Rzeczy widziane 1848-1849/I. W Izbie Parów

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Rzeczy widziane 1848-1849
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia Biblioteki Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Julian Ochorowicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
W Izbie Parów Francyi[1].
1846.

Wczoraj, 22 lutego, poszedłem do Izby Parów.
Dzień był piękny, ale mroźny, pomimo słońca i południowej pory.
Na ulicy Tournon ujrzałem człowieka, prowadzonego przez dwóch żołnierzy. Był to blondyn, blady, wynędzniały, o błędnem spojrzeniu, lat około trzydziestu; miał na sobie spodnie z grubego płótna, nogi bose i pokaleczone, w drewnianych chodakach, pookręcane zakrwawionemi szmatami; bluzę krótką, zabłoconą na plecach, co wskazywało, że spędzał noce na bruku; głowę odkrytą i potarganą.
Pod pachą niósł bochenek chleba. Gromadka idących za nim gapiów objaśniała, że skradł ten chleb i że za to go aresztowano.
Gdy doszli do koszar żandarmeryi, jeden z żołnierzy wszedł do gmachu, a człowiek pozostał pod strażą drugiego żołnierza.
W tej chwili przed bramą koszar zatrzymał się powóz. Była to wielka kareta, zawieszona na pasach, pokryta herbami, z koronami książęcemi na latarniach, zaprzężona w dwa szpakowate konie, z dwoma lokajami w tyle.
Pomimo podniesionych szyb, można było widzieć wnętrze landary, wybite biało-złotym adamaszkiem.
Motłoch zaczął się przypatrywać tej karecie, co i mój wzrok na nią skierowało. Siedziała w niej kobieta w różowym kapeluszu i czarnej aksamitnej sukni, świeża, biała, piękna, olśniewająca, która śmiała się i bawiła ślicznem pótorarocznem dzieciątkiem, otulonem we wstążki, koronki i futra.
Ta kobieta nie widziała patrzącego na nią obdartusa.
Zamyśliłem się. Ów człowiek nie był już dla mnie człowiekiem, lecz nagłem, potwornem i grobowem widziadłem, zjawiającem się w biały dzień, w pełnem słońcu, widziadłem rewolucyi, pogrążonej jeszcze w ciemnościach, ale już niedalekiej.
I dawniej biedak ocierał się na swej drodze z bogaczem, widziadło nędzy spotykało się z chwałą dostatku; ale nie patrzyli n a siebie, szli dalej. Mogło tak trwać bardzo długo.
Od chwili, kiedy ten człowiek spostrzegł, że ta kobieta istnieje, podczas gdy ona nie domyślała się nawet, że obok niej stoi — przewrót zaczął być nieuchronnym.




22 sierpnia 1846.

Pan Markiz de Boissy jest śmiały, ma krew zimną, władzę nad sobą, głos odpowiedni, łatwość wysłowienia, dowcip niekiedy, nigdy nie daje się zbić z tropu — słowem, posiada wszystkie przymioty, potrzebne dla wielkiego mówcy.
Brak mu tylko talentu. Męczy Izbę tak dalece, że ministrowie pozwalają sobie nie odpowiadać mu. Mówi tyle, że aż wszyscy milkną. Specyalnie zaś szameruje zwykle kanclerza, jakby głównego swego przeciwnika.
Wczoraj, wychodząc z posiedzenia, które Boissy całkowicie wypełnił swojem miernem i małostkowem gadaniem, P. Guizot rzekł mi:
— Ależ to powódź! Izba posłów nie wytrzymałaby go dziesięciu minut, po dwóch pierwszych próbach. Izba Parów znosi go, dzięki swej wysokiej uprzejmości, i źle czyni. Boissy nie zamilknie, chyba wtedy, gdy cała Izba, usłyszawszy, że żąda głosu, wstanie i pójdzie do domu.
— Tak pan myślisz? — odrzekłem. — W takim razie pozostałby tylko on i kanclerz — byłby to więc pojedynek bez sekundantów.




18 stycznia 1847.

