Sęp (Nagiel, 1890)/Część pierwsza/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Sęp
Podtytuł Romans kryminalny
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
Po sprawie.

Znajdujemy się w gabinecie pana Onufrego Leszcza.
Jest to pokój obszerny, przyciemniony. Za wielkiem biórkiem z pół mroku wynurza się szeroka, jaśniejąca twarz byłego komornika; do jego warg przyklejony wieczny uśmiech...
Nieopodal, w jednym z najciemniejszych kątów pokoju, ukryty za czarną szafą, jakie spotykać można w biurach i archiwach, siedzi jakiś człowiek. Półmrok z trudnością pozwala nam rozróżnić jego sylwetkę.
Postać wysoka, przygarbiona; twarz maleńka, bezbroda, bezwąsa, pomarszczona, szczupła i żółta; dwa szeregi wyszczerbionych zębów, widoczne w chwili, gdy wązkie usta otwierają się do złośliwego uśmiechu, jawne zmęczenie w oczach, których matowy odblask i pełna niespokoju ruchliwość nadają całej fizjognomji jakąś nieprzyjemną cechę — oto rysopis, który uderzyłby nasze oczy, gdyby większy zapas światła pozwalał się przyjrzeć zblizka tej oryginalnej figurze.
Pomiędzy gospodarzem, a jego gościem toczy się ożywiona rozmowa.
— Sto rubli!.. — woła w tej chwili z wiecznym swym dobrotliwym uśmiechem pan Onufry Leszcz. — Sto rubli!.. Zwarjowałeś kochanku... Czy myślisz, że storublówki rosną na drzewach jak gruszki?
— Nie... — brzmi odpowiedź, wygłoszona suchym, bezdźwięcznym głosem, wydobywającym się z poza czarnej szafy.
— A więc, czegóż chcesz?..
— Chcę sto rubli...
Pan Onufry odrzucił się w tył swego wielkiego fotelu i zaczął się śmiać głośno i długo. Wreszcie, przerwał.
— Robak! Ty nie jesteś przy zdrowych zmysłach...
— Jestem....
Pan Onufry oparł się łokciami na biurku i zaczął tonem perswazji.
— Opamiętaj-że się kochaneczku... Zrozumiej, co mówisz. Wziąłeś już przed miesiącem sto rubli?
— Wziąłem.
— A potem dwadzieścia pięć?..
— Wziąłem...
— Przysłałem ci pięć rubli przez stróża przed tygodniem, kiedyś leżał w białej gorączce?
— Przysłałeś!..
— Nie masz do załatwienia reszty rachunków z twoim, jak go nazywasz „Sępem.“
— Mam...
— A więc czego odemnie chcesz?
— Od ciebie... stu rubli...
Pan Onufry rozłożył szeroko ręce, jak człowiek, który ma do czynienia z kimś, do kogo żadne logiczne rozumowanie nie przemawia.
— Za co? — wyjąknął wreszcie.
— Za to, że razem z tobą przy pomocy przekupstwa i podłości, ja, Dyzma Robak, dopomogłem do skazania niewinnego na karę ciężkich robót, za to, że jestem twoim wspólnikiem w zbrodni i że mógłbym zadenuncjować do kogo należy ciebie, Onufrego Jana Leszcza, byłego woźnego sądowego, następnie komornika, który, mówiąc nawiasem, za twe tysiączne łajdactwa, powinieneś już dawno gnić w kryminale.
Te słowa wypowiedziane były tym samym suchym i spokojnym tonem, którym nieznajomy, ukryty za szafą, wypowiedział pierwsze wyrazy.
Przez chwilę zapanowało milczenie.
Słychać było tylko ciężki oddech pana Onufrego, którego twarz zachowywała zresztą pozornie zupełny spokój.
Były komornik przemówił wreszcie:
— I przypuszczasz, że ja w obec podobnych gawęd zgodzę się na twoje żądanie?..
— Jestem przekonany.
— Otóż mylisz się, mój kochaneczku — ciągnął pan Onufry, przybierając w poprzednią dobrotliwość twarz i głos — mylisz się bardzo... I to mnie bardzo martwi!..
— Dla czego?
— To bardzo proste... Dla tego, że taka omyłka dowodzi upadku twojej inteligencyi...
— Inteligencyi?.. — wybełkotał tonem mniej pewnym siebie człowiek z za szafy.
— Tak jest. Kto się myli i to w kwestyi tak ważnej, jak storublówka — w głosie pana Onufrego czuć było wyraźną ironję — ten nie może sobie przyznawać inteligencji... A czy wiesz, dla czego ja i ten pan z Paryża, który korzysta z twych usług, a którego ty nazywasz „Sępem“...
