymek, a cichość była tak uroczysta, że ucho Indjanina, nie było by w niéj nic więcéj rozeznało, nad szum drzew w około, i krakanie ptaków w oddaleniu. Tak mijał zwykle dzień cały, ale nadchodzący wieczór scenę odmieniał. Zdala usłyszeć się dał pośpieszny tentent koni, i łamanie gałęzi, jak kiedy dzik przez gęstwinę się przedziera. Powoli ten odgłos zbliżać się zaczął, i nieznacznie do takiéj przyszedł odległości, że już rozeznać było można sapanie koni i głos przerywany rozmawiających jeźdźców. Zdało się, iż w téj chwili, kiedy koni zbliżali się, mignęło coś w oknach zamkowych, ale musiało to być złudzenie, bo się już potém nikt więcéj nie pokazał.
Coraz wyraźniéj słyszéć się dawało tętnienie kopyt i głośna przybywających rozmowa, nakoniec przez zawaloną drożynę, widziéć się dała głowa końska i nogi, następnie ukazał się jeździec schylony dla uniknienia gałęzi będących mu na przeszkodzie. Postać jego okazywała męszczyznę w samym kwiecie młodości, na twarzy bladéj wprawdzie i ściągłéj, błyszczał jeszcze promyk młodzieńczego zapału, i oczy jaśniały ostatnią może iskrą miłości i życia. Włos ciemny, spadał mu w puklach z pod ozdobnego piórami kapelusza. Okrywał go zielony kontusz i płaszcz biały hiszpański, spięty drogą zapinką u góry. Na twarzy tego piérwszego jeźdzca błyszczały różne pomięszane uczucia, wspaniałość, nieco dumy, łagodność i zapał. Drugi jeździec blady i wychudły chociaż w kwiecie wieku; zadawał się uśmiéchać satyrycznie. Oczy miał małe, przymrużone i żywe, usta trochę skrzywione i w całém obliczu, pewną cechę; nieodstępnie towarzyszącą ludziom rozwiązłego życia. Siedział on na pięknym gniadym koniu i uchylaiąc się również jak jego poprzednik, przed gałęźmi, ciekawie naprzód siebie na zameczek poglądał. Suknie jego były hiszpańskiego kroju, spodnia krótka szata, wyszywana była złotem, na tle zieloném, płaszcz miał biały również jak poprzedni jeździec, a na głowie kapelusz z mnóstwém piór białych. Zdał się być mocno o czémś zamyślony, bo koniem nie kierował, i okazywał tylko znaki niecierpliwości, iż stosować się musiał do powolnego i uważnego kroku swego poprzednika. Za tymi dwóma jechało dwóch dworzan, w barwie dworu, z rusznicami w ręku i pistoletami u boku — cały ten orszak zbliżył się powoli i wjechał na łąkę. Piérwszy jeździec podniosł szybko głowę, jak tylko mu gałęzie uczynić to dozwoliły i baczném, niespokojném okiem, śledził czegoś po oknach i ganku. Drugi wpatrywać się zdawał, więcéj w swego towarzysza, jak w otaczającego przedmioty, chciał wyczytać jego uczucia i życzenia wszelkie uprzedzić, w ogólności widać było, po obejściu się jego z piérwszym jeźdzcem, że chociaż z nim żył poufale, musiał mu być niższy stanem, i starał się ciągle o pozyskanie względów i zaskarbienie łask jego. Tym to sposobem coraz bliżéj postępowali ku zamkowi, i towarzysz oczekiwać się zdawał i nastawiać ucha, nato co miał piérwszy jeździec powiedziéć.
— Czy dziś wszystko zamarło, w naszym zameczku? rzekł śmiejąc się piérwszy; nic się ani ruszy, Panie Stanisławie, jakby żywéj duszy nie było — A jednak wiém pewno, że moja Pani wyjechać nie mogła.