Dziś rozprawiano o adresie. P. de Boissy ma niekiedy przystępy dowcipu w swych ględzeniach. Wyraził się tak:
— Nie należę ja do tych, którzy czują wdzięczność dla rządu za dobrodziejstwa Opatrzności...
Sprzeczał się, jak zwykle, z kanclerzem. Urządził, nie wiem już jaką wycieczkę extrawagancką, gdy Izba zaczęła szemrać i wołać:
— Do rzeczy!
Kanclerz wstaje i mów:
— Panie Markizie de Boissy, Izba wzywa pana do rzeczy. Wyręcza mnie w tym względzie. (Wtrąciłem do ucha Lebrun’owi: zamiast „wyręcza,“ mógł był powiedzieć „oszczędza.“)
— Jestem jej za to wdzięczny... w pańskiem imieniu — odpowiada Boissy.
A izba zaczyna się śmiać.
W kilka chwil potem kanclerz oddał piękne za nadobne.
P. de Boissy ugrzązł w jakiejś szykanie, dotyczącej regulaminu. Było późno. Izba niecierpliwiła się.
— Gdybyś pan nie był się bawił w podkreślanie rzeczy niepotrzebnych, byłbyś już odawna skończył swoją mowę, ku własnemu i ogólnemu zadowoleniu.
Izba w śmiech.
— Nie śmiejcie się! — woła książę de Mortemart. — Te śmiechy ubliżają Zgromadzeniu.
Na to zauważył p. de Pontécoulant:
— Pan de Boissy przycina panu kanclerzowi, pan kanclerz przygryza panu de Boissy. Godności brak obu stronom!
Na tem posiedzeniu książę d’Aumale, skończywszy lat dwadzieścia pięć, mógł po raz pierwszy zająć miejsce posła. Książę de Nemours i książę de Joinville siedli obok niego, za ławą ministrów, na zwykłych swoich miejscach.
Śmieli się nie mniej od innych.
Ponieważ książę de Nemours okazał się najmłodszym w swojem biurze, zgodnie ze zwyczajem, pełnił funkcye sekretarza. P. de Montalembert chciał mu oszczędzić tego trudu.
— Nie — rzekł książę — to mój obowiązek.
Wziął urnę i w charakterze sekretarza obchodził stół, zbierając głosy.




Podczas posiedzenia książę de Mortemart przyszedł do mojej ławki i gawędziliśmy o cesarzu.
P. de Mortemart uczestniczył w wielkich wojnach napoleońskich. Mówi o nich z uniesieniem. Był adjutantem cesarskim w r. 1812.
— Tam to — mówił mi — nauczyłem się czcić cesarza. Widywałem go zblizka dniem i nocą. Widziałem go, gdy się golił rano, gdy zmywał gąbką podbródek, targał za ucho służącego, gdy rozmawiał z grenadyerem, stojącym, na warcie przed namiotem, gdy się śmiał, gawędząc o byle głupstwie — a jednocześnie, przy tem wszystkiem, wydawał rozkazy, kreślił plany, wybadywał więźniów, radził się generałów pewny, w ciągu kilku minut, nie tracąc ani najdrobniejszego szczegółu z przedmiotu, ani jednej sekundy z niezbędnego czasu.
W tem życiu obozowem, codziennem i poufalem, jego umysł co chwila wyrzucał z siebie błyskawice. Ręczę panu, że ten zadawał kłam przysłowiu: „Żaden wielki człowiek nie jest wielkim dla swego służącego.“
— Ale bo też, mości książę — odrzekłem — przysłowie myli się. Wielki człowiek jest wielkim i dla swego służącego.




W Izbie Parów panuje ten zwyczaj, że w odpowiedziach na przemówienie korony, nie powtarza się tytułów, jakie król daje swoim dzieciom.
Jest również zwyczajem nietytułowanie książąt „ich królewską wysokością,“ gdy się mówi o nich do króla.
Niema Wysokości wobec Majestatu.




21 stycznia 1847.

Wychodząc z posiedzenia, na którem Izba Parów rozprawiała o Krakowie, a milczała o granicy nadreńskiej, zstępowałem po wielkich schodach Izby, gawędząc z p. de Chastellux.
P. Décazes[2] zatrzymuje mnie w drodze:
— No i cóż, coś pan robił na posiedzeniu?
— Pisałem list do pani de Dorval (trzymałem go w ręku).
— Co za lekceważenie! Czemuś pan nie przemawiał?
— Bom się trzymał starego przysłowia:

Kto jest sam swojego zdania,
Ten nie ma nic do gadania.[3]

— Różniłeś się więc w zdaniu?...
— Z całą izbą? Tak jest.
— Czegóż pan chcesz?
— Renu. — Tylko tyle!
— Byłbym protestował i mówił bez echa — wolałem milczeć.
— Ach! Ren! Mieć Ren! Tak, to piękna poezya, poezya!
— Takie poezye nasi przodkowie układali siłą armat, a my je odrobimy siłą idei!
— Mój kochany kolego — odparł p. Décazes — trzeba poczekać. I ja chcę Renu. Będzie temu lat trzydzieści, kiedym mówił do Ludwika XVIII: „Najjaśniejszy panie, byłbym w rozpaczy, gdybym pomyślał, że umrę, nie ujrzawszy Francyi panią lewego brzegu Renu.“ Ale zanim o tem będzie można mówić, zanim o tem będzie można myśleć, trzeba... płodzić dzieci.
— A więc — odrzekłem — wszakże to już lat trzydzieści upłynęło od tej chwili. Dzieci już są zrobione.




