<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ibsen
Tytuł Rosmersholm
Rozdział Akt III
Pochodzenie Wybór dramatów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1899
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Waleria Marrené
Tytuł orygin. Rosmersholm
Źródło Skany na Commons
Inne Cały dramat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
AKT III.
Pokój w Rosmersholmie. Okno i drzwi od przedpokoju są otwarte, słońce przedpołudniowe jasno świeci.

Rebeka West, ubrana tak jak w pierwszym akcie, stoi przy oknie, podlewa kwiaty. Jéj szydełkowa robota leży na fotelu. Pani Helseth ściera kurze.

REBEKA (po krótkiém milczeniu). To dziwne, że dziś pastor tak długo z góry nie schodzi.
PANI HELSETH. Tak bywa często. Teraz jednak pewno niebawem zejdzie.
REBEKA. Czy go pani dziś widziała?
PANI HELSETH. Gdym mu zaniosła kawę, szedł się właśnie ubierać do sypialnego pokoju.
REBEKA. Pytam, bo wczoraj nie był zupełnie zdrów.
PANI HELSETH. Było to na nim widać. Nie zdziwiłabym się, gdyby pomiędzy nim a szwagrem coś zaszło.
REBEKA. Jak pani sądzi, co to było?
PANI HELSETH. Nie wiem. Może to ten Mortensgard doprowadził ich obydwóch do wściekłości.
REBEKA. Być może. Czy pani zna tego Mortensgarda?
PANI HELSETH. Ależ nie. Jak pani może pomyśléć coś podobnego. Taki jak on!
REBEKA. Czy to dlatego, że wydaje ten szkaradny dziennik?
PANI HELSETH. Och! nie tylko dlatego. Pani przecież musiała słyszéć, że miał dziecko z zamężną kobietą, którą mąż porzucił.
REBEKA. Słyszałam coś, ale to było dawno, zanim tu przybyłam.
PANI HELSETH. Boże odpuść, on był wówczas jeszcze bardzo młody, ale ona powinna była miéć więcéj rozumu. Chciał się z nią ożenić, tylko nie mógł na to dozwolenia otrzymać i musiał ciężko pokutować. Przecież od tego czasu Mortensgard poszedł bardzo w górę i wielu go poszukuje.
REBEKA. Dużo biednych ludzi udaje się do niego, gdy potrzebują rady.
PANI HELSETH. O i dużo téż innych, nie należących do niższéj klasy.
REBEKA (spogląda na nią zdziwiona). Czy tak!
PANI HELSETH (okurzając gorliwie kanapkę). Tak, proszę pani... i to właśnie tacy, po których najmniéj możnaby się tego spodziewać.
REBEKA (zajęta kwiatami). Ale pani się tego tylko domyśla, gdyż na pewno nie możesz tego wiedziéć.
PANI HELSETH. Nie mogę wiedziéć? Właśnie że mogę, bo skoro już o tém mowa, to raz ja sama nosiłam list do Mortensgarda.
REBEKA (zwracając się do niéj). Co? Doprawdy?
PANI HELSETH. Tak, byłam sama u niego, a list był napisany w Rosmersholmie.
REBEKA. Czyż tak, pani Helseth?
PANI HELSETH. Na uczciwość, tak było. I był on napisany na pięknym papierze, nosił piękną czerwoną pieczątkę.
REBEKA. I rozkazano pani go tam zanieść. Kochana pani Helseth, nie trudno się domyśléć, od kogo pochodził.
PANI HELSETH. No tak.
REBEKA. Naturalnie biedna pani pisała go w swojéj chorobie.
PANI HELSETH. Ja tego nie powiedziałam, tylko pani.
REBEKA. Cóż tam było w tym liście? Prawda... nie możesz tego wiedziéć.
PANI HELSETH. Hm!.. może być jednak, że wiem.
REBEKA. Czy ona powiedziała, co pisze?
PANI HELSETH. Nie, ona nie powiedziała, ale kiedy Mortensgard go przeczytał, zaczął mnie tak na różne strony, wypytywać, że zaraz zrozumiałam, co w nim było.
REBEKA. Cóż pisała? droga, dobra pani Helseth, powiedz mi to.
PANI HELSETH. Proszę pani, ja tego powiedziéć nie mogę, za żadne skarby świata.
REBEKA. Mnie pani możesz powiedziéć. Jesteśmy przecież w tak dobrych stosunkach.
PANI HELSETH. Niech mnie Bóg broni, żebym pani coś o tém mówiła. Były to szkaradne rzeczy, które ktoś wbił w głowę biednéj choréj.
REBEKA. Kto jéj to wbił w głowę?
PANI HELSETH Źli ludzie, proszę pani, tylko źli ludzie.
REBEKA. Źli ludzie!
PANI HELSETH. Powtarzam to śmiało, musieli to zrobić bardzo źli ludzie.
REBEKA. Jak pani sądzi, kto to mógł być?
PANI HELSETH. Wiem ja dobrze, co myślę, ale niech mnie Bóg strzeże, bym to miała wypowiedziéć. W mieście jest jedna pani... hm.
REBEKA. Widzę, że masz na myśli panią Kroll.
PANI HELSETH. Tak mi się zdaje. Ona o mnie rozpowiada nie wiédzieć co i na panią także nie patrzy dobrém okiem.