— Niéma w tém nic złego, Najjaśniéjszy Królewiczu, odpowiedział Pan Stanisław Kazanowski[3], ostróżność nie szkodzi.
— Zapewne, rzekł Królewicz Władysław, że nieszkodzi, ależ tu przecie w tém ukryciu, trudno czego dopatrzyć, i nikt tu prócz nas i naszych nic bywa. To mówiąc zsiadł z konia, za nim uczynił toż towarzysz, hajducy wzięli konie od Panów. Z ostróżnością udano się ku drzwiom zameczku, i niespokojny Władysław sam zapukał.
Kazanowski tym czasem spoglądał po oknach i po drzwiach, czy się co nie ruszy, ale nigdzie się nic nie pokazało, tylko mrucząc zewnątrz któś odryglował bramę i wpuścił Władysława. Kazanowski jakem już mówił, stał na ganku patrząc w okna, i dla tego nie widział, ani słyszał, jak otworzono Królewiczowi, który wszedł szybko, nieuważając na niego. Odzwierny widać przywykły do wpuszczania zawsze dwóch osób, czekał mrucząc dopóki towarzysz Pana, nie wejdzie, ale poczekawszy chwilę i widząc, że ten o czém inném myśli, i gdzie indziéj patrzy, zamknął drzwi zniecierpliwiony.
— Dziwna to rzecz jednakże, rzekł nareście Kazanowski, rozumiejąc, że Królewicz jest przy nim, że nikogo nie widno — Ale — Tu spostrzegł się że Władysława niéma i niespokojnym i frasobliwym wzrokiem zmierzył drzwi zamknięte, których mu już nikt odemknąć nie myślał.
Tym czasem Królewicz przeszedłszy drzwi i ciemną wchodową komnatę, wszedł do dużéj sali, na którą długie okna, posępne rzucały światło, i zapytał rozespanego służalca, który wszedł za nim, czy Pani zdrowa?
— A czegożby tam miała chorować, odpowiedział służący tonem nieukontentowania — nie pracuje, jak my biédni, siedzi sobie spokojnie — i czegożby miała chorować!
— Czy nie śpi? zapytał znowu Władysław —
— A czegożby tam miała spać! odpowiedział sługa, właśnie się to ona, całą Bożą noc nie wyśpi? — Co innego to my biédni, co nie dośpisz, nie dojész — a ona Pani — czego jéj w dzień spać?
— Czemuż to u was dziś tak cicho, zapytał znowu Władysław, wpatrując się z żartobliwym uśmiechem, w zniechęconego sługę, który przebierał klucze w ręku i patrzył w ziemię — żywéj duszy nie widać, ledwieśmy się dopukali, tego dawniéj nie bywało, czy was tu kto nie postraszył?
— Czego by tam miał straszyć — na téj pustyni! odpowiedział sługa — tu i tak człowiekowi smutno, żyjąc by niedźwiedź w borze — ani zabawy, ani bankietu, tylko ziéwaj, a ziéwaj.
— Cóż to znowu za humor, u ciebie mój kochany, przerwał Królewicz — musiałeś się dziś nie wyspać?
— Czy to właśnie, mnie się wyspać? kiwając głową przerwał sługą, tu od pracy czasem, ani dojesz, ani dośpisz, a, i ludzkiego głosu nie słychać. Już
i mojéj Pani tęskno, ale dla miłości Królewicza Pana, zgodziła się tylko tu siedzieć. Gdy to mówił, Władysław wcisnął mu w rękę sztukę złota, którą on ważyć się zdawał, opatrując na wszystkie strony i sam poszedł do dalszych komnat.
