Rozkosze życia/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rozkosze życia |
Wydawca | Bibljoteka Powieści i Romansów |
Data wyd. | 1932 |
Druk | "Floryda" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | La Joie de vivre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Od pierwszych dni obecność Paulinki wniosła radość w dom. Jej dobre zdrowie, rozsądek spokojny, uśmiech, uspakajały głuche niesnaski, w których żyta rodzina Chanteau. Ojciec znalazł w niej opiekunkę w chorobie, matka była szczęśliwa, że syn więcej w domu zostaje. Jedna tylko Weronika ciągle jeszcze gderała po cichu. Zdawało się, jakby owe sto pięćdziesiąt tysiecy franków, zamknięte w szufladce biurka, nadawały rodzinie wygląd ludzi bogatszych, jakkolwiek tych pieniędzy nie dotykano.
Nowy związek tworzył się pomiędzy nim i powstawał on na podstawie jakiejś nadziei, wśród ich finansowej ruiny, chociaż nie wiedziano naprawdę jaka to była ta nadzieja.
W dwa dni później, w nocy, atak podagry, który Chanteau przeczuwał, wybuchł nakoniec. Od tygodnia już doznawał on jakichś strzykań w stawach, dreszczów nagłych, które wstrząsały jego członkami, wstrętu nieprzezwyciężonego do wszelkiego ruchu. Wieczorem położył się spać, mając nadzieje, że jeszcze uniknie ataku, lecz o trzeciej rano ból straszny objawił się w wielkim palcu lewej nogi. Potem przeszedł do piety i następnie ogarnął kostką. Do rana skarżył się po cichu, pocąc się pod kołdrą i nie chcąc budzić nikogo. Ataki jego były czemś przerażającem dla całego domu. Biedny stary ociągał się z wołaniem aż do ostatniej chwili. Wstyd mu było, że choroba wracała i rozpacz go brała z powodu ogólniej niechęci i niecierpliwości, jaką jego podagra w całym domu budziła. Jednakże, gdy Weronika przechodziła pod jego drzwiami około ósmej rano, nie mógł wstrzymać krzyku, który mu z piersi wydarł ból dotkliwszy w tej chwili.
— Oto jest, już go masz! — gderała służąca. — Stary znów wrzeszczy.
Weszła, ale popatrzywszy na niego, jak jęcząc, zwrócił ku niej głowę na puduszkach, nie znalazła nic na jego pocieszenie.
— Jeśli pan myśli, że pani będzie z tego kontenta — rzekła tylko — to się pan grubo myli.
W istocie, gdy pani, zawiadomiona o tem, co się dzieje, przyszła do pokoju chorego, opuściła ręce z gestem rozpaczliwego zniechęcenia.
— Znowu! — zawołała. — Zaledwie wróciłam i już się zaczyna.
Od lat piętnastu szaloną złością przeciw podagrze pałała. Nienawidziła jej jak nieprzyjaciółki swojej, jak złodziejki, która zrujnowała jej nadzieje, syna jej zubożyła, zabiła jej ambitne dążenia. Gdyby nie podagra, czyżby byli teraz tak wygnani na odludne prawie wybrzeże!? I mimo swego dobrego serca drżała z gniewu na samą myśl ataków choroby męża i z góry uznawała się niezręczną, nieumiejącą go w nich pielęgnować.
— O Boże! jakże cierpię... — jęczał biedaczysko. — Ten atak będzie silniejszy niż ostatni, już to czuję. A ty odejdź, żoneczko... wiem, że ci to przykrość robi, tylko poślij zaraz po doktora Cazenova.
Od tej chwili wszystko w domu już szło bez ładu. Lazar pojechał do Arromanches, chociaż cała rodzina niewielkie w doktorach pokładała zaufanie. Od lat piętnastu Chanteau próbował rozmaitych lekarstw i za każdą nową próbą choroba się wzmagała. Z początku dosyć słabe i rzadkie ataki, niezadługo w siłę się wzmogły i częściej powtarzać zaczęły. Dziś już cierpiał na obie nogi, a nawet jedno kolano było zaatakowane. Trzy już razy chory zmieniał system leczenia i biedne jego ciało stało się polem doświadczalnem, na którem staczały walkę reklamowane lekarstwa. Najprzód krwi upuszczono zbytecznie, potem przeczyszczano go nadto, a teraz pakowano w niego jakieś mikstury. To też przy osłabieniu krwi co do jakości i ilości i wycieńczeniu innych organów, przechodnia jego podagra, zamieniła się w chroniczną. Leczenie miejscowe również się nie udawało, od pijawek stawy twardniały, opium przedłużało kryzysy, a wizykatorje sprawiały owrzodzenia. Wiesbaden i Karlsbad żadnego nie sprawiły skutku, a jeden sezon w Vichy o mało go nie zabił.
— O Boże! jak ja cierpię! — powtarzał Chanteau. — Jakby psy wściekłe nogę mi szarpały.
I nerwowym ruchem, w przekonaniu, że mu ulży zmiana pozycji, przekładał i przesuwał nogę. Ale ból powiększał się ciągle, każdy ruch nowe wywoływał jęki. Niebawem w paroksyzmie cierpienia, ryk stał się ciągłym. Miał dreszcze i gorączkę, szalone pragnienie go paliło.
Tymczasem Paulinka wsunęła się do pokoju. Stanęła przy łóżku i patrzyła na wuja swego z powagą, lecz nie płakała. Pani Chanteau, zdenerwowana przez ten krzyk, traciła głowę. Weronika chciała poprawić kołdrę, której ciężaru chory nie mógł znieść; ale gdy wyciągnęła swoje wielkie męskie ręce, biedak zaczął krzyczeć jeszcze głośniej, nakazując jej, żeby go nie dotykała. Przerażała go; mówił, że wstrząsa nim, jak pękiem brudnej bielizny.
— No, to niech mnie pan nie woła! — krzyknęła rozłoszczona. — Kto ludzi odtrąca, to niech sam sobie radę daje.
Powoli zbliżyła się Paulinka, dziecięcemi paluszkami zręcznie i lekko podniosła kołdrę. Doznał lekkiej ulgi, z wdzięcznością, przyjął tę usługę.
— Dziękuję ci, maleńka — patrz, tam, ta fałda... waży sto centnarów... aj! nie tak prędko, przestraszyłaś mnie.
Ból swoją drogą wzmagał się ciągle. Gdy żona jego w tym niepokoju chciała także coś robić i kręciła się po pokoju, to idąc do okna dla spuszczenia firanek, to przybliżając do łóżka z filiżanką w ręku, gniewał się jeszcze bardziej.
— Proszę cię, już nie chodź, wszystko się trzęsie. Za każdym twoim krokiem, zdaje mi się, że mnie ktoś młotem wali.
Nie próbowała nawet się tłumaczyć i usunęła się. To zawsze się tak kończyło, trzeba go było w cierpieniach zostawić samego.
— Chodź, Paulinko — rzekła tylko. — Widzisz, że twój wuj znieść nas przy sobie nie może.
Ale Paulinka została. Ona posuwała się po pokoju ruchem tak delikatnym, że małe jej nóżki zaledwie dotykały podłogi. Od tej chwili nie opuściła już chorego i on nikogo oprócz niej w pokoju nie znosił. Jak sam mawiał, chciałby być w chorobie pielęgnowany przez cień, ona chodziła tam i napowrót tak, że jej nie czuł nawet. Miała poczucie odgadywania cierpienia i przynoszenia ulgi, uprzedzała jego życzenia, przysłaniała światło, podawała mu filiżanki napoju, które Weronika przynosiła do drzwi. Głównie zadawalało chorego to, że ją widział ciągle przy sobie, poważną i nieruchomą na brzegu krzesełka i wielkie jej, pełne współczucia oczy czuł ciągle w siebie utkwione. Starał się ją rozerwać, opowiadając jej swoje cierpienia.
— Widzisz dziecko, teraz tak, jak gdyby mi kto nożem wyszczerbionym kości w nogach rozcinał... I w tej samej chwili przysiągłbym, że mi ktoś leje ciepłą wodą na nogę.
Potem zmieniały się fazy bólu: to mu się zdawało, że mu obręczą żelazną ściskają nogę w kostce, to znowu, że mu wyciągają nerwy w nogach, jak struny na skrzypcach. Paulinka słuchała, jakby ją to w istocie zajmowało, zdawała się wszystko rozumieć, nie traciła głowy wśród krzyków jego i jęków, ciągle i jedynie zajęta niesieniem mu pomocy. Była nawet wesoła, udawało się jej rozśmieszać go między dwoma jękami.
Gdy przybył nakoniec doktór Cazenove, zdziwił się niepomniernie i serdeczny złożył pocałunek na włoskach małej opiekunki chorego. Był to człowiek lat około pięćdziesięciu czterech, suchy, lecz silny i kościsty, służył lat trzydzieści w marynarce i właśnie niedawno zamieszkał w Arromanches, gdzie odziedziczył dom po wuju swoim. Był on przyjacielem państwa Chanteau od chwili, gdy wyleczył panią z jakiegoś niepokojącego zwichnięcia nogi.
— No i cóż? — rzekł, zbliżając się do łóżka chorego. Znowu stara bieda! Przyjechałem raczej jak przyjaciel, niż jak doktór. Wiesz sam dobrze, że więcej jak ta mała i dziesięciu doktorów nie zrobi. Mój kochany, komu się dostanie podagra i kto z nią przejdzie pięćdziesiątkę, musi tę towarzyszkę zatrzymać do końca. Dodaj do tego, że cię dobili temi przeróżnemi pigułkami... Znasz sam jedyne lekarstwo: cierpliwość i flanela!
