<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Flaubert
Tytuł Salammbo
Podtytuł Córa Hamilkara
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej“
Data wyd. 1926
Druk Polska Drukarnia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Natalia Dygasińska
Tytuł orygin. Salammbô
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Wodociąg.

W dwanaście godzin potem, po jurgieltnikach zostały tylko stosy rannych, zabitych i konających.
Hamilkar, wyszedłszy z głębi wąwozu, zstąpił wschodnią stroną ku Hippo-Zarytowi, a ponieważ przestrzeń tutaj była obszerniejszą, starał się zwabić za sobą barbarzyńców. Wtedy Narr-Havas zajął im odwrót ze swoją jazdą, a suffet przez ten czas ścigał ich i gniótł; oni byli już pognębieni stratą cudownej zasłony, ci nawet, którzy niewierzyli w jej siłę, uczuli teraz dziwne udręczenie i niemoc. Nakoniec Hamilkar, nie dbając o otrzymanie placu boju, oddalił się niedaleko na wzgórze panujące nad obozem barbarzyńców.
Stąd można było rozpoznać rodzaj koczowisk po ich oszańcowaniach. Wielki zbiór popiołów czarnych dymił na miejscu Libijczyków, ziemia pokopana wyglądała jak falujące morze, a namioty z porozrywanego płótna przedstawiały się niby okręty porozbijane o skały. Dziryty, widły, trąbki, drzewca, żelazo, miedź, słoma i odzież porozrzucane walały się między trupami; tu i owdzie pocisk zapalony gasł wśród stosów bagaży. Ziemia cuchnęła, zasłana pancerzami, a pośród tych wznosiły się pagórki z zabitych koni, widzieć się dawały poodrywane nogi w sandałach, ręce w misiurkach i głowy w kaskach przypiętych do podbródka toczyły się jak kule; czupryny pozaczepiane na tarninie, albo w krwawych bagniskach, słonie z rozszarpanemi wnętrznościami dyszały przywalone wieżami. Grunt przepełniony był wilgocią, jakkolwiek deszcz oddawna nie padał a mieszanina trupów zaściełała całą górę od spodu do samego wierzchołka.
Ci, którzy żyli jeszcze, byli również nieruchomi jak polegli. Zgromadzeni w grupach niejednostajnych, spoglądali nieruchomi i osłupiali.
Na końcu długiej łąki jezioro Hippo-Zaryt błyszczało od promieni zachodzącego słońca; na prawo skupione domy białe wyglądały z poza opasujących je murów...


Hamilkar

Barbarzyńcy z podpartą na ręku brodą wzdychali, myśląc o ojczystych krajach. Obłok szarej mgły zapadał wokoło. Wiatr wieczorny wionął i wszystkie piersi lżej odetchnęły, a stopniowo ze wzrastającą świeżością powietrza można było widzieć robactwo opuszczające zastygłe trupy i kryjące się w ciepły piasek, na skałach nieruchome Kruki, patrząc na konających, czekały swojej kolei.
Kiedy noc zapadła, psy żółte, owe zwierzęta nieczyste, które szły zwykle za armją, skradały się w sam środek obozu barbarzyńców. Z początku lizały skrwawione kamienie, potem rzucały się do pożerania trupów.
Zbiegowie ukazywali się powoli. Kobiety także odważyły się powracać, gdyż ich jeszcze dość zostawało szczególniej u Libijczyków, pomimo straszliwej rzezi, jaką tu zdziałali Numidowie. Niektórzy z rozbitków ujęli sznury i zapalali jak pochodnie, inni na skrzyżowanych lancach umieszczali trupy i unosili na stronę. Jeszcze inni leżeli na wznak z otwartemi usty, z porzuconą obok lancą, lub też szukając kogo brakuje, przerzucali wszystkich i oświecali pochodnią oblicza nieżywych. Straszną bronią zadawane, potworzyły się dziwaczne rany; opleśniałe łachmany wisiały na czołach, wszyscy byli poszarpani w kawałki, zgnieceni aż do szpiku, sini od uduszenia, lub popłatani słoniową trąbą.
