Rok ostatni panowania Zygmunta III/Tom 1/4

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Rok ostatni panowania Zygmunta III
Podtytuł Obraz historyczny
Data wyd. 1833
Druk Drukarnia A. Dworca
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom 1
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


4.

W całym ciągu choroby Króla Zygmunta, nie opuszczała go, ani na chwilę Panna Urszula, w dzień jednak Wielkiéjnocy, na jego naleganie, udała się na chwilę do swoich komnat, i oznajmiła przez Kamerdynera swego Piotrowskiego, że przyjmuje wszystkie wizyty.
W głębokiem zamyśleniu, siedziała ona na krześle, u stołu swego, przerzucając bez uwagi papiery, gdy Daniłłowicz Podskarbi Nadworny, wszedł do komnaty, z Jerzym Ossolińskim Podstolim koronnym.
— Witam, Wielmożną Panią! — rzekli razem obadwa będąc w drzwiach jeszcze, a pełnomocnica Królewska powstała, i przywitała ich z uśmiéchem.
— Siadajcie, rzekła — Wielmożni Panowie — siadajcie proszę — póki mam czas pomówić z wami — proszę usilnie — dodała — siadajcie. Daniłłowicz wyprzedzając Ossolińskiego, jako starszy z urzędu, zasiadł piérwsze miejsce, drugie zaś wskazał swemu towarzyszowi — siadła też Parma Urszula i wnet Podskarbi, człowiek mocnego i prędkiego charakteru rozmowę zaczął.
— Kilka już dni ledwie — Król Jegomość pożyć może — nieszczęściem mało sobie, sami nawet medycy roszczą nadziei.
— Jak możecie — przerwała żywo Urszula, naznaczać tak obojętnie, termin śmierci swojemu Panu. Gdyby to odemnie zależało, swojmi latami przedłużyć bym chciała jego życie.
— Nie przeto — przerwał Daniłłowicz, mówię tak, iżbym i ja sam, tego nie chciał uczynić — ale cóż kiedy nic pomódz i zaradzić nie potrafi.
— Tak! tak jest w istocie, rzekła westchnąwszy głęboko Urszula, dla was to może, Panowie, mała boleść i strata, ale mnie biédnéj, któréj tylko na całym świecie — P. Bóg i Król Zygmunt pozostał, mnie biédnéj — szczęście umrze z nim razem. Jeżelim w ciągu pobytu mojego na Dworze, dobrego co komu uczyniła, któż wié, czy ci sami, którzy doświadczali łask moich, sarkać późniéj na mnie nie będą.
— Byłaby to sroga niewdzięczność, któréj dotąd nikt imieniowi Polskiemu nie zarzuci, rzekł Ossoliński, nasz naród, umie szanować dobrodziejow swoich.
— Szczęściem nie potrzebuję, odpowiedziała Urszula, doświadczać tych proźbami mymi, którzy mnie dawniéj prosili. Znajdę sobie spokojny przytułek, u Sióstr któregokolwiek klasztoru.
Wielmożni Panowie — dodała po chwili, czémże wam jeszcze usłużną być mogę, przed Królem i Panem moim.
Powstał Daniłłowicz na te słowa i zbliżywszy się ku niéj tak mówił.
— Król Jegomość, w téj nieszczęśliwej chorobie, utracił pamięć i chęć działania — upraszamy tedy, aby zdawna obiecane, raczył udzielić nam godności, jako ostatnią i najdroższą pamiątkę swojéj dobroczynności. — Wiemy my dobrze, jak chętnie Najjaśniéjszy Pan, słucha proźb i przełożeń waszych, dość jest wam rzec słowo za nami, abyśmy skutku byli pewni — To mówiąc dał znak i z rąk przybywającego służalca, wziął kryształową szkatułę, złotem okutą, z obrazem S. Urszuli na wierzchu, postawił ją z niskim ukłonem na stole i rzekł. Racz Pani przyjąć ten błahy podarek, będzie to pamiątka wdzięczna — przyjaciela i sługi.