Udawał on wielki sceptycyzm. Przez lat trzydzieści tylu biedaków umarło w jego oczach pod najrozmaitszemi klimatami i z najrozmaitszych chorób, że w duchu uznawał władzą własną za bardzo skromną; wolał o ile się to dało, pozostawiać leczenie naturze i dopomagać jej tylko w konieczności. Jednak obejrzał nabrzmiały wielki palec, którego świecąca skóra doszła do ciemno-czerwonego koloru, potem posunął się aż do kolana, które już puchlina ogarniała, nareszcie znalazł na brzegu ucha prawego mały gruczołek okrągły, biały i twardy.
— Ależ doktorze — jęczał chory — przecież mi nie pozwolisz tak cierpieć!
Cazenove spoważniał. Obecność tego gruczołka interesowała go. Odzyskiwał wiarę w siebie wobec tego nowego symptomatu.
— Cóż robić, — szepnął — spróbuję alkaliów i soli... widocznie przechodzi w chroniczną.
W końcu rozgniewał się na dobre.
— Bo też to twoja wina! Nie słuchasz moich rad, nie robisz tego, co zalecam i nie postępujesz tak, jak ci każę... Nigdy żadnego ruchu, ciągle skurczony w fotelu! A wino? Założyłbym się, że pijesz, mięso jesz — co!? Przyznaj się, że musiałeś zjeść coś rozpalającego.
— Tylko odrobinkę pasztetu z wątróbek — wyznał słabym głosem Chanteau.
Doktór wzniósł ręce w górę, jakby żywioły powoływał na świadki. Jednak z kieszeni swego obszernego palta począł wyciągać rozmaite flaszeczki i przygotowywać lekarstwo. Na razie kazał obwinąć nogę i kolano watą, na to położyć ceratę i lekko przewiązać. A gdy odjeżdżał, Paulince powtarzał swoje rady: łyżeczkę lekarstwa co dwie godziny, tyle rzadkiego kleiku, ile chory wypić zechce, a przedewszystkiem djeta zupełna.
— Albo to będzie można zabronić mu jeść — rzekła pani Chanteau, wyprowadzając doktora.
— Nie, nie cioteczko, zobaczysz, wujek posłucha — pozwoliła sobie twierdzić Paulinka. — Już ja sobie dam radę.
Cazenove patrzył na nią uważnie, jej poważna minka bawiła go. Pocałował ją znowu w oba policzki.
— Dla innych stworzona ta mała, nie dla sieble! — wyrzekł tonem stanowczym, jeszcze raz spojrzawszy na nią przenikliwie.
Chanteau jęczał tak przez cały tydzień. W chwili, gdy atak zdawał się już na ukończeniu, takiż ból odezwał się w nodze prawej i krzyki rozpoczęły się na nowo tem silniejsze. Cały dom drżał; Weronika zamykała się w kuchni, aby nie słyszeć co się dzieje. Pani Chanteau i Lazar, nawet w chwilach najgorszych uciekali z domu dla uspokojenia rozstrojonych nerwów. Jedna tylko Paulinka nie opuszczała pokoju chorego, gdzie oprócz innego zajęcia, miała jeszcze do zwalczenia porywy i upory jego, gdy naprzykład krzyczał, że jest głodny, że chce jeść kotlet, że doktór Cazenove jest osioł, ponieważ wyleczyć go nie umie. Szczególniej w nocy bóle wzmagały się silnie. Paulinka sypiała dwie lub trzy godziny. Mimo to była żwawa i zdrowsza niż kiedykolwiek. Pani Chanteau uwolniona w ten sposób od kłopotów, przyjęła tę pomoc dziecka, które uspakajało dom cały. Nakoniec powolny powrót do zdrowia rozpoczął się. Paulinka odzyskała wolność i pomiędzy nią a Lazarem zawiązał się prawdziwie koleżeński stosunek.
Z początku siadywali w obszernym pokoju Lazara. Prawdę powiedziawszy, on to sam zrobił go tak wielkim, gdyż kazał zrzucić przepierzenie i zajmował całą połowę drugiego piętra. Małe łóżko żelazne niknęło w jednym kącie za jakimś starożytnym parawanem o podartej zasłonie. Przy ścianie, na prostych, białych półkach ustawione było mnóstwo książek, dzieła klasyczne niekompletne, wynalezione przy przeprowadzce na strychu w Caen i przewiezione do Bonneville. Przy oknie stała szafa normandzka olbrzymich rozmiarów, przepełniona całą kopalnią przedmiotów nadzwyczajnych. Można tam było znaleźć wszystko: wzory systemów krystalograficznych, rozmaite narzędzia zużyte, lub wyszłe z użycia zabawki dziecięce popsute. Dalej stał fortepian, nad którym zawieszone były w krzyż złożone florety, maska druciana i rękawice od fechtunku, nie licząc już stojącego na środku wielkiego stołu, niegdyś do rysowania służącego, bardzo wysokiego, zarzuconego papierami, obrazkami, fajkami, popielniczkami, pudelkami do tytoniu, na którym trudno było odnaleźć tyle miejsca wolnego co na dłoni.
Paulinka, wpuszczona w ten nieporządek, była zachwycona. Przez miesiąc cały robiła w tym pokoju coraz to nowe odkrycia, każdy dzień przynosił coś nowego; to Robinson z rycinami, odnaleziony w bibljotece, to poliszynel bez nogi, wyszukany w szafce. Od samego rana jak tylko wstała, wbiegała do pokoju swego kuzyna, zasiadała tam, po śniadaniu powracała znowu, jednem słowem tam żyła. Lazar, od pierwszego dnia, przyjął ją jak chłopca, jak braciszka młodszego o lat dziesięć, ale tak wesołego, tak zgodnego, tak inteligentnie wesołemi swemi oczyma patrzącego, że nie ambarasował się przy nim. Kładł siej na krześle, palii fajką, czytał z nogami zadartemi do góry; pisał długie listy, w których koperty wsuwał kwiaty zwiędle; czasem tylko kolega bywał strasznie ruchliwy, nagle wskakiwała na stół, albo jednym susem przeskakiwała przez rozdarty parawan. Pewnego ranka, gdy nie słysząc jej, obejrzał się, dostrzegł ją z maską na twarzy i floretem w ręku, salutującą powietrze. A jeżeli czasem wołał na nią żeby siedziała spokojnie, jeżeli jej groził, że ją za drzwi wyrzuci, to jednak zawsze kończyło się zabawą we dwoje i skokami koźlemi po pokoju doprowadzonym do szczytu nieporządku. Ona mu się rzucała na szyją, on ją wprawiał w ruch rotacyjny jak bąka; sam stawał się dzieckiem dla niej i oboje śmieli się do rozpuku śmiechem dziecięcym.
Dalej fortepian ich zajmował; instrument nosił datą r. 1810, był to stary klawikord erardowski, na którym niegdyś panna Eugenia la Viniere, przez lat piętnaście dawała lekcje muzyki. W pudle machoniowem, z którego zeszła już politura, struny wydawały tony głuche, jak z odległości dochodzące, przytłumione i łagodne. Lazar, który na matce nie mógł wymódz nowego fortepianu, tłukł w ten instrument z całych sił, nie mogąc wydobyć z niego tej siły głosu, jakiej jego wyobraźnia wymagała, przywykł już wzmacniać do żądanego efektu otrzymane tony własnym głosem. Namiętność jego do muzyki doprowadziła wkrótce do nadużywania uprzejmości Paulinki. Miał nareszcie słuchacza i przed nim całemi dniami rozwijał swój repertuar. Było to właśnie, co najwięcej skomplikowanego istnieje w muzyce, a przedewszystkiem zupełnie jeszcze w owe czasy uznaniem się nie cieszący Berlioz i Wagner. W początku, dośpiewując głosem, kończył tem, że grał tyle gardłem ile palcami. W dni takie dziewczynka nudziła się bardzo, ale zostawała i słuchała spokojnie, nie chcąc mu robić przykrości.
Czasami zdarzało się, że zmierzch zaskoczył ich przy tej muzyce, wtedy Lazar oszołomiony dźwiękami, spowiadał się z swych wielkich marzeń. Mówił, że i on zostanie muzykiem genjalnym, pomimo woli matki, pomimo przeszkód ze wszystkich stron. W liceum w Caen miał nauczyciela skrzypiec, który zachwyconą jego inteligencją muzykalną, przepowiedział mu przyszłość pełną chwały i zaszczytów. Brał potajemnie lekcje kompozycji, a teraz pracował sam i już miał myśl, jakkolwiek jeszcze niewyraźną, symfonji o raju ziemskim; nawet już skomponował marsz z charakterem uroczystym i bolesnym zarazem, z którego ustępy zgodził się zagrać Paulince. Od tej chwili grywał tego marsza co wieczór, dziewczynka potakiwała i znajdowała to pięknem: potem dyskutowała. Bezwątpienia — mówiła — musi to być bardzo przyjemnie być kompozytorem pięknej muzyki, ale czyby nie było rozsądniej być posłusznym woli rodziców, którzy pragnęli widzieć go prefektem lub sędzią. Dom cały był zasmucony tą kłótnią pomiędzy matką i synem, w której on mówił o wyjeździe do Paryża i zapisaniu się do konserwatorjum, ona zaś naznaczała mu na październik ostatni termin do wybrania sobie jakiegoś zawodu uczciwego człowieka. Paulinka popierała projekt ciotki, której zapowiedziała spokojnie lecz z całą pewnością, że podejmuje się skłonić do tego swego kuzyna. Śmiano się z tego. Lazar z wściekłością zatrzaskiwał fortepian, krzycząc na nią i wołając, że jest nędzną mieszczanką bez źdźbła artyzmu w duszy. Gniewali się przez trzy dni, potem się pogodzili. Młody człowiek, chcąc ją pozyskać dla muzyki, powziął myśl, aby uczyć ją gry na fortepianie. Układał jej palce na klawiszach i całemi godzinami pilnował, żeby grała gamy. Ale ostatecznie brak zapału u niej doprowadzał go do wściekłości; jej się chciało bawić. Wolała prowadzać po klawiszach Minuszkę, której łapki wywoływały barbarzyńskie tony, a Paulinka przysięgała, że kotka gra owo wielkie wypędzenie Adama i Ewy z raju, czem nawet samego autora rozśmieszała. Wtedy zabawa rozpoczynała się na nowo, ona rzucała mu się na szyję, on ją chuśtał, a Minuszka, biorąc udział w tańcu, wskakiwała ze stołu na szafę. Maciek do tych zabaw nie był dopuszczany, dla tego że w swych żartach był zbyt grubiański.