Pomiędzy zabitemi wspólnie, różnicę widzieć można było po śmierci. Ludzie z północy byli nabrzmieli, Afrykanie więcej nerwowi mieli fizjognomję zagorzałych i prędzej wysychali. Poznawano jurgieltników po tatuowaniu rąk; z tych, dawni żołnierze z Antjochji mieli wyryte krogulce, ci, którzy służyli w Egipcie, głowę małpią, ci znowu, co walczyli pod książętami azjatyckiemi znaczyli się toporem, granatem lub młotem. Wojownicy rzeczypospolitej greckiej mieli zarysy twierdz, lub imiona archontów. A spotykano i takich, których ramiona całe pokryte były nagromadzonemi symbolami, naprzemian z zagojonemi bliznami i świeżemi ranami.
Dla ludzi pochodzenia Latyńskiego, — Samnitów, Etrusków, Kampanijczyków i Brucjów, — wzniesiono cztery wielkie stosy.
Grecy końcami swych mieczy wykopywali doły, Spartjaci swemi czerwonemi płaszczami okrywali zmarłych; Ateńczycy swoich obracali twarzą do słońca; Kantabryjczycy zasypywali ich kamieniami; inni wiązali po dwuch wołowym rzemieniem.
Garamanci rozrzucali trupy po wybrzeżu, ażeby bezustannie obmywała je fala. Lecz Latyńczycy ubolewali, że nie mogą zbierać w urny popiołów. Nomadowie żałowali rozpalonych piasków, w których z ciał tworzyły się mumje. Celtowie pragnęli trzech nieciosanych kamieni pod swem dżdżystem niebem w głębi zatoki zasianej wysepkami.
Rozlegały się przeraźliwe wrzaski a po nich głuche milczenie naprzemian, co miało oznaczać przyzywanie dusz do powrotu.
Usprawiedliwiano się przed zmarłymi, iż niepodobna zachować przepisanych obrządkiem ceremonij, wiedziano bowiem, że z powodu tego zaniedbania biedne dusze muszą się błąkać przez czas nieokreślony, przebywać wszelkiego rodzaju przygody i metamorfozy.
Przyzywano je, zapytując, czego potrzebować mogą, lub też obsypywano wyrzutami, — że się pozwolili zwyciężyć.
Blask, bijący od stosów, oświecał blade postacie trupów porozrzucanych tu i owdzie na szczątkach zdruzgotanych rynsztunków. Łzy: obficie płynęły, łkania stawały się coraz głośniejsze. Kobiety rzucały się na zabitych, tuląc usta do ich ust, opierając czoła na martwych obliczach, tak że trzeba było siłą odrywać rozpaczające. Wszyscy pogrążeni w żalu, na znak żałoby uczernili sobie policzki, obcięli włosy, puszczali krew, kropiąc nią ziemię na grobach, albo robili sobie nacięcia w kształcie ran poniesionych przez nieboszczyków. Dzikie wycia brzmiały wśród odgłosu cymbałów. Niektórzy zrywali trupom amulety i kruszyli je nad niemi; konający, tarzając się w krwawem błocie, gryźli z wściekłości zaciśnięte pięści.
Lecz wkrótce zabrakło drzewa na stosy; płomienie gasnąć zaczęły, a barbarzyńcy zmęczeni krzykiem osłabli, chwiejący się pozasypiali przy poległych braciach; jedni pragnąc nabrać sił do nowych zapasów z życiem, a drudzy z gorącem życzeniem nie zbudzenia się więcej.
Przy pierwszym błysku jutrzenki ukazał się przed pobojowiskiem szereg żołnierzy postępujących z kaskami wzniesionemi na końcach pik; dążyli oni, pozdrawiając jurgieltników i pytając, czy nie pragną przesłać jakich poleceń do ojczystych swych krajów. Kiedy się przybliżyli, barbarzyńcy poznali swych dawnych towarzyszy.
Suffet zaproponował zabranym w walce jeńcom służbę w swych szeregach. Wielu jednak nieustraszenie odmówiło, a on nie mogąc ich żywić i nie chcąc oddawać Wielkiej Radzie, odesłał do domów, rozkazując tylko nie występować więcej przeciw Kartaginie. Tym zaś, których bojaźń uczyniła powolniejszymi, rozdzielono broń i oni przedstawiali się zwyciężonym z pewnym rodzajem pychy.