— I odemnie, odezwał się w téj chwili Ossoliński, niewzgardź pani nędznym upominkiem — To mówiąc postawił przed nią, mały z czystego złota ołtarzyk, drogiém kamieniem sadzony.
Wzrok panny Urszuli rozjaśnił się nieco, zdawała się rozmyślać, jakimby sposobem odpowiedziéć miała.
— Miło mi, rzekła nakoniec, w ostatniéj chwili mego znaczenia, odbiérać jeszcze dowody, waszéj ku mnie przychylności, i ile będzie w mocy mojéj, starać się nie omieszkam, o dopełnienie życzeń waszych. Panu Daniłłowiczowi obiecał zapewne, — Król Jegomość, jak się domyślam, Podskarbstwo Koronne?
— Tak jest, odpowiedział śpiesznie Daniłłowicz — i oddawna czyniono mi nadzieję, że je otrzymam, dziś gdy właśnie jest wakującem; przypomnieć zapewne zechcesz Wielmożna Pani — Królowi Jmści, że już mam jego słowo.
— Najchętniéj, odpowiedziała Urszula, a Pan zapewne Podskarbstwo Nadworne masz przyobiecane — rzekła obracając się do Ossolińskiego.
— Tak jest, rzekł zapytany — i spodziewam się je otrzymać, za przyczyną Wielmożnéj Pani.
— Zaręczam, rzekła na to Panna Urszula, że to co Król Jegomość raz obiecał dla nich, nie zawodnie dotrzyma. Może być nawet, że to przypadnie prędzéj, niżeli WMość sądzicie. Raczcie tylko nie oddalać się ode dworu. Dwaj proszący ukłonili się nisko i po ucałowaniu ręki, dostojnéj szafarki względów Królewskich, ukontentowani odeszli.
— Panie Kliński — rzekła Urszula do wchodzącego otyłego mężczyzny w bogatym polskim stroju bez szabli, proszę cię, ażebyś tajemnie zaczął już wykonywać moje roskazy. Król Jegomość ma się coraz gorzéj, a za jego śmiercią, która co chwila nastąpić może, i mnie zechcą może nieprzyjaciele moi inkomodować. Zabierzcie za tem kassę, i złóżcie ją w wiadomém miejscu. Droższe klejnoty i drobnostki, które sama w skrzynie poukładałam — tajemnie z zamku wywieść przy sobie każecie.
— Zrobię co będę mógł i co mi roskażecie — odpowiedział poważnie Kliński, ale rejestr i summę klejnotów raczysz mi, Wielmożna Pani, dać przy tem, ażebym wiedział, czego mam pilnować.
— Dobrze, słusznie to jest, rzekła Urszula, macie dość rozsądku Panie Kliński, ażebyście to sami zmiarkować mogli, bez mowy mojéj — iż w téj sprawie, chociaż ona nie jest naganną, dla pozoru unikać należy oczu ludzkich.
— Wiém to, wiém — Wielmożna Pani — i starać się to będę, tak zrobić, jak wszelkie inne wasze zlecenia spełniałem. Teraz zaś powiém coś o Królewiczu Władysławie.
— O Królewiczu Władysławie? — zapytała pomięszana nieco i zapłoniona Bawarka — mów P. Kliński, tylko krótko.
— Jak najkrócéj — summatim et breviter rzecz wyjaśnię, odpowiedział Dworzanin — i hoc modo zaczynam.
Jest w lasach w których Królewicz zwykł polować, zameczek mały, jeszcze od nieboszczyka Króla Stefana na odpoczynek, po łowach zbudowany. Stoi on wśród gęstéj puszczy i jedna tylko wąska ścieżka do niego prowadzi. Konno jadący człowiek, lub lekkim pojazdem, znając przy tém drogę i położenie miejsca łatwo się tam dociśnie — ale —
— Przystąpmy do tego, o czém mówić miałeś, Panie Kliński, bo długich opowiadań, słuchać nie mam czasu.