— Daj mi raz pokój, głupia mieszczko! — wykrzyknął Lazar zniecierpliwiony — gdzie tobie o sztuce mówić! Niech cię mama uczy grać na fortepianie jeśli chce.
— Bo to się na nic nie zdało, ta twoja muzyka — stanowczo oświadczyła Paulinka. Gdybym była na twojem miejscu, zostałabym doktorem.
Zgorszony nie znalazł słowa odpowiedzi.
— Doktorem! co znowu, skąd jej to przyszło? — Egzaltował się, roznamiętniał, wpadał w gniew.
— Słuchaj! — krzyknął. — Jeśli mi nie pozwolą zostać artystą, zabiję się!
Lato dopomogło w przyjściu do zdrowia panu Chanteau i Paulinka mogła wybiegać z Lazarem z domu. Wielki pokój na drugiem piętrze został opuszczony, koleżeństwo między niemi stawało się coraz ściślejsze. Przez kilka dni zadawalało ich bieganie po tarasie, na którym wegetowało kilka krzewów wysuszonych przez wiatr od morza wiejący. Później, wydostali się na podwórze, zerwali łańcuch u studni, przestraszyli tuzin kur chudych, żyjących robaczkami, chowali się w stajni i wozowni pustej i zaniedbanej, z której tynk już opadał, potem wdarli się do sadu, który Weronika uprawiała jak chłop. Sad ten stanowiły cztery zagony z warzywem, a między niemi kilka grusz o chorobliwym wyglądzie, pochylonych wszystkie w jedną stronę, pod wpływem gwałtownych wiatrów północno-zachodnich. Stąd to, otworzywszy małą furtkę wymykali się na wybrzeże pod odkryte niebo, naprzeciw fal morskich. Niezaspokojoną jeszcze była u Paulinki ciekawość tej wody olbrzymiej, tak czystej i łagodnej teraz przy jasnem słońcu lipcowem. Z każdego okna domu zawsze wzrok zwracała ku morzu, ale nie zbliżała się do niego jeszcze i nowe zaczęło się dla niej życie, gdy się znalazła swobodna z Lazarem na samotnem, a jednak pełnem życia wybrzeżu.
Jakież to były rozkoszne wycieczki! Pani Chanteau gniewała się, chciała ich zatrzymać w domu, pomimo ufności w roztropność dziewczynki. To też wymykając się nie przechodzili przez podwórze, gdzieby ich Weronika dostrzedz mogła, ale biegli przez sad i znikali za furtką, aż do wieczora. Niedługo przechadzki dokoła kościółka, zakątki cmentarza przysłonięte skałami, zagony sałaty proboszcza, znudziły ich. W tydzień przetrzęśli wszystkie zakątki Bonneville i chat jego trzydzieści tulących się do skał i groblę piaszczystą, do której rybacy przybijali z swemi barkami. Zabawniejsze daleko było przy odpływie morza puścić się wybrzeżem za ustępującą wodą jak najdalej; szło się po delikatnym piasku, uciekało się przed krabami, przeskakiwało ze skały na skałę pomiędzy porostami wodnemi dla ominięcia dołów pełnych wody czystej, w której słychać było szelest małych raczków, nie mówiąc już nic o połowach, o ślimakach maleńkich, zjadanych na żywo bez chleba, o tworach dziwnych, zbieranych w chusteczki, o ciekawych zdobyczach, jak rybki, raki, muszle i t. p. Gdy morze wracało, dawali się umyślnie pochwycić czasami, bawili się w rozbitków, schronieni na wystającym odłamie skały, oczekując aż woda cofnie się znowu. By!i zachwyceni gdy wracali przemokli do nitki, z włosami przez wiatr potarganemi i tak przywykli do tej masy świeżego i słonego powietrza morskiego, że wieczorem, gdy siedzieli przy stole dokoła lampy, duszno im było.
Wielką dla nich rozkoszą było kąpać się w morzu. Wybrzeże było zbyt skaliste, aby przyciągało do siebie rodziny z Caen i Bayena. Podczas gdy każdego roku w Arromanches nad brzegiem stawały coraz to nowe wille i domki szwajcarskie, do Bonneville nikt nie przyjeżdżał. Oni odnaleźli w odległości tysiąca metrów za wsią, od strony Port-en-Bessin prześliczny zakątek, małą zatokę wciśniętą między dwa grzebienie skał, z dnem z bardzo delikatnego złocistego piasku. Nazywali ją zatoką Skarbu, dlatego, że fale jej spokojne w lekkim ruchu, zdawały się być ze złotych sztuk monety zrobione. Tam byli jak u siebie. W tydzień nauczył ją pływać, do tego była pojętniejszą niż do fortepianu, miała w tym kierunku odwagę, a raczej zuchwałość, wskutek której często jej się zdarzało napić się wody morskiej.
Dnie mijały i tak doszło aż do początku sierpnia, a Lazar nie powziął jeszcze żadnej stanowczej decyzji. Paulinka miała w październiku wstąpić na pensję do Bayeux. Gdy morze zmęczyło ich czasem za bardzo i gdy z rozkoszą wylegiwali się na piasku, rozmawiali bardzo rozsądnie o przyszłości, o zamiarach swoich. Kończyło się na tem, że ona zdołała go zachęcić do medycyny, tłumacząc mu, że gdyby była mężczyzną, nic by jej więcej nie roznamiętniało, jak pragnienie leczenia ludzi. Właśnie od tygodnia raj ziemski źle szedł jakoś. Lazar zwątpił o swoim geniuszu. Przecież i na polu medycyny byli ludzie sławni, przypomniał sobie wielkie nazwiska: Hippokratesa, Ambrożego Parę i wielu innych.
Pewnego jednak popołudnia Lazar wykrzyknął radośnie: nowa myśl mu przyszła: miało to być prawdziwe arcydzieło. Raj to głupstwo, wziął się do pisania symfonji boleści; miał to być szczyt harmonji niebieskiej, skarga zrozpaczonej ludzkości wznoszona ku niebu. Marsz Adama i Ewy miał być przeniesiony do tego nowego dzieła i miał być marszem śmierci. Przez tydzień zapał jego z dniem każdym wzrastał, w planie jego cały świat miał się mieścić. To też pewnego dnia, jeszcze w tydzień później, mała jego przyjaciółka zdziwiła się bardzo, gdy Lazar rzekł, iż chętnie mimo to wszystko pojechałby do Paryża studjować medycynę. W każdym razie, zbliży go to do konserwatorjum. Niech raz dostanie się do Paryża, a potem zobaczy. Dla pani Chanteau była to wielka radość, byłaby wolała wprawdzie widzieć syna swego w ministerjum jakiem, albo w magistraturze, ale przecież i doktorzy byli to ludzie uczciwi i szanowani i zarabiali dużo pieniędzy.
— Prawdziwą czarodziejką jesteś, malutka — rzekła całując ją, — Ach! kochanko, jak ty nam się serdecznie wywdzięczasz za to, żeśmy cię do siebie wzięli!
Wszystko zostało uregulowane. Postanowiono, że Lazar wyjedzie pierwszego października. Tymczasem we wrześniu wycieczki i zabawy z większym szły zapałem; dwaj koledzy chcieli godnie zakończyć czas swobodnego i życia. Zapominali się czasem do nocy na piasku zatoki Skarbu.
Pewnego wieczora, wpatrzyli się w gwiazdy ukazujące się jak perły ogniste na blednącym horyzoncie. Ona poważna, ze spokojnym podziwem dziecka zdrowego; on rozgorączkowany od chwili, gdy się przygotowywał do wyjazdu, nerwowo mrugał oczami, w ciągłych porywach woli, które go do coraz nowych popychały projektów.
— Piękna to rzecz gwiazdy — rzekła poważnie po długiem milczeniu.
On nie odpowiedział na to ani słowa. Wesołość jego nie była jakoś tak żywa jak zwykle, jakiś niepokój wewnętrzny go ogarniał, oczy jego, szeroko otwarte, jakoś niepewnie patrzyły. Na horyzoncie gwiazdy mnożyły się jak mrowie z każdą chwilą, jak gdyby ktoś zarzewie szuflami w nieskończoność rzucał.
— Tyś się tego nie uczyła — rzekł nakoniec — ty nie wiesz... każda gwiazda, to jest słońce, około którego toczą się takie kule jak ziemia, a takich są miljardy i po za niemi tam dalej jeszcze miljardy i tak coraz dalej.