Opisywali dobre obejście się z niemi suffeta. Barbarzyńcy słuchali ich z radością i pogardą zarazem. Na pierwsze słowo wymówki nikczemnicy oburzali się niesłychanie; pokazywali zdaleka swym dawnym kolegom ich zabrane miecze i dziryty, przyzywając z urągowiskiem, aby przyszli je sobie odbierać. Barbarzyńcy rzucili gradem kamieni i wszystko uciekło. A potem już widziano tylko na wierzchołku góry szpice lanc poruszające się za okopami. Wtedy znów boleść silniejsza od poniżenia pochodzącego z doznanej porażki przygnębiła barbarzyńców. Dumali o daremnych wysiłkach swej odwagi, siedząc z włepionemi w jeden punkt oczyma i zaciśniętemi zębami. Wreszcie nowa myśl im przyszła. Rzucili się tłumnie na jeńców kartagińskich, tych albowiem żołnierze suffeta, nie mogąc znaleźć po oddaleniu się z placu boju, zostawili jak przedtem w głębokim rowie.
Wyprowadzono ich teraz na miejsce odkryte, otoczono wokoło strażą i wpuszczono kobiety po trzydzieści lub czterdzieści razem. Pragnąc korzystać z przeznaczonej im chwili, kobiety. te rozwścieczone rzucały się na nieszczęśliwych i drżące, pochylone biły rękami własnemi ich na pół martwe ciała, wywołując przytem strasznym głosem imiona swych utraconych mężów, szarpały paznokciami, wykłuwały oczy szpilkami od włosów. Kiedy weszli żołnierze, te dzikie jędze u stóp ich PS aby porąbano na szczątki Kartagińczyków, a zdartą z ich czoła skórą wieńczyły sobie głowy.
Zjadacze rzeczy nieczystych byli również okropni w obmyślaniu męczarni, rozjątrzali rany, sypiąc na nie piaskiem i potłuczoną skorupą, lejąc ocet, a gdy krew lała się po nich, oni hasali radośnie niby robotnicy w czasie winobrania wokoło gotujących się kadzi.
Tymczasem Matho pozostawał siedząc na ziemi w tem samem miejscu, w którem był, gdy walka się skończyła, — z opartemi na kolanach łokciamii z głową ukrytą w dłoniach. Nie widział, nie słyszał nic wcale. Na odgłos wrzawy tłumów podniósł czoło. Przed nim kawał potarganego płótna zatkniętego na żerdzi bujał w powietrzu zasłaniając przed wzrokiem kosze, dywany i lwią skórę. Libijczyk rozpoznał swój namiot i zapatrzył się w ziemię, jakgdyby myślał, że córa Hamilkara utonęła w jej głębinach.
Podarte płótno, poruszone wiatrem dotykało ust jego długiemi łachmanami; Matho spostrzegł na niem ślad czerwony ręki; była to ręka Narr-Havasa, symbol zawartego niegdyś przymierza. Wódz barbarzyński powstał, wziął rozpaloną głownię i rzucił z pogardą pomiędzy szczątki namiotu. Potem końcami swych koturnów popchnął w płomienie niektóre odsunięte przedmioty, ażeby po nie nic nie zostało.
W tejże chwili, tak że nikt nie mógł odgadnąć skąd przybywa, zjawił się Spendius.
Dawny niewolnik przywiązał sobie do grzbietu dwa kawałki lancy. Utykał z miną płaczliwą, zionąc skargami.
— Oddal się już ode mnie — rzekł mu Matho, — wiem, że jesteś odważny. Był bowiem tak pognębiony srogością bogów, że nie miał siły powstawać przeciw ludziom.
Spendius pociągnął go ku grocie, w której byli ukryci Zarxas i Autharyt. Oni również pierzchnęli jak niewolnik, jakkolwiek jeden był tak okrutnym, a drugi tak lubił przechwalać się swoją odwagą. Lecz któż mógł przewidzieć takie następstwa, któż się spodziewał — mówili zdrady Narr-Havasa, pożaru między Libijczykami, utraty welonu, nagłego napadu Hamilkara, a nadewszystko takich jego manewrów, któremi ich wpakował w głąb góry, rażąc nieustannie ciosami?
Spendius naturalnie nie przyznawał się też do tchórzostwa, utrzymywał tylko, że mu zdruzgotano nogę.
Nareszcie trzech dowódców wraz z swoim wodzem zaczęli radzić, co im wypada przedsięwziąć.
Widocznem było, że Hamilkar zamknął im drogę do Kartaginy, znajdowali się pomiędzy jego wojskiem i krajami Narr-Havasa. Miasta tyryjskie bez wątpienia połączą się ze zwycięzcami, a barbarzyńcy widzieli się teraz przyparci do morza i zagrożeni wszystkiemi siłami nieprzyjacielskiemi. Trzeba się było spodziewać nieuchronnej i zupełnej porażki.