— Tak go wszyscy nazywają w tej dzielnicy...
— To rzecz mniejsza... Dla czego ja i ten pan „Sęp“ korzystamy z twych usług i płacimy ci dobre pieniądze?..
— Dobre pieniądze! — starał się protestować jegomość z za szafy.
— Dla tego, że przypuszczaliśmy, Robaczku, iż jesteś inteligentny... z chwilą jednak, gdy na twoją inteligencję liczyć nie można, czy sądzisz, że twoje usługi będą nam potrzebne?... Czy myślisz, że zechcemy ci płacić podwójną cenę za to, co za byle pieniądze zrobi każdy szubrawiec bez żadnej inteligencyi?..
Postać z za szafy wysunęła się nieco naprzód.
Głos, dźwięczący już teraz rozdrażnieniem i pozbawiony tej suchości, która przed chwilą stanowiła jego siłę, odezwał się.
— Ależ zkąd przypuszczenie o upadku mojej inteligencyi?.. Zkąd?..
— Widzisz... — zrobił uwagę pan Onufry, który, w miarę jak jego interlokutor zapalał się, sam stawał się więcej zimnym — tracisz spokój... to dowód, że nie masz racji... Otóż, upadku inteligencji dowodzi twoje żądanie...
— Żądanie?
— Tak jest... Posłuchaj tylko.
— Słucham...
— Rzeczywiście, mamy czas — pan Onufry spojrzał na zegarek — nikt nam nie przeszkodzi... Możemy pogadać i zupełnie spokojnie. Nieprawda?
— Przypuśćmy...
— Otóż zarysuję w dwóch słowach sytuację... Uważam to za potrzebne dla wyjaśnienia wzajemnego stosunku. Postaraj się być cierpliwym....
— Będę... liczę na storublówkę, jako na nagrodę cierpliwości — odezwał się głos z za szafy, który odzyskał już swój suchy dźwięk i ton ironiczny.
— Nie licz... Ale to rzecz mniejsza. Zaczynam. Był sobie przed laty dwudziestu niejaki hrabia... tak go przynajmniej nazywali wszyscy towarzysze hulanek... Lolo Półtoracki.. Nie znasz tego nazwiska?
Z za szafy odezwało się tylko stłumione mruczenie. Na twarzy pana Onufrego rozkwitał szeroki uśmiech.
— Nie słyszałeś?.. Tem gorzej! Nie musiałeś czytywać sądowych listów gończych... Otóż ten hrabia Lolo, straciwszy własny majątek, sfałszował weksle z podpisem żony na parękroć tysięcy rubli i podstawiwszy u rejenta jakąś starą babę, sprzedał komuś naiwnemu za kilkadziesiąt tysięcy rubli folwark, stanowiący własność jego teściowej... Nie liczę dziesiątków drobniejszych oszustw...
— Do czego to prowadzi? — zapytał głos z za szafy, tym razem tonem nieco ostrzejszym.
— Do czego?.. Mój Boże!.. Bynajmniej nie do tego, co bywa zwykłem następstwem podobnego rodzaju figlów, nie na Pawiak... Pan hrabia Lolo był dość inteligentnym, ażeby w sam czas umknąć za granicę, do Ameryki, czy do Australji... Bóg to raczy wiedzieć!..
— A więc?..
— Więc... prowadzę dalej... Upłynęło dwadzieścia lat. Jeżeli przez ten czas środki hrabiego musiały się wyczerpać, jego inteligencja nie wyczerpała się bynajmniej...
Pan Onufry zawiesił głos.
— A oto dowód... Pewnego pięknego poranku... a może i wieczora... pan hrabia Lolo Półtoracki... tak niegdyś poszukiwany w Warszawie, najpierw przez piękne damy, a potem przez policję... ukazał się... ale zmieniony do gruntu... Dawniej miał wąsy i brodę, dziś ma twarz wygoloną; dawniej był to elegancki młodzieniec, dziś jest to stary, zatabaczony pijak...
— O!..
— Co chcesz?.. Fakta są faktami. Dawniej nosił historyczne nazwisko Półtorackich, obecnie przybrał skromny pseudonim... pseudonim...
Pan Onufry wahał się przez chwilę.
— Robaka... — podpowiedział mu głos z za szafy.
— Niech będzie Robaka... jeśli chcesz! — ciągnął pan Onufry. Otóż ten hrabia Lolo, inaczej Robak, zgłosił się w Warszawie do jednego ze swych znajomych, z którym poprzednio miał stosunki... i któremu mógł ufać, jednem słowem, do mnie...
Jegomość z za szafy przerwał:
— Tak... do ciebie! Ale, ponieważ już opowiadamy historję, dodajmy jeszcze jedno.