Zamilkł, lecz po chwili odezwał się znowu głosem, który wzruszenie tłumiło.
— Ja się nie mogę na nie patrzeć... boję się.
Morze, którego przypływ się rozpoczynał, wydawało dźwięk jakiś, jakby jęki oddalone, podobne do rozpaczy tłumów płaczących nad swą nędzą. Ma bezgranicznym horyzoncie już czarnym w tej chwili — jak pył światła błyszczały wirujące w przestrzeni światy. A w tej skardze ziemi uciśnionej pod nieskończoną gwiazd liczbą, dziewczynka usłyszała w bliskości siebie łkanie bolesne.
— Co ci jest? czyś słaby?
Nie odpowiadał, płakał tylko zakrywszy twarz gwałtownie zaciśniętemi pięściami, jakby nic widzieć przed sobą nie chciał. Gdy się już na tyle uspokoił, że mógł mówić, jęczał tylko:
— O! umrzeć! umrzeć!:
Paulinka zdziwiła się mocno, a wspomnienie tej sceny wyryło się w jej pamięci. Lazar wstał z trudem i wrócili do Bonneville pociemku już, a fale powracającego morza gonić się zdawały za niemi. W drodze nie znaleźli sobie nic do powiedzenia. Ona patrzyła na niego idącego naprzód; zgięty pod wiatr wiejący od zachodu, wydawał jej się jakoś zmalałym.
Tego wieczora w sali jadalnej, rozmawiając z rodzicami Lazara, oczekiwał na nich ktoś nowo przybyły. Od tygodnia już spodziewano się przybycia Ludwiki, dziewczynki jedenaście i pół lat mającej, która co rok dwa tygodnie spędzała w Bonnevi!le. Ale dwa razy wysyłano napróżno naprzeciw niej konie do Arromanches, aż oto dziś spadła jak z nieba, kiedy się tego najmniej spodziewano. Matka Ludwiki umarła niegdyś na rękach pani Chanteau, polecając jej swoją córkę. Ojciec, pan Thibaudier, bankier z Caen w sześć miesięcy później, ożenił się powtórnie i miał już troje dzieci. Zajęty nową swoją rodziną, osobiście zaś ciągłe w cyfrach szperając, oddawał małą na pensję i na wakacje chętnie się jej pozbywał, jeśli mógł ją wysłać gdzie do przyjaciół. Najczęściej sam się nawet nie trudził; służący przywiózł panienkę po ośmiu dniach opóźnienia. Pan ma tyle kłopotów — mówił służący i odjechał natychmiast, dodając, że pan jeżeli tylko będzie mógł, przyjedzie sam osobiście po panienkę.
— Chodź-że prędzej Lazarze! — wołała pani Chanteau. — Przyjechała!
Ludwika uśmiechnięta ucałowała go w oba policzki. A jednak znali się niezbyt dawno, ona zamknięta ciągle na pensji, on tylko na wakacje raz na rok wolny. Przyjaźń ich zaledwie datowała od poprzednich wakacji i dotąd on ją traktował ceremonjalnie, czując w niej kokietkę, gardzącą hałaśliwemi zabawami dzieciństwa.
— A ty, Paulinko, nie pocałujesz jej? — mówiła do wchodącej pani Chanteau. Ona od ciebie starsza o półtora roku... kochajcie się wzajem a zrobicie mi tem wielką przyjemność..
Paulinka patrzyła na Ludwikę, jasną blondynkę, szczupłą, delikatną, o rysach nieregularnych, ale wiele wdzięku posiadającą uczesaną z wielką starannością nieco może na swój wiek za staro. Gdy ją spostrzegła zawieszoną na szyi Lazara, zbladła. A gdy chłopiec wesoło oddawał jej pocałunki, wargi Paulinki drżały.
— Co ci jest? — spytała ciotka. — Czy ci zimno?
— Tak, proszę cioci, troszkę. Wiatr jest chłodnawy — rzekła, rumieniąc się za swoje kłamstwo.
Przy stole nie jadła prawie nic, wzrokiem ścigała ruchy wszystkich, a czarne jej oczy nabierały jakiegoś dzikiego wyrazu, gdy Lazar, wuj lub nawet Weronika, zajmowali się Ludwiką. Ale najbardziej, cierpieć się zdawała, gdy Maciek przy deserze, obchodząc stół jak zwykle, położył swój duży łeb na kolanach nowoprzybyłej. Napróżno przywoływała, nie chciał opuścić Ludwiki, która go cukrem karmiła.
Gdy wstano od stołu, Paulinka zniknęła, a Weronika przyszedłszy z kuchni dla sprzątnięcia, z tryumfem rzekła:
— Wyłazi szydło z worka! Pani się zdaje, że Paulinka to taka dobra! Niech no pani idzie na podwórze i zobaczy!
Nie tylko pani Chanteau, ale wszyscy wyszli na podwórze. Schowana za węgieł wozowni Paulinka, w przystępie dzikiej wściekłości, przyparłszy Maćka do muru, biła go w łeb całą siłą swych małych piąstek. Pies ogłuszony spuściwszy głowę stal spokojnie, nie bronił się. Zawołano ją, ale zdawała się nie słyszeć, biła ciągle. Trzeba ją było gwałtem oderwać zesztywniałą, pół martwą i tak chorą, że do łóżka ją położono i że ciotka połowę nocy bezsennie przy niej spędzić musiała.
— A to śliczna panienka! a to grzeczne dziecko! — powtarzała Weronika, kontenta, że się nareszcie znalazła skaza w tym brylancie.
— Przypominam sobie, że mi o jej uniesieniach wspominano w Paryżu — rzekła pani Chanteau — jest zazdrosna, to brzydka wada... Od sześciu miesięcy jak tu jest, zauważyłam już nieraz małe takie drobnostki, ale żeby tak bić tego Maćka, to już doprawdy przechodzi wszystko.
Nazajutrz, gdy Paulinka spotkała psa, rzuciła mu się na szyję, poczęła go ściskać w dziecięcych swych ramionach, całować i rozpłakała się tak silnie, iż obawiano się, że atak nerwowy się powtórzy. Jednak nie poprawiła się. Było to mimowolne wewnętrzne uczucie, wskutek którego cała jej krew uderzała do mózgu. Zdawało się jakby jej się po jakimś przodku z linji macierzyńskiej dostało, a obecnie przeważała nad równowagą w charakterze, jaką jej przekazali ojciec i matka, szczególniej ta ostatnia, której Paulinka była żywym obrazem. Jak na dziesięć lat wieku była bardzo rozsądna, sama więc tłumaczyła ten stan, mówiąc, że robiła wszystko co mogła, aby oprzeć się tym wybuchom gniewu, lecz jej się to nie udawało. Potem posmutniała, jakby zawstydzona, tem co zrobiła, a czego jednak, jak choroby, uniknąć nie mogła.
— Ja was tak kocham, dla czegóż wy innych kochacie? — odpowiedziała, ukrywając głowę w objęciach ciotki, która gromiła ją łagodnie, zawoławszy do swego pokoju.
Tak więc pomimo wysiłków ze swej strony, Paulinka cierpiała bardzo z powodu obecności Ludwiki. Od chwili, gdy zapowiedziano jej przyjazd, oczekiwała jej z ciekawością, lecz i z niepokojem zarazem, a teraz liczyła dni do jej wyjazdu z największą niecierpliwością.
Ludwika zresztą ujmowała ją jak wszystkich swojem obejściem i manierami dorosłej panny uczonej i wdziękiem łagodnym dziecka mało pieszczonego w domu; ale gdy Lazar był z niemi, właśnie ten urok, już niby kobiety, to rozbudzenie czegoś nieznanego, mieszało i gniewało Paulinkę. Młody człowiek jednak tę ostatnią lepiej traktował, żartował z tamtej, mówił, że go nudzą te pretensje, śmiał się z niej i obiecywał nieraz, że ją zostawią samą z jej wielkoświatowemi manierami i pobiegną gdzie daleko bawić się swobodnie. W każdym razie głośne i ruchliwe zabawy ustały, oglądano obrazki w pokoju, lub też przechadzano się grzecznie i spokojnie po wybrzeżu. Były to dwa tygodnie stracone.
Pewnego poranku, Lazar oświadczył, że przyspiesza swój wyjazd o pięć dni. Mówił, że się chce w Paryżu urządzić, rozejrzeć trochę, i że się w drodze spotka z jednym z kolegów swoich z Caen. A Paulinka, którą myśl o tym wyjeździe od miesiąca przyprowadzała do rozpaczy, silnie poparła tą nagłą decyzją swego kuzyna, pomagała ciotce pakować jego rzeczy z gorączkową działalnością, udając wesołość. Później, gdy stara landara ojca Malivoire uniosła nareszcie Lazara, pobiegła do swego pokoiku, zamknęła się i długo płakała. Wieczorem okazała się bardzo przyjazną dla Ludwiki i następny tydzień pobytu tej ostatniej w Bonneville, był prawdziwie rozkoszny. Gdy służący ojca Ludwiki przyjechał po nią, tłumacząc, że pan jego nie mógł się oderwać od swoich interesów, dwie przyjaciółki rzuciły się sobie w objęcia i przysięgły kochać się wiecznie.