A tu nie było sposobu uniknięcia wojny. Owszem powinni byli ją prowadzić do ostatka. Lecz jakże wytłumaczyć potrzebę tej bez końca walki ludziom z nieoschłą jeszcze krwią na ranach?
— Ja się tego podejmę — rzekł Spendius.
W dwie godziny potem ukazał się człowiek przybywający od strony Hippo-Zarytu. Ukazywał trzymane w rękach tabliczki i wołał na barbarzyńców, którzy go w momencie otoczyli.
Miał on być wysłanym przez żołnierzy greckich z Sadki zalecających swoim towarzyszom w Afryce pilne czuwanie nad Qiskonem i innemi jeńcami. Kupiec z Samos niejaki Hipponax, przybywszy z Kartaginy, zawiadomił, że się knuje spisek — dla uwolnienia ich; uprzedzono więc barbarzyńców, ażeby byli przygotowani do odporu potężnej Rzeczypospolitej.
Wybieg ten Spendiusa nie wywarł jednak wpływu takiego, jak on się spodziewał. Wieść o nowem niebezpieczeństwie, zamiast zbudzić energję, podwoiła trwogę; przypominano sobie ostrzeżenia rzucane przez Hamilkara i wyglądano wciąż nieprzewidzianych a strasznych następstw.
Noc przeszła wśród ciągłych niepokojów. Wielu barbarzyńców rzucało broń, ażeby ująć tem spodziewanego tu suffeta. Nazajutrz znowu o trzeciej zrana drugi posłannik się ukazał, jeszcze więcej zdyszany i zakurzony. Grek wyrwał mu z rąk rulon pepyrusu z pismem fenickiem. Były w nim odezwy do jurgieltników, ażeby nie tracili odwagi, bo waleczni mężowie z Tunisu przybędą im z pomocą.
Spendius odczytał po trzykroć list ten, a potem wsparty na ramionach dwuch Kapadocjan, rozkazał się nosić z miejsca na miejsce i powtarzał czytanie. Przez siedm godzin wciąż tak prawił wśród armii.
Przypomniał jurgieltnikom fałszywe obietnice Wielkiej Rady, Afrykanom okrucieństwa rządców, a wszystkim wogóle przywodził na pamięć niesprawiedliwości Kartaginy. Upewniał, że pobłażanie suffeta jest nowym podstępem, że poddających się wyprzedadzą potem jak niewolników, a zwyciężeni zginą w męczarniach. Niema również sposobu ucieczki, bo w którąż stronę się udać mogą? jakiż lud zechce ich przyjąć? Zatem ci tylko jedynie, którzy wytrwają, mogą mieć nadzieję otrzymania wolności, zdobycia skarbów i zemsty. Nie potrzebują nawet długo czekać, ponieważ mieszkańcy Tunisu i całej Libji spieszą im na pomoc. Tu pokazywał rozwinięty papyrus na dowód, że nie kłamie i wołał: „Patrzcie, czytajcie, oto są przyrzeczenia”.
Tymczasem na pobojowisku psy błądziły z zafarbowanemi krwią paszczami. Słońce piekło odkryte głowy; zabijający odór wionął od trupów źle pogrzebanych, które miejscami do połowy sterczały z ziemi. Spendius przyzywał je na świadectwo prawdy tego co mówił, a potem wygrażał pięścią w stronę Hamilkara. Matho, będąc zmuszony tolerować podłość Greka, rozbudzał sam w sobie gniew i oburzenie, a tamten przyzywał bogów, przeklinał Kartagińczyków i mówił, że męczarnie zadawane jeńcom było tylko dziecinną igraszką. Dla czego ich oszczędzać i włóczyć za sobą nieużyteczny ciężar? Powinniśmy raz z niemi skończyć, znamy ich plany, każdy z nich może nas zgubić. Nie masz więc litości! Śmierć im! Zwrócili się wszyscy do jeńców, między któremi wielu jeszcze od dychało, skończyli z niemi uderzając nogą w głowę, lub też dobijając ich ostrzem dzirytu.
Nakoniec wspomniano o Giskonie. Nie można było go znaleźć, co wszystkich mocno strwożyło, pragnęli przekonać się o jego śmierci i przyłożyć się do niej. Wreszcie trzej pasterze samniccy odkryli go o piętnaście kroków od miejsca, w którem się wznosił przedtem namiot Mathona. Stary wódz został poznany po długiej brodzie i otoczony w tej chwili zbiegającym się tłumem.