— Właśnież, odpowiedział zagadniony, idę prosto do celu, i rzecz przedsięwziętą iconatim, summatimque wyłuszczam. Otóż — o czémże mówiłem? — aha! — tak! na ścieżce stanąłem i po niéj idę daléj. Ta tedy ścieżka jest taka, że nią większy pojazd, ani karoca, przejść nie może — i prowadzi do przerzeczonego zameczku — do zameczku. Zameczek tedy ten, jest jako już powiedziałem powierzchu nie pozorny, a w sredzinie jako dostrzeżono, jest wszelkie ochędóstwo, jakiego bytność w nim osoby znakomitéj wymaga.
— I cóż to ma za związek, z waszem ciekawem odkryciem, przerwała niespokojnie Urszula — nie widzę dotąd.
Paulatim summa petuntur. Zobaczysz natychmiast Wielmożna Pani — rzekł Kliński zacierając ręce i przybierając ton poważny. Nie mogę antycypować, ale muszę rzecz całą porządnie opowiedzieć, bo porządek jest duszą wszelkiéj mowy, według Izokratesa — a Izokrates był jednym z najsławniejszych mówców starożytności, która teraz nam za wzór wszystkiego służyć powinna. Cóż bowiem jest wzór, jeśli nie sprawa pomyślnie ukończona, a według któréj żądamy czynności nasze, dla równie pomyślnego skutku, stosować. Czynności bowiem każdego człowieka, są niestałe, i —
— Panie Kliński — przerwała Urszula, zapuściłeś się w uboczne uwagi, wracaj do rzeczy, bo prawdziwie czasu nie mam.
— Dozwól mi Pani, dokończyć tylko, tego, o czém mówiłem — a natychmiast skonkluduję. Czynności ludzkie, tedy, są jako nie stałe poruszenia drzew kołysanych wiatrem, które wedle okoliczności, w tę lub ową stronę się nachylają, lecz jeśli niémi kieruje rozum, lub wzór jaki — exemplum, wtedy stają się metodyczne, stałe i porządne — mówi mówca pogański Izokrates — ale wracam do mego przedmiotu. Otóż tedy — mówiłem pono o komnatach, jakby na przemieszkiwanie czyje urządzonych. Są one tak ozdobne, jako w Królewskim pałacu, i co dzień prawie z jednym z Kazanowskich, udaje się tam wzwyż pomieniony Królewicz Władysław.
Te ciągłe absentacje i przebywanie w jedném miejscu, wzbudziły ciekawość moją, pytałem tedy Dworzanina Jego Królewiczowskiéj Mości, coby go tam wiodło. Nic — odpowiedział mi Dworzanin.
— Ależ przecie? pytałem znowu, powiedź mi szczérze, jako brat bratu. Nic — odpowiedział uparty Dworzanin — i nic się nie dowiedziałem. Na drugi dzień —
— Proszę cię — Panie Kliński, mów krócéj i prędzéj.
— Zbytnia zwięzłość — mówi Izokrates — Wielmożna Pani, degeneruje się w ciemność, a ciemność tóż samo znaczy, co niezrozumiałość. Nadto, chcąc być krótkim i unikając rozwiązłości w mowie, stał bym się ciemnym i jako rzekł, którenś poeta Rzymski. In vitium ducit, culpae fuga. Ale wracam z pożądaną krótkością i zwięzłością, do pierwszéj mojéj mowy, o owym Dworzaninie, który to nic mi powiedzieć nie chciał. Przyszedłszy do swojéj komnaty i napiwszy się piwa z imbierem i muszkatelową gałką, dla ogrzania i posiłku siadłem za stołem rozmyślając, jakim bym sposobem doszedł, co się tam w tym kasztelu dzieje. Długo mnie wiły się takie różne myśli — o których pudor est dicere verum — aż w końcu, utrafiłem w jedną myśl taką — myślałem sobie.