Tak powoli rok upłynął. Pani Chanteau zmieniła zdanie i zamiast posłać Paulinke na pensje, zatrzymała ją w domu, skłoniona do tego szczególniej żałośliwemi prośbami męża, który nie mógł się już obyć bez tej dziewczynki. Nie przyznawała się ona wprawdzie nawet sama przed sobą do tej interesowanej przyczyny, mówiła sobie, że się chce zająć sama jej wychowaniem, odmłodzona myślą tego nieprzymuszonego powrotu do dawnego nauczycielskiego zajęcia. Na pensji małe dziewczynki dowiadują się brzydkich rzeczy. Ona chciała odpowiadać za wzorową niewinność swojej wychowanki. Odszukano w głębi bibljoteki Lazara gramatykę jakąś, arytmetykę, rys historji powszechnej, wreszcie streszczenie mitologji i pani Chanteau wzięła, się do wykładów. Z początku była to jedna lekcja na dzień, dyktando, zadania, opowiadania.
Wielki pokój Lazara zamieniony został na salę szkolną. Paulinka musiała się na nowo wziąć do fortepianu, nie licząc już lekcji zachowania się, w których ciotka wykładała jej surowo zasady, celem poprawienia jej prawie chłopięcych manier. Dziewczynka była posłuszna i inteligentna, uczyła się chętnie i łatwo, nawet wtedy, gdy ją wykładany przedmiot odstraszał. Jedyna książka, która ją nudziła, to był katechizm. Nie mogła zrozumieć, dlaczego ciotka jej trudzi się i co niedziela prowadzi ją do kościoła. Po co to? w Paryżu nie prowadzano jej nigdy do kościoła Eustachego, który jednak znajdował się tuż koło domu. Pojęcia abstrakcyjne z trudnością wchodziły w jej głowę, ciotka musiała jej tłumaczyć, że panienka dobrze wychowana powinna na wsi dawać z siebie dobry przykład i być bardzo grzeczną dla proboszcza. Sama zresztą pani Chanteau była na tyle tylko religijną, ile tego przyzwoitoić wymagała i w jej systemie wychowania religja stała na równi z nauką zachowania się i dobrych obyczajów.
Morze tymczasem, dwa razy na dzień wieczorem wahaniem się swych fal, uderzało o Bonneviile, a Paulinka wzrastała wśród ciągłego widoku bezgranicznego horyzontu. Nie bawiła się już, nie mając towarzysza. Gdy nabiegała się dokoła tarasu z Maćkiem lub pospacerowała po sadzie z Minuszką na ramieniu, jedyną jej rozrywką było patrzeć na morze, ciągle żywe, w ciemną porę zimową sine, przy pięknem słońcu letniem jasno zielne, mieniące się jak materja jedwabna. Rok zresztą ten był szczęśliwszy od innych. Szczęście jakie jej obecność zdawała się przynieść domowi, objawiło się jeszcze nadspodziewanym odbiorem pięciu tysięcy franków, które przysłał Davoine pod grozą zerwania stosunków. Co trzy miesiące skrupulatnie ciotka jeździła do Caen po odbiór procentów Paulinki, potrącała z nich przeznaczoną sobie przez radę familijną pensję i za resztę kupowała nowe papiery, a gdy wracała, prowadziła Paulinkę do swego pokoju, otwierała wiadomą szufladę i powtarzała:
— Widzisz, kładę, tu te do tamtych... a co, kupka się zwiększa! Nie bój się, odnajdziesz tu wszystko razem, nie będzie brakowało ani centyma.
W sierpniu Lazar spadł niespodziewanie pewnego pięknego poranku, przywożąc wiadomość o zupełnem powodzeniu swojem przy pierwszych egzaminach rocznych.
Miał przyjechać o tydzień później, ale chciał matce zrobić niespodziankę. Wielka radość zapanowała w domu. W listach, które pisywał co dwa tygodnie, widać było, że się roznamiętnia do medycyny. Gdy przybył, wydał im się wszystkim zupełnie zmienionym; o muzyce nie mówił wcale, historjami o profesorach i wywodami naukowemi, przy każdej sposobności, z racji potrawy którą jadł, lub wiatru który wiał, zanudzał ich w końcu. Nowa opanowała go gorączka. Oddał się cały z zapałem i namiętnością idei zostania genialnym doktorem, którego ukazanie się zrobi przewrót w nauce. Szczególniej Paulinka, która mu się rzuciła na szyję po dziecinnemu i nie ukrywała jeszcze swoich uczuć, ze zdziwieniem ujrzała go innym. Smuciło ją to prawie, że przestał mówić o muzyce, choćby tak czasem, trochę dla zabawki. Pytała się sama siebie, czy to możebnem jest, żeby przestać zupełnie kochać to, co się tak bardzo kochało. Pewnego dnia, gdy go zapytała o jego symfonję, zaczął z niej żartować, mówiąc, że się już te głupstwa zupełnie skończyły, a jej tych głupstw żal się zrobiło. Potem uważała, że wobec niej jest on jakiś zaambarasowany, że śmieje się brzydkim śmiechem i że mu w spojrzeniu i gestach zostawiło ślady dziesięć miesięcy życia, którego opowiedzieć nie można małym dziewczynkom. On sam wypróżnił swoje walizy i sam pochował swoje książki, romanse i dzieła naukowe, pełne jakichś rysunków. Nie obracał nią już i nie puszczał w ruch jak bąka i bywał czasem zakłopotany, gdy chciała gwałtem po dawnemu wejść do jego pokoju. A jednak ona zaledwie troszkę podrosła, patrzyła mu prosto w oczy swem spojrzeniem niewinnem i wreszcie po tygodniu, ich koleżeństwo zawiązało się na nowo. Zdrowe i silne powietrze nadmorskie oczyszczało go z naleciałości studenckiego życia; z dzieckiem tem zdrowem i szczerze wesołem i on napowrót dzieckiem się stawał. Wszystko powróciło na nowo i rozpoczęły się zabawy około wielkiego stołu, biegania w towarzystwie Maćka i Minuszki po sadzie warzywnym i wyprawy aż do zatoki Skarbu, i niewinne kąpiele pod słońcem przy wesołych i głośnych śmiechach i żartach. Właśnie tego roku Ludwika, która była w Bonneville w maju, pojechała na wakacje do innych przyjaciół, niedaleko Rouen. Dwa miesiące cudownie minęły, ani jedna sprzeczka nie zakłóciła ich przyjaźni. W październiku, w dniu w którym Lazar pakował się do wyjazdu, Paulinka patrzyła jak gromadził książki, które przywiózł i które przez cały czas wakacji leżały wcale nietknięte i ani razu nie otwierane.
— Więc je zabierasz napowrót ze sobą? zapytała z jakiemś niezadowoleniem.
— Rozumie się — odpowiedział. — Przecież się z nich uczę.
... Dopieroż to ja się wezmę do roboty, niech djabli porwą! Aż będzie głowa trzeszczeć!
Po jego wyjeździe ciężki spokój zapanował znowu nad małym domkiem w Bonneville; dnie zupełnie do siebie podobne wlokły się jeden za drugim, powrócono do stałych zwyczajów codziennych, przy jednostajnem wahaniu się oceanu. Ale w tym roku w życiu Paulinki wydarzył się wypadek pamiętny. W czerwcu, skończywszy dwanaście i pól lat przystąpiła pierwszy raz do komunji. Powoli religja opanowała ją, religja poważna, wyższa ponad odpowiedzi katechizmu. W młodej swej główce, zastanawiając się nad wszystieem, utworzyła sobie pojęcie o Bogu, jako o panu Wszechpotężnym, Wszechmądrym, który kieruje wszystkiem tak, aby tu na ziemi wszystko szło wedle sprawiedliwości. I to uproszczone pojęcie wystarczyło jej do porozumienia się z księdzem Horteur. Proboszcz, syn wieśniaka, była to twarda głowa, do której przedostało się tylko to, co wyraźne było napisane. Doszedł on do tego, że zadawalniał się zewnętrzną praktyką przyzwoitej pobożności. Osobiście dbał o swoje zbawienie, co zaś do parafjan, to mniejsza oto, myślał sobie, jeśli potępieni będą. Przez lat piętnaście starał się przerazić ich grozą przyszłego życia, lecz mu się to nie udało i teraz żądał tylko od nich jako grzeczności, aby przychodzili do kościoła w wielkie święta. Całe Bonneville też temu skromnemu żądaniu, zadość uczyniło raczej z przyzwyczajenia, pomimo pobożności w jakiej cała wioska pogrążona była. Ta obojętność co do zbawienia innych, równała się w księdzu Horteur wielkiej tolerancji. Co sobotę grywał on w warcaby z panem Chanteau, chociaż mer, tłumacząc się podagrą, nigdy w kościele nie bywał. Pani Chanteau spełniała zresztą to, co było koniecznie potrzebne, chodząc na mszę regularnie i prowadząc z sobą Paulinkę. Dziewczynkę ujęta wielka prostota proboszcza. W Paryżu nie kryto się przed nią z wymysłami na księży, file ten ksiądz, na brzegu morza, wydawał jej się prawdziwie uczciwym człowiekiem w swych grubych trzewikach, z karkiem spalonym od słońca, sposobem mówienia i manierami, prawie wieśniaczemi. Zauważyła pewną drobnostkę, która ją do reszty podbiła. Ksiądz Horteur namiętnie lubił dużą swoją fajkę pianową. Ponieważ miał jednak pewne skrupuły, chował się z nią do ogrodu i palił, chodząc samotnie pomiędzy grzędami sałaty, a chował ją zawstydzony, gdy go ktoś zaszedł na gorącym uczynku. Ta wstrzemięźliwość księdza rozczulała małą, chociaż sobie z tego uczucia sprawy nie zdawała. Odbyła pierwszą komunję bardzo poważnie w towarzystwie dwóch innych dziewcząt i jakiegoś chłopaka ze wsi. Wieczorem proboszcz był na obiedzie u państwa Chanteau i powiedział, iż nigdy mu się jeszcze w Bonneville nie zdarzyło widzieć dziecka, któreby z większą przyzwoitością i pobożnością przystępowało do stołu Pańskiego.