Leżał na wznak z rękami przy bokach i ściśniętemi kołanami, jak umarły przeznaczony do pogrzebania. Przecież wyschłe piersi wznosiły się niekiedy słabym$ oddechem, a oczy szeroko otwarte w środku bladego oblicza patrzyły nieruchomo i okropnie.
Barbarzyńcy przyglądali mu się z zadziwieniem. Od czasu jak go wrzucono do rowu, zapomnieli o nim; niepokojeni starem wspomnieniem trzymali się zdaleka i nie śmieli podnieść ręki na niego. Lecz tłumy stojące dalej poczęły szemrać i cisnąć się bliżej; a jeden z barbarzyńców przebił się wśród ścisku, potrząsając ostrym sierpem. Wszyscy zrozumieli jego myśl i zaczerwienieni gniewem zawyli: „dobrze — dobrze.”
Człowiek ten, trzymajac zakrzywione żelazo, zbliżył się do Giskona, ujął jego głowę i oparłszy na swem kolanie upiłował spiesznie. Głowa spadła a dwa strumienie krwi rozlały się po piasku. Zarxas uchwycił ją natychmiast, lżejszy od lamparta poskoczył w stronę Kartagińczyków. Ubiegłszy dwie trzecie części drogi, podniósł w górę głowę Giskona, wywijął nią młynka, a nakoniec wymierzywszy silnym zamachem, rzucił ją poza oszańcowania punickie.
Wkrótce ukazały się na brzegu palisady dwa skrzyżowane sztandary, znak, że Kartagińczycy żądają wydania trupów. Lecz wtedy czterej heroldowie wystąpili z trąbami i mówiąc przez miedziane tuby głosili, że odtąd nie ma pomiędzy Kartagińczykami i barbarzyńcami układów, ani litości, ani bogów, że już najprzód odrzucają wszelką zgodę i że odeślą wszelkich parlamentarzy z obciętemi rękami.
Natychmiast potem wysłano Spendiusa do Hippo-Zarytu po żywność, której przedmieście tyryjskie dostarczyło tegoż wieczoru. Strudzone żołnierstwo chciwie się posilało. A wzmocniwszy się, zebrali resztę, bagaży i popsutej broni, umieścili kobiety w środku, i nie troszcząc się o rannych płaczących za niemi, udali się spiesznie brzegiem rzeki niby gromada uchodzących wilków. Szli do Hippo-Zarytu z postanowieniem zajęcia tego miasta.
Hamilkar pomimo dumy jaką czuł, widząc ich pierzchających przed sobą, był przecież zmartwiony. Trzeba było ich atakować ze świeżemi siłami. Jeszcze jeden dzień taki a wojna byłaby skończona. Tymczasem sprawa Się przewlekała, barbarzyńcy stawali się silniejsi, miasta tyryjskie łączyły się z niemi. Pobłażaniem swoim dla zwyciężonych suffet nic nie zyskał, postanowił też odtąd być nieubłaganym. Tegoż wieczora wysłał do Wielkiej Rady dromadera obciążonego masą naszyjników pozdejmowanych z zabitych, załączając przytem groźny rozkaz dostarczenia sobie posiłków.
W stolicy sądzono oddawna, że suffet jest zgubiony, to też słysząc o nowem jego triumfie, zostali wszyscy opanowani zdumieniem graniczącem z trwogą. Odzyskanie świętego welonu zwiastowane jednocześnie, dopełniało cudu. Tak więc bogowie i potęga Kartaginy zdaje się wyłącznie do niego należeć.
Nikt z nieprzyjaznych Barkasowi nie odważył się powstać ze skargą lub potępieniem, i wnet jedni powodowani uznaniem, a drudzy zaś nikczemnem tchórzostwem, zgromadzili pięciotysięczną armję, która jeszcze przed oznaczonym terminem gotową była do wyruszenia.
Zobowiązano Utykę do niesienia pomocy suffetowi ztyłu, a trzy tysiące znakomitszych Kartagińczyków popłynęło okrętami do Hippo-Zarytu, gdzie mieli stawić opór barbarzyńcom.