— Co?
— Że ten hrabia Lolo znał się z tobą dobrze... i że przed dwudziestu laty dał ci zarobić jako komornikowi, tysiąc rubli za potajemne zdjęcie i następnie przyłożenie nowych pieczęci do zajętego biurka, w którem znajdowało się za kilkanaście tysięcy rubli brylantów...
Głos Robaka brzmiał tryumfująco.
— I cóż ztąd? pytał pewny siebie pan Onufry. Ten fakt nie był przedmiotem żadnego dochodzenia sądowego...
— Ja też przypominam ten fakt tak sobie....
— Otóż — ciągnął dalej pan Onufry — nasz pan Robak zgłosił się do mnie i zaproponował mi interes...
— Dobry interes! — dorzucił głos z za szafy.
— Interes następujący... Podczas licznych swych podróży, imć pan Robak poznał w Paryżu czy w Londynie, bo już dobrze nie wiem, jakiegoś oryginała, pół doktora pół warjata, w każdym razie milijonera, którego nazywa mianem „Sępa“... Czy tak?
— Tak.
— I ten doktór, dostrzegłszy inteligencję Robaka, inaczej Lola Półtorackiego, zaproponował mu udanie się do kraju dla uskutecznienia niektórych poszukiwań... Szło o odnalezienie dwojga młodych ludzi, chłopca i dziewczęcia, o powzięcie o nich dokładnej wiadomości, wreszcie, o przeprowadzenie jakichś tajemniczych względem nich zamiarów... Prawda, że z tych zamiarów ów jegomość nie zwierzał ci się?
— Nie...
— Postaramy się je odgadnąć w następstwie... Tymczasem, idźmy naprzód. Hrabia Lolo był tyle inteligentnym — dziwna rzecz jak jego obecne żądanie nie odpowiada jego zwykłej inteligencji! — że najprzód zmienił imię i przybył do Warszawy, jako Robak, za dobrym szwajcarskim paszportem... Po drugie, wprost zgłosił się do swego dobrego znajomego.
— Niby... według fałszywych pieczęci...
— Tak... do Onufrego Leszcza i wiedząc dobrze, że tylko stary wyga potrafi dobrze przeprowadzić interes, przedstawił mu żądanie pana „Sępa“. I miał zupełną rację...
— Przypuśćmy...
Pan Onufry uderzył się w szeroką pierś.
— Onufry Leszcz w dwa miesiące odnalazł mu jedno z dwóch poszukiwanych indywiduów... młodego chłopca.
— Za co dostał trzy tysiące rubli w przekazie z Paryża na jeden z pierwszorzędnych domów bankierskich w Warszawie... przerwał Robak.
— Czy ja się ciebie pytam, coś ty na tem zarobił?..
Przez chwilę znów panowało milczenie.
— Wreszcie — nie idzie o to — ciągnął pan Onufry, idzie nam o fakta. A następnie, tenże Onufry Leszcz, widząc jasno, że pan „Sęp“ najwidoczniej nie żywi żadnych czułych zamiarów względem chłopca, powziął i wykonał pewien delikatny plan... Oto, opiekun chłopca został zabity... Przy pomocy naszego doświadczenia, zdołaliśmy nakierować tak okoliczności — stosownie do życzenia jegomości pana „Sępa“ — że chłopiec, który zresztą odznaczał się wyjątkową nieostrożnością, został onegdaj skazany za zabójstwo...
— Za co wczoraj dostałeś nowy przekaz na sześć tysięcy rubli...
— To do rzeczy nie należy... Czy masz co do zarzucenia przedstawieniu strony faktycznej?
— Nic, oprócz jednego... Oddalamy się od przedmiotu, którym jest sto rubli...
— Owszem, zbliżamy się do niego. Dotąd inteligencyi twojej nie można było zarzucić ani jednego słówka... Działałeś rozsądnie i zarobiłeś na pierwszej połowie interesu, na odnalezieniu małego Polnera, kilkaset rubli.
— Tak.
— Ale masz pretensję, że nic, a przynajmniej mało zarobiłeś na sprawie, w której chłopiec został skazany... Czy tak?
— Najzupełniej.
— Otóż, muszę ci z przykrością powiedzieć, że w tem miejscu twoja inteligencja zaczyna szwankować. Dla czego zarobiłeś w pierwszym interesie? Rzecz prosta... Dla tego, że jegomość „Sęp“ musiał ci płacić za twoje pośrednictwo pomiędzy nim, żądającym usługi, a mną, który ją mogłem uskutecznić. Czy tak?
— Zupełna racja...
— Otóż, trzeba było sobie powiedzieć, że twoje stanowisko pośrednika ma pewną wartość i nie komunikować nas ze sobą... To twój pierwszy błąd.