Rok ten był gorszy od poprzedniego. Zwyżka cen drzewa sosnowego, na którą spekulował oddawna Davoine, nie objawiała się jakoś i złe nowiny dochodziły z Caen utrzymywano, że zmuszony sprzedawać ze stratą, Davoine dąży do zupełnej ruiny. Rodzina żyła bardzo nędznie, trzy tysiące franków dochodu wystarczało zaledwie m najpierwsze potrzeby, nie dopuszczając najmniejszego zbytku. Wielką troską pani Chanteau był Lazar, od którego listów nikomu nie pokazywała. Zdawało się, że się bałamucił w Paryżu. Ciągle ją prześladował żądaniem pieniędzy. W lipcu, gdy dla odebrania procentów Paulinki, jeździła do Caen, wpadła też nagłe do Davoina. Dwa tysiące franków, które już poprzednio stamtąd wzięła, przeszły przez ręce jej syna i teraz też udało jej się wydrzeć jeszcze tysiąc franków, które natychmiast posłała do Paryża. Lazar pisał, że nie przyjedzie jeśli długów nie popłaci.
Przez cały tydzień oczekiwano go. Co rano przybywał list donoszący o odłożeniu wyjazdu z Paryża na dzień następny. Matka i Paulinka wyszły naprzeciw niego aż do Verchemont. Ucałowano się na drodze i powoli wśród kurzu zwrócono się ku domowi piechotą. Za niemi wlókł się powóz wiozący rzeczy. Powrót ten na łono rodziny był mniej wesoły, niż tryumfalny wjazd roku zeszłego. Egzamin lipcowy nie udał mu się. Lazar oburzony na profesorów, cały wieczór na nich tylko wygadywał, nazywając ich osłami, których głupoty miał już za dużo. Nazajutrz wobec Paulinki rzucił książki na półkę szafy, wykrzykując, że mogą sobie tam zgnić a on ich nie ruszy. Ten nagły wstręt przeraził ją. Słuchała ze strachem jak okropnie drwił z medycyny, zarzucając jej, że nie jest w stanie prostego kataru uleczyć, a pewnego dnia, gdy broniła nauki z uniesieniem młodości i wiary, o mało się nie rozpłakała tak kpił z jej entuzjazmu, który nieświadomości przypisywał. Zresztą zdecydowany był pomimo to zostać doktorem; czy takie głupstwo, czy inne to wszystko jedno — mówił w gruncie wszystko niewiele warte. Paulinkę oburzały te nowe pojęcia jakie ze sobą przywiózł. Skąd mu te myśli? — pewno ze złych książek myślała, ale nie śmiała się wdawać w obszerniejsze w tej kwestji rozmowy, przeszkadzało jej do tego przekonanie, że sama nic nie umie i drażniły ją przycinki i żarty kuzyna, który zwykle kończył dysputę wykrzyknikiem:
— E! co ty wiesz!? co ja z tobą zresztą będę gadał, kiedyś ty mała, głupia dziewczyna, której wszystkiego powiedzieć nie można.
Wakacje w ten sposób minęły na ciągłych przekomarzaniach się. W przechadzkach ich, on teraz nudzić się zdawał, znajdował morze głupiem, zawsze jednakowem, jednak dla zabicia czasu, zaczął pisywać wiersze i pisał do morza sonety z wielką starannością ułożone w rymach wielce bogatych. Nie chciał się już kąpać, odkrył, że kąpiele zimne nie służą mu, a pomimo zaprzeczenia wartości i powagi medycyny, wygłaszał zdanie stanowcze i jednem słowem leczył, lub skazywał na śmierć ludzi. Około połowy września, gdy Ludwika przyjechać miała, nagle zaczął objawiać chęć powrotu do Paryża pod pretekstem przygotowania się do egzaminów.
— Te dwie małe zanudziłyby mnie — mówił. Lepiej już niech się miesiąc wprzód zaprzęgnę.
Paulinka stawała się łagodniejszą w miarę jak on jej więcej dokuczał. Gdy okazywał się szorstkim, gdy znajdował przyjemność w doprowadzeniu jej do rozpaczy, ona spoglądała na niego oczyma czułemi i śmiejącemi się, któremi uspokajała wuja, gdy wrzeszczał w bólach podagrycznych. Jej się zdawało, że kuzyn jej musi być chory, ponieważ pojmuje życie jak starzy.
W przeddzień wyjazdu, Lazar taką okazywał radość z tego, iż opuszcza Bonneville, że Paulinka rozpłakała się.
— Już mnie nie kochasz!
— Jakaś ty głupia, przecież wiesz dobrze, że na reszcie muszę coś robić!... Taka duża dziewczyna, żeby jeszcze beczała!
Zdobyła się na odwagę, powstrzymała się i z uśmiechem rzekła:
— A pracujże w tym roku jak się należy i wracaj weselszy.
— O! nie ma znowu co tak bardzo pracować. Te ich egzamina to wierutne głupstwo! jeżeli teraz nie zdałem, to dlatego tylko, że mi się naprawdę nie chciało... Ale się to zrobi... kiedy brak majątku nie pozwala mi żyć z założonemi rękami, co według mnie jest jedyną rzeczą, jaką człowiek inteligentny za dobrą uważać może.
Od pierwszych dni października, gdy Ludwika wróciła do Caen, Paulinka powróciła do swoich lekcji z ciotką. Program pani Chanteau na rok trzeci nauk, obejmował głównie historję Francji i mitologje, obie według źródeł do użytku młodych panienek specjalnie zastosowane. Uważało się to za wykształcenie wyższe, mające usposobić panienki do zwiedzania muzeów i rozumienia przedmiotu obrazów w nich się znajdujących. Ale dziewczynka tak pilna roku poprzedniego zdawała się teraz jakąś tępą i niepojętną; często nad zadaniami drzemała; chwilami nagle rumieńce rozogniały jej twarz. Raz gwałtowny wybuch gniewu przeciw Weronice, która jak mówiła nie lubi jej, położył ją na dwa dni do łóżka. Potem czuła w sobie jakieś zmiany, które ją niepokoiły. Rozwijała się, nie pojmując co się z nią dzieje. Gdy wieczorem rozbierając się przed lustrem, spoglądała na siebie uważniej, doznawała jakiegoś niepokoju i szybko gasiła świecę. Głos jej nabierał siły i dźwięczności i zdawał się rozszerzać w kierunku niższych tonów, które znajdowała brzydkiemi. Sama sobie nie podobała się i dni całe przebywała w usposobieniu nerwowem, sama nie wiedząc dlaczego i nie śmiejąc o tem mówić z nikim.
Nakoniec około świąt Bożego Narodzenia, stan Paulinki zaniepokoił panią Chanteau, Skarżyła się, że się wyprostować nie mogła. Przywołany doktór Cazenove, który wielkim był jej przyjacielem, po zbadaniu stanu chorej, na stronie przestrzegał ciotkę, iż nadchodzi chwila dojrzałości dziewczyny i, że w tej epoce życia zwykle dziewczynki bywają tak zdenerwowane i rozgorączkowane i radził, aby i Paulinkę objaśnieniami uspokoić, gdyż często się zdarza, że z samego przestrachu wywiązuje się silniejsza jakaś i niebezpieczna choroba.
Pani Chanteau uważała te ostrożności za zbyteczne. Jej system edukacyjny polegał na zupełnej nieświadomości. Zresztą wszystkie dziewczęta dojrzewają, myślała sobie — przytem uważała Paulinkę za nietrwożliwe dziecko i broniła się od wszelkiej w tym przedmiocie pogawędki, a gdy nareszcie zgodziła się w zasadzie pójść za radą doktora, jeszcze zwłóczyła z dnia na dzień, aż pewnego rana, wychodząc ze swej sypialni, usłyszała jęki i łkania w pokoju Paulinki. Wszedłszy tam, znalazła dziewczynkę istotnie chorą i tak swym gorączkowym stanem przerażoną, iż była przekonaną, że ostatnia jej godzina nadeszła i że już umrzeć przyjdzie.
Ciotka uspakajała ją, jak mogła; mówiła jej, że w chwili przejściowej od dzieciństwa do dojrzałości, jest to stan zwykły. Paulince zdawało się, że ją nic już uleczyć nie zdoła; przypomniała sobie wykrzykniki Lazara o nieudolności medycyny i małej skuteczności jej środków.
— Nie! nie... ty, ciociu tak tylko mówisz... ty mnie chcesz uspokoić... ale ja wiem dobrze, ja umrę, ja muszę umrzeć!
Gdy doktór Cazenove przyjechał, zgniewał się mocno na panią Chanteau, strasząc ją, iż ociąganiem się swojem mogła sprowadzić zapalenie mózgu u Paulinki.
Skończyło się jednak szczęśliwie. Po kilku dniach dziewczynka wróciła do zdrowia, lecz pozostało zdziwienie; myślała o tem co przeszła, i czego nie rozumiała, ciągle nosząc w myśli pytanie, na które odpowiedzi nie znajdywała.