Hannon objął nad niemi dowództwo, lecz powierzył władzę swemu pomocnikowi Magdassanowi, aby ten prowadził wojsko morzem, bo sam nie był w stanie wytrzymać wstrząśnień, jakie żegluga sprowadzała. Choroba jego, tocząc mu wargi, wydrążyła ogromną ranę w twarzy tak, że o dziesięć kroków można było zajrzeć w głąb gardła, a znając też sam swą wstrętną potworność, zasłaniał się woalem jak kobieta.
Hippo-Zaryt nie słuchał wcale odezwy ani Kartagińczyków, ani barbarzyńców, którym każdego rana mieszkańcy spuszczali żywność w koszach, tłumacząc się z wysokości wież wymaganiami Rzeczypospolitej i zaklinając, ażeby się oddalili; tak samo protestowali oni wobec Kartagińczyków, którzy stali na morzu.
Hannon zdecydował się blokować porty, nie próbując stanowczego napadu. Jednakże potrafił skłonić radnych Hippo-Zarytu, że przyjęli w swe mury trzystu jego żołnierzy. Potem udał się ku przylądkowi Rodzynków, starając się okrążyć zdaleka barbarzyńców, co było trudne i niebezpieczne. Zazdrość też wstrzymywała go od pośpieszenia na pomoc Hamilkarowi, to też przetrzymywał jego posłańców, bruździł mu we wszystkich planach i utrudniał wszelkie obroty. Nakoniec suffet napisał do Wielkiej Rady, aby go uwolniono od Hannona, który powrócił do Kartaginy rozjątrzony przeciw podłości — jak mówił — Senatu i szaleństwu swego kolegi. Tak tedy po tylu świetnych nadziejach znajdowano. się w położeniu jeszcze smutniejszem jak przedtem, a jednak nie chciano się wcale zastanowić nad tem.
Jakgdyby niedość było tych niepowodzeń, przyszła wiadomość, że jurgieltnicy w Sardynji ukrzyżowali swego wodza, zajęli miejsce obronne i wyrzynali wszędzie ludzi pochodzenia chananejskiego. Wtedy i lud rzymski zagroził Rzeczypospolitej krokami nieprzyjacielskiemi, jeżeli nie wypłaci dwu tysięcy dwustu talentów i nie odda całej wyspy Sardynji. Rzymianie zawarli przymierze z barbarzyńcami i nadsyłali im czółna obładowane mąką oraz wędlinami. Kartagińczycy napadli te statki i zabrali je w niewolę w pięciuset ludzi. Atoli w trzy dni potem flota płynąca od Byzanny, wioząca żywność Kartaginie, zatonęła w czasie burzy. Widocznie bogowie nie sprzyjali wcale.
Wtedy mieszkańcy Hippo-Zarytu pod pozorem zamieszania wyprowadzili na mury trzystu ludzi Hannona, a tam, chwyciwszy ich za nogi, wyrzucili niespodzianie za szańce. Ci z nich, którzy uchronili się od śmierci, zmuszeni byli uchodzić i zatonęli w morzu. Utyka podobnież postąpiła z żołnierzami kartagińskiemi, albowiem Magdassan, działając według rozkazów Hannona, otoczył miasto, głuchy na prośby Hamilkara. Tutaj spojono ich winem zaprawnem mandragorą i potem wyrżnięto śpiących. W tymże czasie przybyli barbarzyńcy, Magdassan uciekł. Utyka otworzyła bramy i odtąd dwa miasta tyryjskie okazywały swym nowym przyjaciołom tak stałą życzliwość, jak dawnym sprzymierzeńcom nieprzejednaną nienawiść.
To opuszczenie sprawy punickiej było niepospolitą zachętą dla ludów okolicznych, które ożywiły się nadzieją wyzwolenia; wszystko zakipiało a suffet ujrzał się pozbawionym wszelkiej pomocy. Trzeba było teraz nieuchronnie zginąć.
Odprawił Narr-Havasa dla strzeżenia granic swego królestwa, sam zaś postanowił wracać do Kartaginy, zebrać żołnierzy do nowej wojny. Barbarzyńcy zostający w Hippo-Zarycie ujrzeli armję Hamilkara zstępującą z góry. Ciekawi byli, gdzie ona dąży? Przypuszczali, że znaglona głodem i znękana klęskami idzie do walki. Lecz zwróciła się na prawo, więc uuchodzi. Można jeszcze ich dosięgnąć i rozbić wszystkich!... Barbarzyńcy puścili się w pogoń.