W trzeciéj z porządku znalazł to, czego skwapliwie szukał. Była to izba sklepiona i malowana al fresco, na kształt dzikiéj jaskini w skale wykutéj, trzy okna, których szyby różowe, smętne światło rzucały na komnatę, wychodziły na drugą stronę łąki, przeciwną drożynie. Ściany, prócz tego, ozdobione były gdzie niegdzie obrazami włoskiéj szkoły i drogiem obiciem. Na stole koło okien, leżały damskie do ubioru ozdoby, zausznice, kanaki, perły, pierścienie, łańcuchy i tym podobne rzeczy, szkatułka zaś otwarta świadczyła, że je, tylko co z niéj wyjęto. Na łożu pokrytém drogą jedwabną materiją w złote kwiaty, leżała niedbale, kobiéta cudnéj urody. Włos jéj spleciony w warkocze, rozwijał się po miękkim puchu pościeli, jedną ręką podpierała głowę, a drugą trzymała lirę opartą o łoże. Ubior jéj składał się z długiéj sukni niebieskiéj bramowanéj złotem, a na głowie miała przepaskę perłami i szmaragdami sadzoną. Twarz jéj cudna, nosiła na sobie piętno tęsknoty i smutku, oczy spuszczone ku ziemi zdawały się nie widzieć patrząc, a usta wpół otwarte, wymawiać wyrazy, które w jéj duszy i myśli się tworzyły. Był to pierwszy kwiat wiosny, na którym jeszcze rosa nieba zostawiła ślad świeżego rozwinięcia, był to czysty anioł w kobiecéj postaci, nie zmazany, oddechem nie czystego człowieka — była to Anastazja Wolmar.
Władysław, jak ów człowiek, który się lęka, przerwać wczasy i dumania lubego przedmiotu, lekko tylko drzwi uchylił i z radością, która w jego oku błysnęła, spójrzał na cud urody, będący przed nim. Dziewica jednak zdawała się nic nie słyszeć i nic nie widzieć — dumała ciągle, gdy odgłos cichego stąpania Królewicza, obudził ją z zamysłów, w których jéj dusza błądziła.
Lube, roskoszne zadziwienie przeleciało po jéj obliczu, i uśmiech, który jéj usta zrodziły, uczepił się i przylgnął na nich.
— Tyż to Królewiczu? tak późno? zawołała Anastazja podnosząc się nieco z łoża i stawiając lirę.
— Dzisiem się ciebie, nie spodziewała, myślałam, że na dworze, kędy tyle oczu poluje na ciebie, o mnie biédnej zapomniałeś!
— O tobie! zapomnieć! zawołał z zapałem Władysław klękając przy jéj łóżku — nigdy! nigdy! chyba w grobie!
— O! nie przyrzekaj! odpowiedziała łagodnie grożąc mu piękna Saksonka — kiedy twoje usta, łączą się z mymi, kiedy czujesz przy sobie bicie mojego serca, póki nie ostygnie zapał pocałowań naszych, póty i miłość żyje — a potém, dodała kryjąc twarz w dłoni — ciebie czeka Korona, a mnie smutek i tęsknota!
Zasłona spada —
- ↑ Wszystko to Historyczne, X. Al. Radziwiłł.
- ↑ Dla ciekawych dołączam tu nagrobek Króla Stefana:
— „In templo plus quatu Sacerdos, in Republica, plus quam Rex, in sententia dicenda plus quam Senator, in Judicio plus quam Jureconsultus, in exercitu, plus quam Impe rator, in acie plus quam miles, in adoversis perferendis, iniuriisque condonandis plus quam vir, in publica libertate tuenda plus quam civis, in amicitia colenda plus quam amicus, in convictu plus quam familiaris, in venationibus, ferixque domandis, plus quam Leo, in tota reliqua vita, plus quam Philosophus. Cf. Inflanty przez Hilzena, 175o Wilno Typogr. Akad. Wileńsk. S. Jesu pag. 217. - ↑ Kazanowscy byli ulubieńcami Władysława. Stanisław najwięcéj mu do rozpusty przewodniczył — patrz Siarczyńskiego — Obraz Wieku Zygmunta III.