REBEKA. A, jak się pani zdaje, czy pani Rosmer była przy zdrowych zmysłach, pisząc ten list?
PANI HELSETH. Proszę pani z temi zdrowemi zmysłami jest to rzecz tak szczególna. Ona późniéj nigdy nie była zupełnie obłąkaną.
REBEKA. Jednakże gdy się przekonała, że nigdy dzieci miéć nie będzie, była jak szalona i wówczas przyszło obłąkanie.
PANI HELSETH. Tak! strasznie nad tém cierpiała.
REBEKA (bierze robotę i siada przy oknie) Obok tego czy nie sądzisz, pani Helseth, że to właściwie było szczęście dla pastora.
PANI HELSETH. Co takiego, proszę pani?
REBEKA. Że nie miał dzieci. Nieprawdaż?
PANI HELSETH. Hm... nie wiem, co mam na to powiedziéć.
REBEKA. Doprawdy to było dobrze, dla niego. Pastor Rosmer nie jest stworzony do słuchania dziecięcych krzyków.
PANI HELSETH. Proszę pani, małe dzieci rosmersholmskie nigdy nie krzyczą.
REBEKA (patrząc na nią). Nigdy nie krzyczą?
PANI HELSETH. Jak ludzka pamięć sięga, dzieci nie krzyczały w tym domu.
REBEKA. Jakież to dziwne!
PANI HELSETH. Nieprawdaż? Ale to już tak jest w téj rodzinie. A co jeszcze dziwniejsze, gdy dorosną, nie rozśmieją się nigdy przez cały ciąg życia.
REBEKA. Szczególne.
PANI HELSETH. Czy pani choć raz widziała śmiejącego się pastora?
REBEKA. O ile sobie przypominam, zdaje mi się, że masz pani słuszność. Zresztą widzę, że w tych stronach ludzie śmieją się rzadko.
PANI HELSETH. Tak jest i utrzymują, że to zaczęło się w Rosmersholmie. Mnie się zdaje, że jest to jakby rodzaj zaraźliwéj choroby, która się rozpowszechnia.
REBEKA. Pani Helseth! jesteś rozumną kobietą.
PANI HELSETH. Proszę pani, niech mnie pani nie wyśmiewa (nasłuchuje). Pastor schodzi, niechże nie zastanie w pokoju miotełki od kurzu. (Wychodzi drzwiami na prawo).

(Rosmer z kapeluszem i laską w ręku wchodzi przez przedpokój).

ROSMER. Dzień dobry, Rebeko.
REBEKA. Dzień dobry, mój najdroższy. (Robi robotę. Po krótkiéj chwili). Wychodzisz?
ROSMER. Tak.
REBEKA. Czas tak piękny.
ROSMER. Dzisiaj nie przyszłaś do mnie.
REBEKA. Nie, dziś nie przyszłam.
ROSMER. Czy w przyszłości przychodzić nie będziesz?
REBEKA. Tego jeszcze nie wiem.
ROSMER. Czy nadeszło co dla mnie?
REBEKA. „Gazeta urzędowa”.
ROSMER. „Gazeta urzędowa”?
REBEKA. Leży tam na stole.
ROSMER. (kładzie kapelusz i laskę). Czy tam już coś wydrukowano?
REBEKA. Tak.
ROSMER. I nie posłałaś mi jéj na górę?
REBEKA. Przeczytasz i tak dość wcześnie.
ROSMER. Czy tak? (bierze gazetę i czyta, stając przy stole). „Należy ostrzegać przeciw zbiegom bez charakteru”. (patrząc na Rebekę). Rebeko, nazywają mnie zbiegiem.
REBEKA. Nie wymieniają żadnego nazwiska.
ROSMER. To nic nie znaczy (czyta daléj). „Potajemni zdrajcy dobréj sprawy”... „Judaszowe natury, które bezczelnie wyznają swoje odstępstwo, skoro spostrzegą, że jest czas po temu i że ono im się opłaci”... „Bezwstydne wyrzeczenie się szlachetnéj tradycyi przodków“.. „W pewnéj nadziei, że zwycięzcy obecnéj chwili nie będą skąpili nagrody“. (kładzie na stole dziennik). I to piszą o mnie. Piszą ludzie, którzy mnie oddawna tak dobrze znają. Przecież sami temu nie wierzą... są przekonani, że tu niéma słowa prawdy, a przecież to piszą.
REBEKA. To jeszcze nie wszystko.
ROSMER (biorąc znowu gazetę). „Jedynem usprawiedliwieniem jest tu nieubłagana siła rzeczy”... „Niezdrowe wpływy, pochodzące z powodów, o których obecnie nie chcemy mówić ani je przesądzać“ (patrząc na Rebekę). A to co znaczy?
REBEKA. Jak widzisz, to się mnie tyczy.
ROSMER. Rebeko, ludzie uczciwi nie tak postępują.
REBEKA. Tak, jak widzę, nie powinni się oni wynosić nad Mortensgarda.
ROSMER (przechadzając się po pokoju). Tu potrzeba ratunku. Wszystko, co w ludziach jest zacnego, wyplenioném zostanie, jeśli to dłużéj potrwa. Tak być nie może. Och, jakże byłbym szczęśliwy, jak niewypowiedzianie szczęśliwy, gdybym mógł przynieść trochę światła do tych ciemnic okropnych.