Rzeka wstrzymała pochód Kartagińczyków; na nieszczęście wezbrała w tym czasie i wiatr zachodni nie wiał wcale. Rzucili się przecież jedni wpław, drudzy przepływali na tratwach i szli dalej wśród zapadającej nocy. Wkrótce nie było ich już widać. Barbarzyńcy nie zatrzymali się także; przeszli rzekę wyżej, upatrzywszy dogodniejszy bród. Ludzie z Tunisu śpieszyli także wraz z utyckiemi mieszkańcami.
W każdym razie liczba ich wzrastała, Kartagińczycy, kładąc się na ziemi, słuchali odgłosu nieprzyjacielskich kroków dążących za niemi w ciemnościach. Od czasu do czasu Barkas rozkazał puszczać strzały, od których wielu padało. Za nadejściem dnia znajdował się w górach Arjadny, w miejscu gdzie droga zakręcała.
Wtedy Matho, idący na czele swoich, ujrzał na horyzoncie jakiś zielonawy przedmiot na wyniosłym szczycie wzgórza. Dalej przestrzeń się pochylała, widać było obeliski, posągi i domy. Poznał Kartaginę i musiał wesprzeć się o drzewo, aby nie upaść, tak serce jego biło gwałtownie. Zadumał się nad tem, co zaszło w jego losie od ostatniej jego tu bytności. Co za dziwna gra fortuny! Uczuł znów wielką radość na samą myśl ujrzenia Salammbo. Powody, dla których powinien ją był nienawidzieć, przyszły mu na pamięć, lecz odrzucił je natychmiast. Drżący, z przymrużonemi powiekami spoglądał to na świątynię Eschmuna, to na wysoki taras pałacu, to wreszcie na palmowe gaje, i uśmiech zachwytu rozjaśnił twarz jego, wyciągnął więc ręce a posyłając całunki szeptał z powiewem wiatru:


Ucieczka armji.
— O przybądź, przybądź!

Głębokie westchnienie poruszyło jego piersią i dwie łzy niby perły spadły mu na brodę.
— Cóż cię tu wstrzymuje — wykrzyknął Spendius — spiesz się, w pochód, bo suffet uchodzi. — Lecz cóż to ja widzę, kolana chwieją się pod tobą i wyglądasz jak pijany.
Grek tupał z niecierpliwości, nagląc Mathona i mrugając oczyma, jakgdyby przy zbliżaniu się chwili długo oczekiwanej.
— Ach, jesteśmy tu nareszcie, — wołał — jesteśmy. Już ich mam!
Miał istotnie minę tak pełną pewności i triumfującą, że Matho dał się wyrwać z odrętwienia. Słowa Greka pobudziły jego martwą rozpacz do zemsty, wskazały pastwę jego wściekłości. Wskoczył na jednego z wielbłądów, które były między bagażami, zarzucił uzdę z długim sznurem, uderzył silnym razem ociągających się i zaczął obiegać armję w prawo i w lewo, niby pies pędzący trzodę.
Na grzmiący głos wodza szeregi żołnierzy pospieszyły, chromi nawet przynaglili kroków i wśrodku międzymorza doścignięto armję Hamilkara. Barbarzyńcy postępowali tuż za Kartagińczykami; dwie armje zbliżyły się tak, że się prawie stykały. Ale brama Malki, Tagastańska i wieka brama Khamona, roztworzyły swe wrzeciądza, oddział punicki się podzielił, trzy kolumny zostały pochłonięte i znikły, a cała masa barbarzyńców pozostała wściekła poza murami. Na progu Khamona ujrzano Hamilkara, który odwrócił się wołając na swoich ludzi, żeby się rozsunęli. Sam zeskoczył z konia i kłując go mieczem w grzbiet wypuścił na barbarzyńców.
Koń ten był rasy oryngskiej, żywiono go bułeczkami z mąki, klękał przyjmując na grzbiet swego pana. Dlaczego więc go wysłał? Byłażby to ofiara? Rumak pędził przewracając ludzi, zaplątawszy nogi, upadł, potem podniósł się znowu i sadził w szalonych skokach. A podczas, kiedy wszyscy żołnierze Mathona starali się go zatrzymać i przyglądali się ze zdumieniem, Kartagińczycy połączeni zamknęli z trzaskiem ogromną bramę. Nie ustąpiła ona już barbarzyńcom pomimo ich usiłowań, a przez kilka minut w całej armji napastniczej panował ruch gwałtowny, który jednak powoli słabnął aż nareszcie całkiem ustał.