— A drugi?
— Poczekaj... Z chwilą, jak dałeś nam możność porozumiewać się osobiście, twoje pośrednictwo stało się zbyteczne i nie mamy powodu płacić za nie, ani ja, ani on... Następnie, w chwili, kiedy dostałeś trochę pieniędzy za pierwszy interes, oddałeś się pijaństwu i wpadłeś w białą gorączkę... To drugi błąd.
— A więc to nauka moralna?...
Głos z za szafy brzmiał szyderczo.
— Bynajmniej... Lecz pijany i chory, byłeś nam bezużyteczny, a nawet szkodliwy... W ten sposób dalsze stosunki z konieczności zawiązać się musiały bez twego udziału... I tylko dzięki mojej dobroci dałem ci przyjąć udział w kombinacji... Za co zarobiłeś już setkę rubli... i to z górą... Nieprawda?
— Tak, ale ty zarobiłeś sześć tysięcy...
— Pracowałem.
— Ja jednak chcę, muszę dostać jeszcze setkę...
— I w tem jest twój trzeci błąd... Chcesz!... bardzo dobrze. Ale musisz?... Oto właśnie głupstwo. Jeśli sądzisz, że mnie do tego zmusisz groźbą, mylisz się i bardzo... Co możesz zrobić? Zadenuncjować mnie?... Spróbuj. Nikt ci nie uwierzy... Jestem w porządku. Pieniądze przyszły z Paryża nie na moje imię. Nigdy żadnych stosunków z moim „Sępem“ nie miałem... Nad tobą, nędzarzem, litowałem się i dawałem ci jałmużnę... Nie widziałem na oczy fałszywych świadków, których ty przekupywałeś!...
— A przeszłość?... a fałszywe pieczęci?... — odezwał się Robak głosem suchym, cedząc wyraz za wyrazem.
Pan Onufry wybuchnął śmiechem.
— Fałszywe pieczęci!... Dobry sobie ten Robaczek... Przecież już mówiłem, że to nie było przedmiotem dochodzenia sądowego. Wreszcie, w tym względzie dawno zapadło przedawnienie...
Przez chwilę panowało milczenie.
Pan Onufry znowu zabrał głos. Twarz jego przybrała ponury wyraz. Głos nie brzmiał wesołością.
— Ja na twojem miejscu — zaczął — obawiałbym się jednej rzeczy...
— Czego?
— Już nie skutków denuncjacji, o której mówisz dla samego siebie, bo nie jesteś jeszcze tak głupim, ażeby denuncjować mnie, i sam narażając się na niebezpieczeństwo... Ale...
— Ale?
— Ale zupełnie czego innego..: Żeby twoje awantury nie naprzykrzyły się twoim przyjaciołom i żeby oni nie zawiadomili policji, kto się ukrywał pod pseudonimem Robaka...
Głos pana Onufrego brzmiał surowo; dźwięki były sparte, niemal syczące.
— I czy moi przyjaciele... mój przyjaciel... bo mam go tu jednego... który o tem wie, odważyliby się na coś podobnego?
— Dla czego nie?... Ażeby pozbyć się niepokojącego natrętnika. Już ci dowiodłem, że im nie grozi żadne niebezpieczeństwo... Nie potrzebuję ci dodawać, że denuncjacja przeciwko tobie, gdyby nastąpiła, bynajmniej nie mogłaby ich kompromitować. Rozumiesz?
Pan Onufry zamilkł. Przez chwilę obydwaj przeciwnicy zdawali się mierzyć swe siły. Człowiek za szafą widocznie namyślał się. Przez chwilkę zdawało się, że pragnie zrobić grożący giest. Jego postać pochyliła się naprzód. Pan Onufry uważnie obserwował go, bawiąc się leżącym na biurku dużym nożem myśliwskim, służącym do rozcinania kart.
Wreszcie, Robak podniósł się i zbliżył się do Onufrego. Wyciągnął doń rękę.
— Wybacz — rzekł — nie miałem racji...
Pan Onufry wybuchnął szerokim, dobrodusznym śmiechem, który wstrząsał całą jego figurę.
— Tak, to cię lubię, mój Robaczku... Tak, to rozumiem... Siadaj.
Robak usiadł.
— I ażeby ci dowieść, że ze mną można rozsądnie gadać, oto czerwona dziesięciorublówka...
Banknot zniknął w kieszeni Robaka.
— Tylko nie zachoruj mi znów na białą gorączkę — upominał pan Onufry po ojcowsku.
— Nie ma z czego... Zrobił z westchnieniem uwagę Robak.
— I posłuchaj mnie... Mam z tobą, do pogadania.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.