REBEKA (podnosząc się). Nieprawdaż? Tu jest cel wielki, wspaniały, dla którego żyć powinieneś.
ROSMER. Pomyśl tylko, gdybym mógł tych ciemnych zbudzić do samopoznania, doprowadzić do skruchy, do tego, by zawstydzili się swych czynów i zbliżyli wzajem pełni tolerancyi, miłości.
REBEKA. Poświęć tylko temu wszystkie swoje siły, a obaczysz, że osiągniesz zwycięstwo.
ROSMER. Zdaje mi się, że to powieść się musi. Ach! jakże życie byłoby wówczas szczęśliwe. Zamiast tych sporów pełnych nienawiści, istniałaby tylko wymiana myśli, rozmowa. Wszystkie oczy byłyby w jeden cel utkwione, każde pożądanie, każda myśl biegnąca naprzód, byłyby podniosłe. Każdy szedłby swoją właściwą drogą, a wszyscy pracowaliby dla szczęścia wszystkich. (Patrzy w górę z zachwytem, a potém mówi smutnie). Ach! tylko nie ja.
REBEKA. Nie ty?... czemu?
ROSMER. To życie nie dla mnie.
REBEKA. Nie daj się ogarniać podobnemu zwątpieniu.
ROSMER. Szczęście, moja najdroższa, jest to przedewszystkiém ciche, radosne, spokojne przeświadczenie o własnéj niewinności.
REBEKA (patrząc przed siebie). Tak, niewin...
ROSMER Ty o tém sądzić nie możesz, ale ja.
REBEKA. Tém mniéj ty...
ROSMER (pokazując na okno). Mülbach.
REBEKA. Och!

(Pani Helseth zagląda przez drzwi po prawéj stronie).

PANI HELSETH. Proszę pani.
REBEKA. Zaraz, zaraz, nie teraz.
PANI HELSETH. Tylko słówko, proszę pani.

(Rebeka idzie, przez chwilę rozmawiają szeptém z panią Helseth, która odchodzi).

ROSMER (niespokojnie). Czy co dla mnie?
REBEKA. Nie, gospodarska sprawa. Powinieneś się przejść teraz, Janie. Idź gdzie, idź daleko.
ROSMER (bierze kapelusz). Dobrze, chodź także, pójdziemy razem.
REBEKA. Teraz nie mogę, idź sam, najdroższy i przyrzeknij mi, że się otrząśniesz z tych wszystkich złych myśli.
ROSMER. Te myśli... sądzę, że nie otrząsnę się z nich nigdy.
REBEKA. Żeby też się tak dręczyć bez żadnej podstawy...
ROSMER. To nie jest bez podstawy — niestety. Całą noc nad tém rozmyślałem. Może Beata jasno widziała rzeczy.
REBEKA. Do czego to stosujesz?
ROSMER. Widziała jasno, gdy sądziła, że ja cię kocham.
REBEKA. To miała widziéć jasno?
ROSMER (kładąc kapelusz na stole). Dręczy mnie bezustannie pytanie — czy my oboje nie oszukiwaliśmy samych siebie wówczas, gdyśmy nasz stosunek nazywali przyjaźnią.
REBEKA. Więc chcesz przez to powiedziéć, żeśmy go równie dobrze mogli...
ROSMER. Nazwać miłością. Tak. Jeszcze za życia Beaty wszystkie moje myśli należały do ciebie. Za tobą tęskniłem, tylko przy tobie znajdowałem ciche, spokojne zadowolenie. Zwracając się do przeszłości, Rebeko, spostrzegam, że nasze uczucia podobne były do słodkiéj, tkliwéj, dziecięcéj miłości, bez pragnień i marzeń. Czy nie tak samo było z tobą? powiedz mi.
REBEKA (walcząc z sobą). Ach! ja już nie wiem sama, jaką dać odpowiedź.
ROSMER. I tę głęboką miłość, jaka nas łączyła, poczytaliśmy za przyjaźń. Nie, to nie przyjaźń, nasz stosunek był duchowém małżeństwem, może nawet od samego początku. Dlatego to przestępstwo leży po mojéj stronie. Nie miałem do tego prawa — z krzywdą Beaty.
REBEKA. Ty nie miałeś prawa do szczęścia? I wierzysz temu?
ROSMER. Ona patrzała na nasz stosunek oczyma swojéj miłości, i osądziła go... ze stanowiska swojéj miłości. To rzecz naturalna. Nie mogła inaczéj sądzić, niż to uczyniła.
REBEKA. Z jakiegoż powodu możesz sobie wymawiać to, co było jéj przywidzeniem?
ROSMER. Ona z miłości dla mnie... z miłości, jak ją pojmowała... rzuciła się w Mülbach. Ten fakt, Rebeko, stoi niezmienny. Niéma na to rady.
REBEKA. Myśl o czém inném, o tych pięknych, wzniosłych zadaniach, którym się chcesz poświęcić.
ROSMER (potrząsając głową). Te się nie dadzą nigdy przeprowadzić, przynajmniéj przezemnie, po tém, czegom się teraz dowiedział.
REBEKA. Czemuż nie przez ciebie?
ROSMER. Bo nigdy nie można otrzymać zwycięstwa w rzeczach, które się poczęły z przestępstwa.