W następnym tygodniu, Paulinka wzięła się napowrót do pracy i zdawało się, że się roznamiętnia do mitologji. Nie wychodziła prawie z pokoju Lazara, który jej ciągle służył za salę do nauki; trzeba ją było przywoływać za każdym razem do stołu i zbiegała jakby oszołomiona, co przypisywano brakowi ruchu. Ale tam na górze „mitologja zastosowana do użytku młodych panienek,“ leżała spokojnie na rogu stołu, a Paulinka dnie spędzała nad książkami medycznemi, pozostawionemi w szafie. Głową ściskała rękami, zimnemi z wysiłku pracy, oczy jej się otwierały szerzej z pragnienia wiedzy. Lazar w pięknych dniach zapału kupił dzieła, które przy początku nauki nie były mu wcale potrzebne, a mianowicie: traktat fizjologji Longueta, anatomję opisującą Cruveilhier‘a i te właśnie dzieła zostały, zabrał bowiem tylko te, które mu do nauki były potrzebne. Jak tylko za ciotką drzwi się zamknęły, Paulinka wydobywała księgi te z szafy i za najmniejszym szelestem wsuwała je tam napowrót, nie jako ciekawością grzesząca, ale jako pilna pracowniczka, czerpiąca wiedzę, wbrew woli starszych. Z początku nic nie rozumiała, wyrazy techniczne, których znaczenia w słowniku szukać musiała, utrudniały jej czytanie. Instynktownie odgadując potrzebę jakiegoś porządku w nauce, z zawziętością czytała anatomję, zanim się wzięła do traktatów fizjologji. Czternastoletnia dziewczynka nauczyła się jak lekcji tego, co zwykle przed panienkami w sekrecie jest trzymane. Czytała namiętnie, niby powieści czarodziejskie, Robinson nawet ongi tak jej nie zajmował i tak jej nagle inteligencji nie rozszerzał. Później traktat fizjologji był jakby komentarzem do tych rysunków i nic dla niej tajnem nie zostało.
Teraz Paulinka zrozumiała przesilenie, przez jakie przeszła. To rozjaśnienie tajemnicy, robiło ją poważną i jaśniej rozumiejącą życie. Miała pewien żal do ciotki za jej milczenie i zato, że jej nie przestrzegła. Przecież wiedzieć nie jest grzechem — myślała — dlaczegóż mi się ciotka przerazić pozwoliła.
Pewnego razu, gdy pani Chanteau, przypominając jej ów przestrach i żartując z niej z tego powodu, przekładała jej, że chorób tak bardzo bać się nie trzeba, odpowiedziała jej:
— Dobrze ciociu, teraz już wiem.
Ciotka z przerażeniem popatrzyła na nią.
— Co wiesz, dziewczyno?
Paulinka zarumieniła się, chciała skłamać, chcąc sobie zapewnić możność dalszego studjowania, ale kłamstwo było przeciwne jej naturze, wyznała więc wszystko. Gdy pani Chanteau poszła na górę obejrzeć owe książki i zobaczyć co to było takiego, skamieniała ze zgrozy. Ona pokładała tyle starań, żeby w oczach dziewczynki uniewinnić mitologicznego Jowisza, łabędzia i deszcz złoty! Lazar powinien był pod klucz zamknąć podobne potworności. Długo, długo badała winowajczynią, ostrożnie półsłówkami, domyślnikami, ale Paulinka odpowiedziami swemi naiwnemi i uczonemi zarazem, w coraz większy wprowadzała ja kłopot.
— Cóż w tem złego, że natura takim a nie innym człowieka stworzyła?
Namiętność jej była czysto mózgowa, żadna zmysłowość nie budziła się jeszcze w tych jasnych i czystych oczach dziecka. Na tej samej półce znalazła kilka romansów, do których nabrała wstrętu od pierwszych kartek, tak ją znudziły jakiemiś górnolotnemi wyrazami, których wcale nie rozumiała. Ciotka zupełnie nie wiedząc, co ma robić, ale w części uspokojona spokojem i naiwnością dziewczynki, zamknęła szafą i schowała klucz, ale w tydzień później, klucz jej leżał zapomniany i Paulinka od czasu do czasu jakby dla rozrywki, zakradała się do książek i czytała rozdział o neurozach, myśląc o swoim kuzynie, lub o leczeniu podagry z myślą ulżenia wujowi.
Młodość życia, która z każdym dniem wzrastała u Paulinki, czyniła z niej „matkę zwierząt“ jak ją nazywała jej ciotka. Wszystko co żyło, wszystko co cierpiało napełniało ją czułością do czynu pochopną, pobudzało do troskliwości i wybuchów pieszczot. Zapomniała o Paryżu. Zdawało jej się, że wzrosła tutaj, na tej skalistej, twardej ziemi, pod powiewem wiatrów nadmorskich. W przeciągu niecałego roku, dziecko o kształtach niewyraźnych wyrosło na pannę już mężną, o szerokich ramionach i biodrach i niepokój, jakiego przy rozwijaniu się doznawała, zniknął. Przeciwnie, teraz cieszyła się tym rozwojem, doznawała uczucia jakby zwycięstwa i tryumfu z tego, że żyje Ii dojrzewa pod słońcem. Od rana do wieczora napełniała dom cały swym dźwięcznym i silnym głosem o niskich tonach, które jej się teraz podobały. Było to niejako przyjęciem życia, ukochaniem go w jego funkcjach bez wstrętu i obawy, życia witanego tryumfalnym hymnem zdrowia.
Lazar w tym roku przez sześć miesięcy nie pisywał prawie wcale, zaledwie czasami krótkie bileciki nadchodziły dla uspokojenia rodziny. Potem nagle list za listem nadsyłał do matki. Nie zdał znowu egzaminu w listopadzie; coraz większego nabierając wstrętu do studjów medycznych, które jak mówił, zbyt smutnych uczą rzeczy, dał się porwać nowej namiętności. Namiętnością tą była chemja. Wypadkiem poznał się ze sławnym Herbelinem, którego odkrycia w tej właśnie epoce prawdziwy rewolucję spowodowały w tej nauce i wstąpił do jego laboratorjum jako preparator, nie przyznając się jednak sam przed sobą jeszcze, iż ostatecznie porzuca medycynę. Ale niezadługo listy jego przepełnione być zaczęły pewnym projektem, najprzód bardzo bojaźliwie stawianym, lecz niebawem z wielkim entuzjazmem popieranym. Szło mianowicie o eksploatację na wielka skalę porostów morskich, które powinny były przynieść miliony, dzięki nowym sposobom leczenia i środkom reakcyjnym, odkrytym przez sławnego Herbelina. Lazar wyliczał szanse powodzenia, najprzód pomoc wielkiego chemika, powtóre łatwość zaopatrzenia się w materjał surowy. Nakoniec postanowił on jako rzecz stanowczą, zamiar zaniechania ostatecznie medycyny i pół żartem pół serjo mówił, iż woli w najgorszym razie sprzedawać lekarstwa chorym, niż zabijać ich jako lekarz. Każdy list kończył się zapewnieniami wielkiej łatwości zrobienia tym sposobem ogromnego majątku, a w dodatku w głębi tego projektu błyszczała dla rodziny nadzieja, iż Lazar jednak ukochany, założywszy fabrykę w pobliżu Bonneville, pozostanie z nią na zawsze nierozłącznie.
Miesiące mijały. Lazar na wakacje nie przyjechał. Przez całą zimę na bitym charakterem pisanych stronicach listów, które pani Chanteau czytywała przy stole po obiedzie, przedstawiał projekt swój w najdrobniejszych szczegółach. Pewnego wieczora majowego odbyła się wielka rada familijna, gdyż żądał on stanowczej odpowiedzi. Weronika przez ciekawość z włóczyła jak mogła najdłużej ze sprzątnięciem ze stołu, zdjęciem obrusa i położeniem dywanowej serwety.
— Ten chłopak, to wyraźny portret swego dziadka zawraca głowy! projekty robi — rzekła matka, rzucając ukośne spojrzenie na arcydzieła byłego robotnika ciesielskiego, którego obecność na kominku zawsze ją drażniła.
— To pewne, że sie nie wrodził we mnie, który nienawidzę zmian — szepnął Chanteau między dwoma jękami, wyciągnięty bowiem na fotelu, kończył właśnie rekonwalescencję z ostatniego ataku podagry. — Ale tak prawdę powiedziawszy i ty, kochanko, bardzo spokojną nie jesteś.
Wzruszyła tylko ramionami, jak gdyby odpowiedzieć chciała, że jej działalność była dyktowana i podtrzymywana przez zdrowe pojęcie rzeczy. Potem zaczęła znowu powoli:
— No, cóż robić nareszcie? trzeba mu będzie odpowiedzieć, niech robi, jak uważa, ja go chciałam widzieć w sądownictwie... lekarz, to już nic świetnego, a cóż dopiero aptekarz... Niech wraca i niech przynajmniej zarabia dużo pieniędzy, niech chociaż to będzie w zysku.
W głębi ducha ta właśnie myśl zarabiania dużo pieniędzy, tak ją dobrze usposabiała. Miłość jej dla syna, nowe znajdując punkta oparcia, w innym kierunku zwróciła jej marzenia. Już go widziała miljonerem, właścicielem i twórcą nowego domu handlowego w Caen, członkiem rady jeneralnej departamentu, a nawet w przyszłości deputowanym może. Chanteau nie miał przekonań, cały jego udział w trudach żony nad interesami rodziny, ograniczał się na tem, że biedny stary cierpiał. Co do Paulinki, pomimo zdziwienia i pewnego rozczarowania, którego nie wyrażała wprawdzie, z powodu ciągłych zmian w ideach, zamiarach i pracach kuzyna, była ona zdania, iż należy pozwolić mu wrócić i próbować szczęścia na nowej drodze.