— Nieźmiernie rozwlekasz Panie Kliński, raz jeszcze przerwała Panna Urszulą, skracaj zmiłuj się, bo ja wprędce do Króla iść muszę.
— Wnet summatim skonkluduję, rzekł Kliński namarszczywszy czoło z poważną i arcy dumną miną. Otóż tedy myślałem sobie, żeby go podejść sztuką. Jakąż to sztuką? oto — udaje, że wiém o wszystkiem. O! ażem sam siebie pod siwą bródkę pogładził, domyśliwszy się tak zbawiennego środka, i nazajutrz odmówiwszy koronkę i napiwszy się piwa, udałem się do niego. Słuchajno — rzekłem do Dworzanina, czy już Królewicz wyjechał, do swojego kasztelu? Wyjechał, ale na łowy, odpowiedział ozięble Dworzanin, o jakim to WMość, tam śnisz Kasztelu? Mnie to przyznam się Pani zaczynało niecierpliwić, i przypomniałem sobie w sam czas mój wybieg. Hej! Mospanie — rzekłem do niego, śmiało patrząc mu w oczy. Wiém ja, co tam za ptaszek, jest w téj klatce. Mój Dworzanin trochę się tém zmięszał i chciał mitygować; — ale jak wsiadłem na niego, tak mi też odkryć musiał, chociaż niby niechcący, że Królewicz ma tam — proszę słuchać — swoją kochankę, jakąś Pannę Anastazją Wolmar, z którą nawet powiadają, że się ma żenić — ale to...
— Dosyć już Panie Kliński, rzekła Urszula rumieniąc się cała z gniewu i obrażonéj miłości — nie mów więcéj.
Natychmiast ukończę — odpowiedział stary gaduła, ale to zapewne takie same przyrzeczenia, jakie i Wielmożnéj Pani, czynił niegdy, kiedy —
— Panie Kliński, mocnym głosem zawołała Urszula — co to znaczy? — Takie mowy! o mnie! o twoiéj Pani! — możesz w ten moment stracić miéjsce!
— Najuniżeniéj przepraszam, rzekł nie poruszony starzec, niewiedziałem, że się już dziś prawdy mówić nie godzi. Surowe spójrzenie Pani zamknęło w końcu usta upartemu słudze, który by był może, jeszcze co nieprzyjemnjéjszego powiedział.
— Pamiętaj więc Waszmość, rzekła po chwili surowym głosem Meyer, żeby to, co mu mówiłam, dzisiejszéj jeszcze nocy dopełnioném zostało. Pan Tomasz Sapieha obiecał mi, iż Waszmości miejsce na złożenie tych rzeczy ukaże — jego więc się w téj mierze dokładnie rozpytasz, i przed nim niczego nie masz taić, bo on całe moje posiada zaufanie.
— A może nawet i więcéj — szepnął z cicha satyryczny Dworzanin.
— Co? zapytała surowo Urszula.
— Mówię, poprawił się Kliński — że może jeszcze co więcéj, każe zabrać Wielmożna Pani, do tego składu z komnat ubocznych i nie uczęszczanych; można by tam zdjąć kobierce i obicia i z innymi przewozić — Bo tam nikt nic chodzi.
— Zobaczymy!




Czém są dzisiaj u nas, cukiernie, billardy i inne miejsca schadzki, tym dawniéj, to jest w tym wieku o którym piszem, były Golarnie i Winiarnie. W pierwszych zbiérało się każdego rana towarzystwo, na gawędkę, mały traktament nakształt dzisiéjszego śniadania i poddanie swéj brody pod brzytwę barwierza.
Na ulicy Miodowéj, była jedna z najśławniéjszych takich Golarni, za Zygmunta III., pod znakiem Pogoni. Tam zwykle każdego rana, zbiérali się nowoprzybyli do miasta podróżni, dla nabycia nowin stolicy i dworu, a Dworacy przybywali tam znowu, przypatrzyć się ze swojéj strony, cudzoziemcom; dowiedziéć się kto przybył, lub odnowić dawną znajomość.