REBEKA (gwałtownie). To są dziedziczne wątpliwości, dziedziczne niepokoje, dziedziczne zgryzoty sumienia. Opowiadają tutaj, że umarli ukazują się w postaci białych biegających koni. Ciebie coś podobnego dręczy.
ROSMER. Niech będzie co chce. Cóż, kiedy tego przezwyciężyć nie mogę. Wierzaj mi, Rebeko, jest tak, jak ja mówię. Rzeczy, które mają otrzymać trwałe istnienie, muszą być przeprowadzone przez człowieka szczęśliwego i bez grzechu.
REBEKA. Czyż szczęście jest dla ciebie już niemożliwe?
ROSMER. Tak, niemożliwe.
REBEKA. Dlatego że się nigdy nie śmiéjesz?
ROSMER. Pomimo tego. Wierz mi, mam usposobienie wesołe.
REBEKA. Idź już, idź, najdroższy! Idź daleko, bardzo daleko. Czy słyszysz? Oto masz kapelusz a tu oto twoja laska.
ROSMER (biorąc je). Dziękuję ci. I doprawdy nie pójdziesz ze mną?
REBEKA. Nie, nie, teraz nie mogę.
ROSMER. Pomimo to ty będziesz ze mną. (wychodzi przez przedpokój. Rebeka wygląda za nim przez drzwi otwarte. Potém idzie do drzwi na prawo).
REBEKA (otwierając je, półgłosem). Teraz, pani Helseth, może go pani wprowadzić. (Odchodzi do okna).

(Wkrótce wchodzi przez drzwi prawe rektor Kroll. Kłania się chłodno w milczeniu i pozostaje z kapeluszem w ręku).

KROLL. Więc wyszedł wreszcie?
REBEKA Tak.
KROLL. Czy zazwyczaj długo bawi?
REBEKA. Długo, ale dziś na to rachować nie można i jeżeli nie chce się pan z nim spotkać...
KROLL. Nie, nie, chciałem z panią pomówić, sam na sam.
REBEKA. Więc trzeba korzystać z czasu. Siadaj pan, panie rektorze (siada na fotelu przy oknie, rektor Kroll siada przy niéj na krześle).
KROLL. Nie może sobie pani wystawić, jak bardzo pragnąłbym usunąć nieporozumienie, jakie zaszło z Rosmerem.
REBEKA. Tak sądziliśmy, przynajmniéj z początku.
KROLL. Tylko z początku?
REBEKA. Rosmer miał pewną nadziéję, że pan wcześniéj lub późniéj pójdzie z nim razem.
KROLL. Ja?
REBEKA. Pan i inni jego przyjaciele.
KROLL. Patrz pani, jak on jest słabym wobec ludzi i stosunków życiowych.
REBEKA. Następnie... skoro tylko powziął postanowienie wyswobodzenia się ze wszystkich więzów...
KROLL. Tak, ale widzi pani, ja temu wcale nie wierzę.
REBEKA. A cóż pan sądzi?
KROLL. Sądzę, że po za tém wszystkiém stoisz pani.
REBEKA. To powiedziała panu żona.
KROLL. Mniéjsza o to, kto powiedział, dość, że tak jest. Silne podejrzenia, bardzo silne podejrzenia opanowywują mnie teraz gdy myślę nad całą pani działalnością, od chwili, gdyś tu przybyła.
REBEKA. (patrząc na niego). Czy mi się zdaje, że był czas, kiedyś miał we mnie wielkie zaufanie, kochany rektorze, mogłabym nawet powiedzieć głębokie zaufanie.
KROLL. (stłumionym głosem). Kogóż pani nie oczaruje, gdy ci na tém zależy?
REBEKA. Czy mi na tém zależało?
KROLL. Tak niezawodnie. Teraz już nie jestem taki głupi, by sobie wyobrażać, że tu w grę wchodziło uczucie. Chciałaś pani po prostu wyrobić sobie wstęp do Rosmersholmu, tu się osiedlić, a ja byłem ci do tego potrzebny. Widzę to teraz jasno.
REBEKA. Zapominasz pan zupełnie, że to Beata zapraszała mnie i nie dawała spokoju, dopóki mnie tu nie przyciągnęła.
KROLL. Tak, boś ją pani także oczarowała. Nie można przyjaźnią nazywać tego ubóstwienia, tego rozmodlenia, z jakiém była dla pani. To był raczéj rodzaj miłości, jeśli tak wyrazić się godzi. Innego słowa nie znajduję.
REBEKA. Zechciéj pan łaskawie przypomnieć sobie stan swojéj siostry. Nikt mi wymawiać nie może, bym się komu narzucała.
KROLL. Nie, tego pani wymawiać nie można, ale jesteś tém niebezpieczniejszą dla tych, nad któremi władzę posiadłaś. Pani przychodzi to łatwo, działasz ze spokojném obrachowaniem, bo masz zimne serce.
REBEKA. Zimne serce? Czy jesteś pan tego pewny?
KROLL. Teraz jestem najpewniejszy. Jakżebyś inaczej mogła przez całe lata dążyć wytrwale do celu i nigdy go z oczu nie stracić? Tak, tak, dopięłaś tego, czegoś pragnęła. Masz pani w zupełności w swoim ręku tego człowieka, ale żeby do tego dojść, nie wahałaś się uczynić go nieszczęśliwym.