23 kwietnia 1847.

Radzono w Izbie Parów nad niezbyt szczęśliwie sformułowanem prawem o zastępcach w wojsku. Dziś miał przejść artykuł główny.
P. de Nemours przyszedł na posiedzenie. Jest w izbie osiemdziesięciu oficerów. Większość ich uważała artykuł za zły Tymczasem wszyscy wstali, pod przenikliwem spojrzeniem księcia, który zdawał się liczyć w stających.
Urzędnicy, członkowie Instytutu, ambasadorowie, głosowali przeciw.
Rzekłem do prezydenta Franck-Carre, siedzącego obok mnie:
— Jest to walka odwagi cywilnej z tchórzostwem wojskowem.
Artykuł został przyjęty.




22 czerwca 1847.

Sprawa Girardin’a w Izbie Parów. Uwolnienie. Głosowano gałkami: białemi za skazaniem — czarnemi za uwolnieniem. Okazało się na 199 głosujących 65 białych i 134 czarne. Rzekłem, kładąc moją gałkę do urny:
— Bielimy go, czerniąc.
A kiedym pytał pani D...
— Dlaczego Girardin i minister nie odwołają się do wyroku sądu — odpowiedziała mi:
— Bo Girardin nie czuje się dość silnym, a minister dość czystym.
PP. de Montaliver i Molé, i parowie z zamku głosowali, rzecz dziwna, za Girardin’em, przeciw rządowi.
Gdy się o rezultacie dowiedział p. Guizot w Izbie posłów, zdawał się być wściekłym.
Jeden z deputowanych rzekł mu:
— A adjutanci, którzy przeciw panu głosowali?...




28 czerwca 1847.

Przybywszy do izby, zastałem Franck-Carre’go w wielkiem wzburzeniu.
Trzymał w ręku prospekt win szampańskich, podpisany przez hrabiego de Mareuil i ozdobiony płaszczem parowskim, koroną hrabiowską i herbami de Mareuil.
Pokazał ten prospekt kanclerzowi, który rzekł:
— Cóż ja na to poradzę!
— Gdyby prosty radca — mówił do mnie Franck-Carre — zrobił coś podobnego w mojem biurze, wiedziałbym jak postąpić. Zwołałbym wydziały i dałbym mu upomnienie descypliparnę.




Rozprawa nad adresem w biurach Izby Parów.

Należałem do czwartego biura.
Między innemi zmianami, proponowałem taką:
— Było powiedziane: „Nasi książęta! ukochane dzieci wasze spełniają w Afryce obowiązki sług państwa!
Radziłem zmienić:
Książęta! ukochane dzieci wasze, spełniają w Afryce swoje obowiązki sług państwa.“ Te drobne moje żądania wydały się dziką opozycyą.




14 stycznia 1848.

Izba Parów nie pozwoliła panu Alton-Shée wymienić nawet nazwy Konwentu.
Powstał straszliwy hałas, wywołany głośnem uderzaniem przecinaczek o pulpity i okrzykami:
— Do porządku!
Mówcę ściągnięto prawie przemocą z trybuny, Miałem wówczas ochotę zawołać:
— Sam i robicie posiedzenie Konwentu; tylko, że z nożami drewnianemi!
Ale powstrzymała mnie myśl, że uwagi tego rodzaju, w owym stanie rozdrażnienia, nie byliby przebaczyli nigdy, nietylko mnie, co mi było obojętnem, ale prawdom spokojnym, które miałem do powiedzenia i do których przyjęcia mogłem ich skłonić W przyszłości.







  1. Izba Parów była Izbą wyższą, która łącznie z niższą Izbą Posłów i z królem, stanowiła władzę prawodawczą. Nazwa pochodzi z łacińskiego Pares — równi, i oznaczała pierwotnie tylko książąt i dostojników duchownych. We Francyi od czasów Karola Wielkiego bywało tylko 12-u Parów. W następnych wiekach liczba ich rośnie, ale znaczenie słabnie. Zniesiona przez wielką rewolucyę la Cour de Paires, albo Chambre des Paires, zostaje wznowiona w r. 1814. Za czasów drugiego Cesarstwa zastąpił ją Senat. (Przp. Tł.).
  2. Książę Décazes, ówczesny minister spraw zewnętrznych. (Przyp. Tł.).
  3. Tout avis solitaire
    Doit rêver et se taire.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Julian Ochorowicz.