Pokoj na golarnię przeznaczony, był jasny i czysty kilka małych stoliczków, stało w około ściany, niewiele krzeseł rozpierzłych po komnacie, obitych skorą, lub trzciną wyplatanych, oczekiwało gości, a przy oknach i po próżnych miejscach, były ławy okryte kobierczykami, w różne proste desenie. Oczekując na odbywanie swego obowiązku, trzech cyruliczków, w krótkich podszarzanych kontusikach w prostych, na tekturce klejonych pasach, z wygolonymi nisko głowami, rozmawiało u okna, spoglądając na ulicę.
W drugim pokoju widać było szafę, z ustawionymi wewnątrz dzbanami i puharami prostéj roboty, — duży stół obstawiony w około krzesłami na niskich nogach, i misy cynowe, połyskujące ustawione w miarę wielkości na wierzchu szafy. Dwóch starców w prostym, ale czystym i porządnym ubiorze; z potężnymi karabelami u pasa, popijało za stołem wino, a jeden z nich ujęty snem, z puharem w ręku, drzémać zaczynał. — Ogromny zégar w końcie, gdy wybił godzinę, milczenie się zerwało; a ów drzemiący, podniosłszy się, przetarłszy oczy i popiwszy wina, rzekł do drugiego stawając puhar na stole.
— Widać, że ja się tu, mojego Pana Wojewodzica niedoczekam, bo już oto bije godzina, jako tu jestem, a jeszcze go niewidać, czy nie zasiedział on się tylko tam, koło téj Bawarki, do któréj teraz koperczaki stroi — Oj! — żeby to Jegomość Pan Ojciec wiedział, dalby, dał, za tę swywolę, ażeby mój panicz Ruski miesiąc popamiętał — Oj! bracie Kaliwko, co to teraz za młodzież, czy tak to za dawnych czasów bywało!

— Że nie, to nie — odpowiedział drugi wzdychając. Coraz wolniéj a wolniéj i Księża już nawet zlazłszy z ambony, do fraucimeru idą, a cholewki smalą. Ongi widziałem jako jeden przez ulicę, pobrawszy za ręce, jakąś białogłowę, szedł bezwstydnie.
— Nie cuda to, nie cuda, odpowiedział Kaliwko Woźni Sądów Marszałkowskich Warszawskich, udając mędrca, który o ważnéj rzeczy rozprawia[1]. — Teraz około Księży, tak wielki zbytek, żeby Sty Bernardyn powstał z martwych, nie wiem jakoby teraz pisał, de Corrupto Reipublicae statu. Wynieśli się i Księża wzgórę, jakie u nich szaty, sobole, rysie, galanterje, barwy, dwory, czeladź, jednochodniki, wozy, pojazdy, bankiety, aż strach patrzeć dobremu Katolikowi, na ich zbytki, które mają oni z darów cudzych. A kiedy by owe swe dostatki zachowywali w uszanowaniu, jeśli kto, tedy ci mogliby zawsze Rzeczpospolitą swymi dostatkami podźwignąć, którymi ich opatrzyli przodkowie nasi. Więc też równo i oni Opaci, inutile pondus na świecie, z nich bowiem nic, ani Bogu, ani krajowi.«
— Masz racją bracie, odpowiedział drzémiący sługa, a mówisz, jako z ambony, aż słuchać miło. Rozprawiajcie téż tak daléj — co tam wam się jeszcze zdaje, ja was chętnie posłucham.
— » [2]Ci Opaci, siedząc sami jedni 1000 florenów dorocznie biorą, a na cóż je wypotrzebują? jeśli nie na zbytki i ekscessa, mając wszystko co im potrzeba, ad victum et amictum; nie jednemu z nich pożółkł z téj rozpusty brzuch, jako tłustemu karpiowi.
— »Alboż i ci — przerwał drugi, Kanonicy Krakowscy, co się święcą dla intraty, nie dla służby Bożej.