REBEKA. Nie prawda. To nie ja, to pan uczyniłeś go nieszczęśliwym.
KROLL. Ja?
REBEKA. Tak, mówiąc mu, że z jego winy nastąpiła okropna śmierć Beaty.
KROLL. Więc go to jeszcze tak głęboko dotknęło?
REBEKA. Można to sobie łatwo wyobrazić, z jego miękiém usposobieniem.
KROLL. Myślałem, że tak zwany człowiek wolnomyślny potrafi się wznieść po nad wszelkie skrupuły. Więc jest inaczéj? Właściwie tak być powinno. Potomek tych, których wizerunki spoglądają na nas nie może oswobodzić się od tego wszystkiego, co liczne pokolenia zostawiły mu w spadku.
REBEKA. (zamyślona patrzy przed siebie). W Janie Rosmerze dziedziczność głęboko zapuściła korzenie. To niezawodne.
KROLL. I to trzeba było wziąć pod uwagę, jeśliś pani miała dla niego szczere uczucia, bo takie względy nie mogły dla pani istniéć, a pojęcia, jakie masz o wszystkich stosunkach, różnią się o całe niebo od jego pojęć.
REBEKA. O jakich pojęciach pan mówi?
KROLL. O tych, co wypływają z pochodzenia, panno West.
REBEKA. Tak... to prawda... jestém nizkiego pochodzenia. Ale pomimo to...
KROLL. Nie mówię tu wcale o stanie i położeniu, mówię o danych moralnych.
REBEKA. O jakich danych?
KROLL. Mam na myśli głównie te, co tyczą się czci.
REBEKA. Co pan mówi?
KROLL. Te zaś aż nadto tłómaczą urodzenie pani.
REBEKA. Nic nie rozumiem. Żądam wyraźnéj odpowiedzi.
KROLL. Sądziłem, że pani jéj nie potrzebuje, że wie o wszystkiém. Inaczéj byłoby rzeczą bardzo dziwną, żeś przystała na adoptacye doktora Westa.
REBEKA. (prostując się). Aa... teraz rozumiem.
KROLL. Żeś przyjęła jego nazwizko, gdyż matka twoja nazywała się Gamwik.
REBEKA. (chodząc po pokoju). Mój ojciec nazywał się Gamwik, panie rektorze.
KROLL. Zajęcia matki pani musiały ją zbliżać koniecznie z obwodowym doktorem.
REBEKA. Co do tego masz pan słuszność!
KROLL. I zaraz po śmierci matki on wziął panią do siebie. Był brutalnym dla pani, przecież pozostałaś z nim, wiedziałaś jednakże, że ci złamanego szeląga nie zostawi. Za całe dziedzictwo dostałaś pakę książek a przecież biedowałaś przy nim, byłaś dla niego pobłażliwą i pielęgnowałaś go do ostatniego tchnienia.
REBEKA. (stojąc przy stole, spogląda na Krolla szyderczo). I wszystko to tłómaczysz pan tém, że w mojém urodzeniu było coś niewłaściwego, przestępnego.
KROLL. Postępowanie pani, tłómaczę dziecięcém uczuciem, a późniejsze czyny pochodzeniem pani.
REBEKA. (gwałtownie). Ależ w tém wszystkiém, coś pan powiedział, niéma jednego słowa prawdy. Mam na to dowody, gdyż w chwili mego urodzenia doktór West nie był jeszcze w Finmarken.
KROLL. Przebacz pani, przybył tam na rok wprzódy, przekonałem się o tém.
REBEKA. Mylisz się pan, powtarzam, mylisz się pan w zupełności.
KROLL. Mówiłaś pani onegdaj, że masz lat dwadzieścia dziewięć, że zaczęłaś rok trzydziesty.
REBEKA. Tak? czy ja to powiedziałam?
KROLL. Tak powiedziałaś. A z tego łatwo wyliczyć...
REBEKA. Zaczekaj pan, rachunek się tu na nic nie przyda, gdyż uchodzę za rok młodszą, niż jestem.
KROLL. (śmiejąc się z niedowierzaniem). Doprawdy? To znowu coś nowego. Jakżeż to się stało?
REBEKA. Gdy doszłam do lat dwudziestu pięciu, uznałam — żem za stara na kobietę niezamężną i zaczęłam sobie rok odejmować.
KROLL Pani, osoba wolnomyślna! Zachowałaś więc przesąd co do wieku zamęźcia?
REBEKA. Było to niemądrze i śmiesznie. Cóż pan chcesz, pozostają w nas zawsze jakieś przesądy, z których się wyswobodzić nie możemy. To rzecz ludzka.
KROLL. Niech będzie jak chce, moje twierdzenie i tak okaże się słuszném, bo na rok, zanim doktór West otrzymał miejsce w Finmarken, odwiedzał je przelotnie.
REBEKA. (gwałtownie). To nie prawda!
KROLL. Nie prawda?
REBEKA. Moja matka nigdy o tém nie wspominała.
KROLL. Nigdy nie wspominała?
REBEKA. Nie, nigdy, ani też doktór West, nigdy ani jedném słówkiem
KROLL. Może dlatego, że oboje mieli ważne powody, by ten rok wymazać zupełnie, tak samo jak to pani uczyniła. Może jest to właściwość rodzinna.