— Przynajmniej będziemy żyć wszyscy razem — mówiła.
— A przytem co tam pan Lazar w Paryżu porządnego może zrobić — pozwoliła sobie dodać Weronika. — Lepiej będzie jak do nas tu wróci, przynajmniej nie będzie sobie psuł żołądka.
Pani Chanteau ruchem głowy potakiwała! Potem, wziąwszy znowu w rękę list, który rano od syna otrzymała:
— Oto widzicie, moi państwo — rzekła — jak on tu przedstawia stronę finansową tego przedsięwzięcia.
Wzięła się do czytania, dodając co chwila obszerniejsze komentarze. Potrzeba było sześćdziesiąt tysięcy franków na założenie małej fabryczki. Lazar spotkał w Paryżu jednego ze swoich dawnych kolegów z Caen, grubego Boutigny, który porzucił nauki od czwartej klasy i obecnie zajmował się handlem win. Tenże Boutigny, zapaliwszy się do owego projektu, dawał na ten cel trzydzieści tysięcy franków. Wedle zdania pani Chanteau byłby to znakomity administrator, którego praktyczne zdolności zapewniałyby materjalne powodzenie przedsiębiorstwa. Szło już tylko o pożyczenie drugich trzydziestu tysięcy franków, gdyż Lazar chciał sobie zachować połowę wartości tak świetnego interesu.
— Jakeście słyszeli — mówiła dalej pani Chanteau — prosi mnie, żebym w jego imieniu pomówiła o tem z Thibaudierem... Myśl nie jest zła, Thibaudier pożyczy mu pewno zaraz pieniędzy:.. właśnie Ludwika jest trochę cierpiąca, możnaby ją tu wziąć na jaki tydzień... Pojadę po nią i w ten sposób stworzę sobie okazję pomówienia z jej ojcem.
Oczy Paulinki mgłą zaszły, konwulsyjne zaciśnięcie zmniejszyło wydatne jej wargi. Stojąc przy drugim końcu stołu, myła ona właśnie i wycierała filiżanki do herbaty.
Weronika spoglądała na nią z pod oka.
— Miałam ja wprawdzie inną myśl — szepnęła ciotka, ale ponieważ w przemyśle nic niema pewnego i zawsze się jest narażonym na straty, obiecałam sobie, że o niej wspominać nawet nie będę.
Pomimo to, odwracając się ku młodej dziewczynie, dodała:
— Tak kochanko, przyszło mi na myśl, żebyś ty pożyczyła trzydzieści tysięcy franków swojemu kuzynowi... Byłoby to doskonałe pomieszczenie dla twoich funduszów; pieniądze te przyniosłyby ci może dwadzieścia pięć od sta, toć przecież byłabyś jego wspólniczką, a serce mi się kraje na samą myśl, że taki ogromny majątek będzie trzeba w obce ręce oddać... ale tylko nie chcę namawiać cię do ryzykowania twego grosza. To święty depozyt, oddać ci go muszę nietknięty.
Paulinka słuchając, w skutek walki, jaka się w niej toczyła, zbladła. Po rodzicach dziedzicznie spadła na nią wada skąpstwa; miłość starego Quenu i Elizy do pieniędzy, do grubej monety, jaką zbierali w kantorku rzeźniczym, przeszła na nią w spuściźnie. Poparło tę dziedziczność pierwotne wychowanie w sklepie masarskim. Szacunek dla pieniędzy, obawa żeby ich nie zabrakło, coś nieznanego, czego się wstydziła, jakaś dotąd utajona niskość charakteru budziła się w głębi jej dobrego serduszka. Zresztą do rozwoju swej dziedzicznej wady, przyczyniła się w części i ciotka, pokazując jej tak często ową skrzynkę, w której mieścił się jej majątek. Myśl, że te pieniądze roztrwonią się w słabych i niepewnych rękach Lazara, gniewała ją prawie i... milczała. Lecz z drugiej strony w oczach jej stawał obraz Ludwiki, przynoszącej młodemu przedsiębiorcy ogromny wór pieniędzy.
— Choćbyś ty chciała, to ja nie pozwolę — zaczęła znowu pani Chanteau. — Nieprawdaż, mężu? — dodała, zwracając się do starego. — To na sumieniu naszem...
— Jej pieniądze, to są jej pieniądza — odpowiedział Chanteau, z którego piersi jednocześnie wydarł się krzyk bólu, jakiego doznawał, poprawiając chorą nogę. — Gdyby do strat przyszło, cóżby ludzie o nas powiedzieli... Nie, nie, Thibaudier z rozkoszą pożyczy.
Ale Paulinka odzyskała głos i z serdecznym wybuchem odezwała się:
— O! nie róbcież mi tej krzywdy! ja powinnam pożyczyć Lazarowi, a nie kto inny, czyż on nie jest moim bratem... byłoby to niegodnie z mojej strony, gdybym mu odmówiła tych pieniędzy. Poco mi było mówić o tem? Daj mu, ciotko pieniądze, daj mu wszystko!
Wysiłek na jaki się zdobyła, sprawił, że oczy jej łzami zaszły i uśmiechała się przez łzy, wstydząc się, że się wahała, a jednak czując w sercu jeszcze pewien żal, który ją do rozpaczy doprowadzał. Zresztą musiała jeszcze walczyć przeciw ciotce i wujowi, którzy uporczywie starali się wyszukiwać i przedstawiać złe strony przedsiębiorstwa. W tej dyskusji okazali się oni skrajnie uczciwymi.
— No, chodź, niech cię ucałuje! — rzekła w końcu ciotka, której się też na łzy rozczulenia zebrało — Jesteś dobra, uczciwa dziewczyna... Kiedy już tak chcesz koniecznie i kiedy się gniewasz, Lazar weźmie twoje pieniądze.
— A mnie to nie przyjdziesz pocałować? — dopomniał się wuj.
Płakano i całowano się dokoła stołu. Potem, podczas gdy Weronika podawała herbatą i gdy Paulinka wołała Maćka, który szczekał na podwórzu, pani Chanteau dodała, ocierając oczy:
— To prawdziwa dla nas pociecha!... Poczciwa dziewczyna! Serce ma na dłoni.
— Jużci — mruknęła służąca — żeby tamta nic nie dała, to ona odda do ostatniej koszuli.
W tydzień później w sobotą, Lazar wrócił do Bonneville. Doktór Cazenove, zaproszony na obiad, miał go przywieźć swoim powozikiem. Zaproszony również na obiad ksiądz Horteur, przyszedł pierwszy i zasiadł do partji warcabów z rekonwalescentem wyciągniętym w swoim fotelu. Atak podagry trzymał go na łóżku już od trzech miesięcy. Nigdy jeszcze biedak nie cierpiał tak długo i teraz był to już raj, prawdziwa rozkosz, pomimo strasznych swędzeń nóg, które go mordowały, skóra łuszczyła się na nich, naskórek prawie zupełnie zszedł. W kuchni Weronika piekła na rożnie gołąbki i Chanteau, niepoprawny smakosz, za każdem otwarciem drzwi, podnosił nos do góry, wciągając dolatujący go zapach pieczystego.
— Nie uważasz pan na grą — przestrzegał ksiądz... — wierz mi pan, panie Chanteau, powinieneś pan dziś przy stole być bardzo ostrożnym; przy pańskim stanie zdrowia obfitość jedzenia jest bardzo szkodliwą.
Ludwika przyjechała dnia poprzedniego. Gdy posłyszano na podwórku turkot powoziku doktora, obie wybiegły. Ale Lazar zdawał się widzieć tylko swoją kuzynkę, zdumiony, że tak zmężniała i wypiękniała.
— Jakto? więc to jest ta mała Paulina?
— No tak, to ja.
— Nie może być! Powiedz-że mi cóżeś zażywała, aby tak urosnąć!... Jużbyś zamąż pójść mogła.
Ona zarumieniła się, śmiejąc się rozkosznie, a oczy jej błyszczały z zadowolenia, że się jej tak przyglądał i że ją tak chwalił. Zostawił ją maleństwem, bakalarką cienką jak tyczka z płotu i nagle znalazł się wobec przystojnej, wysokiej panny o ślicznej figurze, ubranej zalotnie w sukienkę wiosenną, białą w kwiatki różowe.
Ona poważniała już znowu; i ona też przyglądała mu się i spostrzegła, że się mocno zestarzał. Zdawało jej się, jakby był trochę pochylony, śmiech jego dźwięczał już jakoś inaczej, lekkie drżenia nerwowe przebiegały po jego twarzy.
— No, no — mówił dalej — będzie cię trzeba teraz poważnie traktować... Witam cię, moja wspólniczko!
Paulinka zarumieniła się jeszcze mocniej, te wyrazy szczęściem ją napełniały. Pocałowawszy ją, Lazar mógł sobie też pocałować i Ludwikę, ją to już nic nie obchodziło.
Obiad przeszedł nadzwyczaj przyjemnie. Chanteau pod groźbą doktora, jadł nie zadużo. Pani Chanteau i proboszcz robili świetne projekta co do podniesienia Bonneville, gdy przedsiębiorstwo porostów wodnych wzbogaci okolicę. Spać poszli dopiero około jedenastej. Na górze, gdy Lazar i Paulinka rozchodzili się do swoich pokojów, młody człowiek żartobliwie zapytał:
— Więc jak się jest dorosłą, to się już nie mówi dobranoc?
— Cóż znowu! — wykrzyknęła, rzucając mu się na szyję, całując go serdecznie i aż do zbytku prawie, tak jak to dawniej bywało, gdy była małą.