— »O! tak! wszyscy oni równi — jeden ośmnaście, drugi dwadzieścia bez dwu, odpowiedział Woźny. Teraz taki czas, że rychléj najdziesz świeckiego, co się zachowuje jako duchowny; a duchowni wszystko świeckim odjęli. Już tam u nich teraz sama pompa, galancja i zbytek, tak, iż wolałbym dziś na Księdza patrzyć, gdybym Panną był, niż na najstroiniejszego Usarza[3]
I tu staruszek, chwalebnym uniesiony zapałem, rad z konceptu, zaczął się śmiać głośno, gdy wejście obcéj osoby poufałą przerwało rozmowę.
— Mężczyzna średniego wieku wpadł z hałasem do golarni, był to na początku téj powieści widziany Zenowicz Starosta Opacki. W jego małych iskrzących się oczach, otoczonych zmarszczkami błyszczała odwaga zawadiacka, nie był to już ów pokorny suplikant, ale śmiały szlachciura ufny w wąsie, prawicy i szabli. Okrywał go krótki kuntusz tabaczkowy, o pod nim miał żupan jasno żółty, pas silnie wpół go obejmował, wyloty ulatywały po ramionach, ogromna szabla wlekła się u boku. Jedną ręką pod bok się trzymał, w drugiéj niósł kołpak.
Posługacze grzecznie mu się skłonili, a on kazawszy się golić, siadł na stołku, zarzucił ręcznik około szyi i zawołał.
— Tylkoż weź ostrą brzytew, chłopcze, bo jak mię drzéć będziesz, to ci tą samą brzytwą uszy obetnę.
Gdy tych wyrazów domawiał, drzwi skrzypnęły, i Kliński wszedł z drugim jakimś mężczyzną do golarni. Ten drugi, blady, suchy, posępnéj miny, wysokiego wzrostu, bogato, lecz gustownie ubrany był Tomasz Sapieha, Wojewodzic Nowogrodzki[4]. Ledwie go Zenowicz zobaczył, natychmiast zawołał.
— Hola! jak mi się masz Wojewodzicu. Jeszczem ci téż was od Sejmu nie widział. — A toż co za figura, rzekł z uśmiechem pogardliwym spostrzegłszy Klińskiego; pewno Dworak, bo lisowatą ma minę.
— Tak jest Dworak, odpowiedział dumnie starzec, jestem Dworzanin Panny Urszuli[5].
Doprawdy! rzekł Zenowicz z uśmiechem ironicznym — piękny plac masz Waszmość, stojsz na drodze, którędy wiele naszego złota przepływa, musisz je poławiać czasami. Chłopcze! weź inną brzytwę, krzyknął głośno, niech cię tam, z tą piorun zapali, zaczynasz mię drzeć, ostróżnie, bo plasnę — weź inną. No! i cóż tam słychać Panie Tomaszu? zapytał znowu milczącego Sapiehę, umizgasz się podobno do téj dworki. Szczęść Boże! ale to nie do zazdrości, dogryzać kości cudze, które się teraz walają.
— Proszę mówić z większém umiarkowaniem, odpowiedział Kliński poważnie. Każdy inaczéj ma prawo sądzić o rzeczy, powiada Izokrates, lecz tenże wzmiankuje, że ludzi obmawiać, in loco publico się nie godzi.
— Dobrze mówisz, Panie Kliński, rzekł Sapieha, i ja sam mam zażal do Waszmości, Panie Bracie, za taką mowę.
— A co mi to tam szkodzi, odparł Zenowicz ze śmiechem, że się oba gniewacie; juściż to dawno wiadomo, na czyjm wózku jedziesz, temu piosnkę śpiewasz. Dziwno mi tylko Waszmości Panie Wojewodzicu, że się polityce téj Bawarki uwodzić dawasz.