REBEKA. (chodzi załamując ręce). To niepodobna, chcesz mi to pan wmówić. To nieprawda. To nie może być prawdą.
KROLL. Ale na Boga, droga pani, czemu bierzesz to tak do serca? Przerażasz mnie prawdziwie. Nie wiem co sądzić, w co wierzyć...
REBEKA. Nie powinieneś pan nic sądzić, ani wierzyć.
KROLL. Wytłómacz mi przynajmniéj, dlaczego ta rzecz — ta możliwość — tak bardzo leży pani na sercu.
REBEKA. (panując nad sobą). To jasne, panie rektorze, nie chcę być uważaną za nieprawe dziecko.
KROLL. No, co do mnie... Tak... tak, poprzestańmy tymczasem na takiém tłómaczeniu. Ale na tym punkcie także zachowała pani pewien przesąd.
REBEKA. Zachowałam go.
KROLL. Zdaje mi się, że można to powiedzieć o wielkiéj części względów, z których wy wolnomyślni uważacie się za wyzwolonych. Pochwytaliście niezmierną liczbę nowych myśli i przekonań, wiecie coś o badaniach w wielu dziedzinach, które zdają się nieraz odrzucać niejedno, co my uważamy za nieodrzucalne i niepojęte. Ale wszystko to tkwi tylko w twoim mózgu, panno West, są to tylko wiadomości, które w krew twoję nie przeszły.
REBEKA. (z namysłem). Może i masz pan słuszność.
KROLL. Wypróbuj się pani, a nabędziesz tego przekonania. Ale jeśli tak jest z panią, to cóż powiedziéć o Janie Rosmerze? Dla niego to już zupełne szaleństwo — leci w przepaść na oślep, gdy chce swoje odstępstwo ogłaszać. Pomyśl pani tylko, on — z jego wstydliwą duszą, z jego nieśmiałością... pomyśl pani, gdyby był odrzucony, wygnany z środowiska, do którego należy, wydany na bezwzględne napaści najlepszych w naszém społeczeństwie. Nie, onby tego nie zniósł.
REBEKA. Znieść musi. Już zapóźno. Zwrócić się już nie może.
KROLL. Wcale nie zapóźno. Co się dotąd stało, pokryć można grobowém milczeniem albo też uważać za przejściową choć godną pożałowania omyłkę. Ale potrzeba na to koniecznie poddać swoje prowadzenie przyjętym prawidłom.
REBEKA. Jakim że to?
KROLL. Musisz go pani do tego doprowadzić, ażeby stosunki swoje uporządkował.
REBEKA. Stosunki, w jakich my z sobą zostajemy?
KROLL. Tak, musi go pani do tego doprowadzić.
REBEKA. Więc trwasz pan uparcie przy zdaniu, że nasz stosunek, wymaga uprawnienia, ażeby, jak mówisz, doprowadzony został do porządku.
KROLL. Nie chcę bliżéj w to wglądać, ale ostrzegałem już iż przekraczając tak zwane przepisy, przekracza się je najłatwéj kiedy... hm.
REBEKA. Kiedy idzie o stosunek pomiędzy mężczyzną a kobietą. To chciałeś pan powiedziéć.
KROLL.Tak sądzę.
REBEKA. (idzie zwolna do okna i patrzy przez nie). Kto wie... chciałabym może, ażebyś miał słuszność, panie rektorze.
KROLL. Co chcesz pani przez to powiedziéć? Mówisz to w tak dziwny sposób.
REBEKA. Co znowu... Dajmy pokój tym rzeczom. Ach... otóż i on idzie.
KROLL. Już! Więc muszę odejść.
REBEKA. (zbliżając się do niego). Nie, pozostań pan. Usłyszysz coś nowego.
KROLL. Nie teraz. Nie jestem w stanie teraz się z nim widziéć.
REBEKA. Proszę... zostań pan... Żałowałbyś potém, gdybyś tego nie zrobił. Ostatni raz o coś pana proszę.
KROLL. (patrzy na nią zdumiony, kładąc znowu, na stole kapelusz). Proszę pani... z mojéj strony... (krótkie milczenie. Potém Rosmer wchodzi od strony przedpokoju).
ROSMER. (ujrzawszy rektora, zatrzymuje się we drzwiach). Co? ty tutaj!
REBEKA. Nie chciał się z tobą spotkać.
KROLL. (niechętnie). Tobą?
REBEKA. Tak, panie rektorze. Mówimy sobie ty, ja i Rosmer. Jest to skutek naszego stosunku.
KROLL. Czy to obiecałaś mi pani powiedziéć, ażeby mnie przekonać.
REBEKA. To i jeszcze inne rzeczy.
ROSMER. (podchodząc do niego). W jakich zamiarach tu dzisiaj przyszedłeś?
KROLL. Chciałem raz jeszcze spróbować nakłonić cię do milczenia, odzyskać cię.
ROSMER. (wskazując na dziennik). Po tém, co tu wydrukowano?
KROLL. Ja tego nie pisałem.
ROSMER. A czyś jakimkolwiek sposobem starał się temu przeszkodzić?
KROLL. Byłoby to rzeczą niewytłómaczoną wobec sprawy, któréj służę. A przytém nie było to w mojéj mocy.
REBEKA. (drze w kawałki dziennik i rzuca go w piec). Niech nie będzie już na oczach i niech zejdzie z myśli, bo takich rzeczy nigdy już się nie nie powtarza.
KROLL. Ach, tak, obyś to pani mogła przeprowadzić.
REBEKA. Siadajmy. Teraz powiem wszystko.
ROSMER. (siadając niechętnie). Rebeko, co się z tobą stało? Ten ponury spokój... Co to ma znaczyć?
REBEKA. Jest to spokój postanowienia (siada). Siadajże także, panie rektorze. (Rektor siada na kanapie).
ROSMER. Mówisz o postanowieniu? Jakież to postanowienie?
REBEKA. Dam ci znowu to, co ci do życia niezbędném, najdroższy mój, odzyskasz poczucie niewinności.
ROSMER. Cóż to wszystko ma znaczyć?
REBEKA. Będę tylko opowiadać. Więcéj nie potrzeba.
ROSMER. Więc...
REBEKA. Kiedym tu z doktorem West przybyła z Finmarken, zdało mi się odrazu, że przed memi oczyma roztoczył się świat nowy i piękny. Doktór uczył mnie tego i owego, wszystkie rozpierzchłe wiadomości, jakie miałam o rzeczach życiowych, pochodziły od niego. (Zaledwie słyszalnym głosem, walcząc z sobą). A wówczas...
KROLL. Wówczas?..
ROSMER. Ależ, Rebeko, to wszystko wiem dobrze.
REBEKA. (odzyskując panowanie nad sobą). Tak, tak, masz poniekąd słuszność, wiesz dość.
KROLL. (patrząc na nią). Może byłoby lepiéj, żebym odszedł.
REBEKA. Nie, zostań pan, kochany rektorze (do Rosmera). Widzisz, ja wówczas chciałam iść naprzód z nowemi ideami... Rektor opowiedział mi raz, że Ulryk Brendel miał niegdyś nad tobą wpływ wielki, kiedyś był jeszcze dzieckiem, a ja pomyślałam, że i mnie się to udać może.
ROSMER. Więc przybyłaś tu z tym tajemnym zamiarem.
REBEKA. Chciałam, ażebyśmy oboje razem szli naprzód, swobodni, coraz daléj aż do ostateczności. — Ale cóż? pomiędzy tobą a zupełném wyswobodzeniem stała czarna nieprzebyta zapora.
ROSMER. O jakiéj zaporze mówisz?
REBEKA. Myślałam, że ty tylko w jasném słońcu wznieść się możesz do swobody, a tymczasem ty gryzłeś się i wiądłeś w takiém smutném małżeństwie.
ROSMER. Dzisiaj po raz pierwszy odzywasz się w ten sposób o mojém małżeństwie.
REBEKA. Bom tego uczynić nie śmiała, boby cię to przeraziło.
KROLL. (dając znak Rosmerowi). Teraz słyszysz to sam.
REBEKA. (ciągnąc daléj). Rozumiałam dobrze, jakie być mogło twoje wyswobodzenie... wyswobodzenie jedyne... działałam w tym kierunku.
ROSMER. O jakiém działaniu mówisz?
KROLL. Czy chcesz pani powiedzieć, że...
REBEKA. Tak (powstając). Teraz wszystko stanie się jawném (do Rosmera). Ty jesteś bez winy... To ja jedna rzuciłam Beatę na drogę obłędu...
ROSMER. (zrywając się). Rebeko!
KROLL. (powstając). Na drogę... obłędu.
REBEKA. Na drogę, która wiodła do Mülbachu. Teraz wiecie o tém obadwaj.
ROSMER. (jakby ogłuszony). Ale ja nie rozumiem... Co ona mówi!. Nie rozumiem ani jednego słowa.
KROLL. Ja zaczynam pojmować.
ROSMER. Coś ty jéj uczyniła? Coś ty jéj powiedziéć mogła? Wszakże nie było nic wcale.
REBEKA. Uwiadomiłam ją, że skłaniasz się do porzucenia wszystkich dawnych zasad.
ROSMER. Wówczas przecież jeszcze nic podobnego nie miało miejsca.
REBEKA. Ale ja wiedziałam, że do tego dojdziesz.
KROLL. (przytakując głową). Tak, tak.
ROSMER. A potém?.. Cóż daléj?.. ja chcę wszystko wiedziéć.
REBEKA. Po pewnym czasie zaczęłam ją prosić, zaczęłam ją dręczyć, ażeby mi pozwoliła wyjechać stąd.
ROSMER. Dlaczego chciałaś stąd wyjechać?
REBEKA. Ja wcale nie chciałam wyjechać. Chciałam tu pozostać, tylko mówiłam jéj, że dla nas wszystkich będzie najlepiéj... jeśli wówczas wyjadę... Dałam jéj do zrozumienia, że gdy tu dłużéj pozostanę, może się zdarzyć coś... mogą się zdarzyć rzeczy...
ROSMER. I tyś to wszystko uczyniła?
REBEKA. Tak, uczyniłam.
ROSMER. I to nazywałaś działaniem?
REBEKA. (złamanym głosem). Tak...
ROSMER. (po chwili). Czyś już wszystko wyznała, Rebeko?
KROLL. Nie wszystko.