— Nauk nie potrzebuję, rzekł Sapieha, i nie jednemu nawet gotów jestem, dać tą szablą naukę, kiedy się odważy hańbić i potwarzać honor i imie Wielmożnéj Panny Urszuli Meyer.
— Ej, ostróżnie, z tymi przycinkami, Panie Wojewodzicu, przerwał Zenowicz, żebyś czego nie oberwał.
— Nawzajem miarkować się radzę, rzekł rozgniewany Sapieha.
— Tak! przerwał Kliński — niech Pan Starosta pamięta, że kilka dni temu szukał łaski Panny Urszuli, i uniżonym był jéj sługą.
— Milcz stary gaduło! krzyknął Zenowicz zrywając z siebie zarzucony ręcznik i z pół ogoloną głową posuwając się ku Klińskiemu, milcz, bo ci pysk, tą ręką zatulę...
— Izokrates powiada, rzekł poważnie starzec, wpatrując się w niego — że ludzi in publico niesłusznie krzywdzić nie wolno. Panie Tomaszu, nie dawajmy mu okazij do złego i chodźmy ztąd.
— Nie! krzyknął do żywego obrażony Wojewodzic Sapieha, nigdy mu nie daruję tego co powiedział. Język poczciwego ślachcica, nie beszta, tak jak Waszmościn, a jeśli rzuciłeś potwarz, na sławę kobiéty, własną krwią ją zmyć musisz.
— Zobaczym! zobaczym! odpowiedział Zenowicz ze śmiechem na placu się pokaże, kto komu krew puści. Powoli! powoli! nie psuj sobie dobréj myśli Wojewodzicu, a ja tém czasem pójdę wyostrzyć pałasz na twoje uszy. Bądź zdrów! czekam cię przed świtem pod zamkiem.
— Dobrze Mosanie! odpowiedział Sapieha z dumném spójrzeniem — żal mi żeś wcześniéjszego terminu nie naznaczył. Będę czekał.
— Pożegnajże się wprzódy Tomku, ze swoją Bawarką, rzekł odchodząc Zenowicz i rzucając kilka groszy chłopcom — nie wiém czy się już zobaczycie, z tą starą dewotką Jezuicką — i —
W téj chwili drzwi się za nim zatrzasły, i nic więcéj słychać nie było, nad głośne stąpanie i swistanie odchodzącego zawadjaki, który nie dawno uniżony i uległy stawał przed tą samą, którą dziś oczerniał.
Drzémiący sługa, któregośmy nieco wprzódy widzieli rozmawiającego z Woźnym Sądów Marszałkowskich, posunął się teraz ku swemu Panu i najuniżeniéj przekładać zaczął, że nadto popędliwie sobie postąpił Pan Wojewodzic.
— Jako rodzica pańskiego, zawsze szanuję i kocham, mówił on, tak i jego też każdego czasu i okoliczności radbym z przykrego położenia wyprowadził. Na co było Wielmożnemu Panu, takim się gniewem unosić?
— Idź że sobie — odpowiedział niechętnie Sapieha, kazałem ci tu czekać, nie żebyś był świadkiem i censorem moich czynności, ale żebyś poszedł natychmiast przeprowadzić wozy wychodzące z zamku, do domu mego.
— Że też to teraz — odpowiedział z cicha stary sługa, młodzi Panicze ganiają nas tylko, a słówka by najmniéjszego perswazij i doświadczenia powiedzieć sobie nie dadzą.
— Jakże Panie Kliński, myślisz o jutrzejszym naszym pojedynku? zapytał po chwili Sapieha.
— Jak ja myślę? jak ja myślę? — odpowiedział trzęsąc głową i wlepiając wzrok z powagą w szklankę którą trzymał w ręku, P. Kliński. Myślę, że — jako pojedynek, przeciwny jest religij, jako zaś obrona cudzego honoru, jest sprawą nienaganną, owszem nawet arcy-chwalebną. U dawnych Rzymian było także cóś nakształt pojedynków, ale w Izokratesie, nic o tém nie czytałem. Z tém wszystkiem Panna Urszula dowiedziawszy się o tém, będzie umiała się odwdzięczyć — Pan wiész czém —
— Nie wiem, posępnie odpowiedział Wojewodzic, niechcę od niéj honorów, ani łask Królewskich, ani pieniędzy jednéj tylko żądam miłości.
— Oj! co tego, to u niéj trudno, przyznam się Jegomości — rzekł z cicha Kliński potrząsając głową i oglądając się w około siebie, ażeby dostrzedz czy go nikt nie słucha. Wówczas, rzekł, widząc iż nikogo niéma — wówczas, kiedy to ieszcze Królewicz Władysław smalił do niéj cholewki, to — co on nieborak, mimo swego znaczenia i urodzenia, napłakał się, naprosił — nim....
— Nim co? — nim co? przerwał szybko Sapieha stawiając silnie kubek na stole, aż się okna zatrzęsły, i wpatrując się w twarz starca.
— Nim dozwolono mu, mieć nadzieję miłości, odpowiedział Kliński spokojnie, ale miłość, mówi Izokrates, jest to rzecz śliska — kiedy męszczyzna, kocha szalenie, może się zabić, kiedy kobiéta, może się zgubić; kiedy się oboje kochają — mogą być szczęśliwi! — Tu staruszek w mowie się zatrzymał, lecz po chwili dodał. Tak! mogą być szczęśliwi — na dwa miesiące.
— I cóż potém było z Królowiczem, Mości Panie Kliński, zapytał ciekawie Wojewodzic, podając mu kubek spory wina, cóż tam było daléj?
— Pokłócili się! Panie Wojewodzicu, pokłócili się; otóż tobie i miłość!! Teraz Panna Urszula, gniéwa się strasznie na niego, on na nią — niech Bóg nie dowodzi, jak oni z téj wielkiéj miłości, do takiego przyszli swaru[6]. No! dodał, kogoż Waszmość za druha do tego poiedynku wezwiesz?
— Moją szablę — odpowiedział dumnie Sapieha, kładąc na niéj rękę — więcéj niczego nie potrzebuję, bo Pan Bóg męstwa mi nie odmówił. Ale Panie Kliński pijże przecie, twój kubek zawsze pełen, nigdy go poczciwie nie wypróżnisz.
— Zaraz Waszmości pokażę, jak piję, odpowiedział starzec, to nie po Waszemu, co to maleńkiemi becherkami, kubeczkami; ale tak! — To mówiąc wziął dzban z winem ze stołu, utopił w nim na chwilę całą głowę i do góry dnem postawił błyskając oczyma — A co? może nie gracko? zapytał.
— Wybornie, rzekł P. Tomasz, ale czas iść do domu.
— Kiedy czas to i pójdziem, odpowiedział Kliński, Izokrates wszystko w czas czynić każe — To mówiąc nakrył głowę czapką, zbliżył się ku drzwiom i nucić zaczął.






  1. To, co następnie mówi Kaliwko, wyjęte jest co do słowa ze współczesnego rękopismu, pisanego roku 1610, który posiadam — strona 605. Inne ciekawe z tego rękopismu wyjątki gdzie indziej umieszczone zostaną. — Odmieniłem tylko pisownią.
  2. Dalszy Ciąg z pomienionego rękopisma.
  3. Tu się kończy wyjątek z rękopismu.
  4. Osoba Hist.
  5. Pod tém imieniem powszechnie ją znano.
  6. Że Królewicz Władysław, kochał się w Pannie Urszuli, jest rzeczą niezaprzeczoną. Naruszewicz wspomina, iż kiedy był w obozie, Kazanowscy, od niego do niéj, et vice versa, przesyłali liściki. Ta miłość, którą Jezuici podpalali, aby przy niéj kiedyś swoją upiec grzankę, wygasła. Wiadomo iż Meyerinn odrzuciła potém najświetniejsze partje i umarła w klasztorze, przez się założonym. — Histo.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.