REBEKA. (patrząc na niego z przerażeniem). Cóż więcéj być może?
KROLL. Czy nie przekonywałaś Beatę, że nie tylko byłoby najlepiéj... ale że było konieczném ze wzgędu na ciebie i Rosmera, ażeby jaknajprędzéj ustąpiła stąd? Jakże?
REBEKA. (cicho i niewyraźnie). Być może, iż coś podobnego mówiłam.
ROSMER. (opierając się na fotelu i spoglądając przez okno). I nieszczęśliwa chora wierzyła w tę tkaninę fałszu i kłamstw. Uwierzyła w zupełności, bez wahania (do Rebeki, patrząc na nią). I nigdy nie zwróciła się do mnie, ani jedném słówkiem. O Rebeko... widzę... żeś jéj tego zabroniła.
REBEKA. Wyobrażała sobie, że ona, żona bezdzietna, nie miała prawa tu zostawać, że obowiązek względem ciebie nakazywał jéj ustąpić.
ROSMER. A ty... nic nie czyniłaś, ażeby te wyobrażenia obalić?
REBEKA. Nic.
KROLL. Możeś ją nawet w nich utwierdzała? Odpowiadajże pani. Czy nie tak?
REBEKA. Ona to tak rozumiała.
ROSMER. I przez ciebie poddawała im się... aż wreszcie... ustąpiła ci miejsca (zrywając się). Jak mogłaś... jak mogłaś... tak straszną grę prowadzić.
REBEKA. Miałam przekonanie, że trzeba wybierać pomiędzy życiem dwu istot.
KROLL. (silnie i nakazująco). Nie miałaś prawa czynić takiego wyboru.
REBEKA. (gwałtownie). Alboż myślicie, że działałam z zimném obrachowaniem! Nie byłam téż wówczas tém, czém jestem dzisiaj, gdy tu stoję i wszystko wam wyznaję. A potém są nieraz w człowieku dwie wole. Chciałam usunąć Beatę w taki lub inny sposób, jednak pomimo to nie wierzyłam, by to kiedykolwiek nastąpiło. Za każdym krokiem postawionym na téj drodze coś we mnie zdawało się wołać: Teraz ani kroku daléj. A przecież zatrzymać się nie mogłam. Musiałam choć troszeczkę posunąć się daléj... potém znowu trochę... i znowu trochę. Aż wreszcie stało się... Stało się w ten sposób... (krótkie milczenie).
ROSMER. (do Rebeki). I jak sądzisz, co będzie teraz z tobą, po tém wszystkiém?
REBEKA. Niech się stanie, co chce. Nie zastanawiałam się nad tém.
KROLL. I ani jedném słówkiém nie zdradziła żalu. Może go nawet nie odczuwa.
REBEKA. (zimno i dumnie). Wybacz, panie rektorze... to już nikogo nie obchodzi... tylko mnie samą.
KROLL. (do Rosmera). I z tą kobietą żyjesz pod jednym dachem, w poufnym stosunku?.. (Spogląda na portrety). Och! a ci umarli. Oni na to patrzą.
ROSMER. Idziesz do miasta?
REKTOR. (biorąc kapelusz). Tak, im prędzéj, tém lepiéj.
ROSMER. (biorąc takie kapelusz). Idę z tobą.
REKTOR. Idziesz? Myślałem zawsze, żeśmy cię nie stracili zupełnie.
ROSMER. Więc chodź, chodź. (Obadwaj wychodzą przedpokojem, nie patrząc na Rebekę. Po chwili Rebeka ostrożnie wygląda przez okno pomiędzy doniczkami kwiatów).
REBEKA. (półgłosem). Dziś także mostem nie idą... Obchodzą go. On nigdy tędy nie przejdzie... Nigdy (odchodząc od okna). Tak... tak... (pociąga za taśmę od dzwonka).

(Wchodzi pani Helseth drzwiami po prawéj stronie).

PANI HELSETH Co, proszę pani?
REBEKA. Pani Helseth, bądź tak dobrą i każ znieść zgóry mój podróżny kufer.
PANI HELSETH. Podróżny kufer?
REBEKA. Tak, ten ciemny kufer obity skórą foki. Znasz go pani przecież!
PANI HELSETH. No tak. Ale niechże Bóg broni, pani przecież nie wyjeżdża?
REBEKA. Wyjeżdżam, pani Helseth.
PANI HELSETH. I to zaraz?
REBEKA. Jak tylko się spakuję.
PANI HELSETH. Rzecz niesłychana, ale pani prędko powróci!
REBEKA. Nie powrócę nigdy.
PANI HELSETH. Nigdy! O mój Boże, jakżeż to będzie w Rosmersholmie bez pani? Nareszcie teraz było tu tak ładnie, tak miło biednemu panu pastorowi.
REBEKA. Tak, ale teraz mnie opadła tęsknota, pani Helseth.
PANI HELSETH. Tęsknota? O Jezus! i dlaczegoż to?
REBEKA. Jest mi tak, jak gdybym zobaczyła odblask białych koni.
PANI HELSETH. Białych koni! w jasne południe!
REBEKA. Ach! białe konie rosmersholmskie ukazują się o każdéj godzinie. (Odchodząc). Więc pomyśl o kufrze, pani Helseth.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henryk Ibsen i tłumacza: Waleria Marrené.