Kartagińczycy umieścili żołnierzy na wodociągu i zaczęli rzucać kamienie, kule, belki. Spendius przedstawił, że wypada ich pozostawić w spokoju i usunąć się nieco dalej, rozpoczynając na dobre oblężenie Kartaginy.
Tymczasem odgłos wojny przedarł się za granice państwa punickiego; od kolumny Herkulesa aż do Cyreny pasterze marzyli o niej, pasąc swe trzody, karawany gwarzyły po nocach przy świetle gwiazd, że Kartagina, ta potężna władczyni morza, świetna jak słońce i groźna jak bóg, znalazła przeciwnika, który ją śmiał napastować. Wiele już razy twierdzono o jej, upadku i wszyscy łatwo temu dawali wiarę, bo wszyscy pragnęli tego; ludy podległe, prowincje hołdownicze, kraje sprzymierzone, plemiona „niezawisłe, wszyscy nienawidzili jej tyranii, zazdrościli jej potęgi, lub też łaknęli jej bogactw. Najodważniejsi połączyli się odrazu z jurgieltnikami. Porażka nad Makarem wstrzymała cokolwiek zapędy innych, lecz odzyskali zaufanie i zbliżyli się znowu. Obecnie ludzie z okolic wschodnich zbierali się na piaszczystych wzgórzach z drugiej strony zatoki. Spostrzegłszy barbarzyńców, postąpili ku nim.
Nie byli to już Libijczycy z okolic Kartaginy, gdyż ci oddawna formowali trzecią armją, ale Nomadzi z płaskowzgórza Barka, bandyci z przylądka Fiskus i Derne; byli mieszkańcy Fazzany i Marmaryki. Splondrowali oni pustynie, pijąc wodę słoną w studniach napełnionych kośćmi wielbłądów. Byli Zuacesi okryci piórami strusiemi, przybywający na wozach. Garamanci w czarnych welonach, siedzący tyłem na malowanych klaczach, inni na osłach, zebrach, bawołach. Niektórzy prowadzili ze sobą rodziny, bożyszcza, dachy chat swoich w formie szalup. Byli Amonowie, Ataranci, którzy przeklinają słońce, Troglodyci, którzy chowają swych zmarłych ze śmiechem pod gałązki drzew. Potworni Auzeanie, karmiący się szarańczą, Achirmachidzi, żywiący się plugawem robactwem i Gizantowie pomalowani cynobrem a pożywający małpy. Wszyscy się zgromadzili nad brzegiem morza w wyciągniętej długiej linji, potem posuwali się niby tumany piasku przez wiatr unoszonego. Wśrodku międzymorza tłum cały zatrzymał się, gdyż jurgieltnicy roztasowani przed niemi, nie poruszali się z miejsca. Wkrótce potem od strony Arjadny ukazali się mieszkańcy zachodnich krajów, ludy z Numidji. Narr-Havas bowiem rządził tylko Massyljanami, a i ci trzymając się zwyczaju dozwalającego odrzucać króla, zebrali się na koniach, jednomaścistych rumakach i przybyli za pierwszem poruszeniem — Hamilkara. Widziano dalej strzelców Maletut-Baala i Garafoza, ubranych w lwie skóry, trzymających halabardy i chude małe koniki z długą grzywą; potem szli Getulowie w pancerzach ze skóry węża, potem Fardzjanie ustrojeni w korony z wosku i żywicy. Kaunowie, Makarowie, Tillabarowie, każdy dźwigając dwa dziryty i okrągłe tarcze ze skóry hippopotama. Zatrzymali się oni u stóp katakumb przy pierwszych bagniskach laguny.
Kiedy zaś Libijczycy ustąpili, natychmiast w miejscu przez nich zajmowanem dał się widzieć niby obłok opadający na ziemię: była to niezliczona liczba negrów. Przybywali oni od strony. Haruszu białego i czarnego, z pustyni Augylu, a nawet z wielkiej przestrzeni Agazymby, która jest o cztery miesiące na północ Garamantów i dalej jeszcze. Pomimo ozdób z różnego drzewa, niechlujstwo czarnej skóry czyniło. ich podobnymi do morwy utarzanej w błocie. Nosili spodnie z włókna kory drewnianej, tuniki z wysuszonej trawy, pyski zwierząt na głowie, a wyjąc jak wilki, potrząsali prętami pełnemi nawieszanych obrączek i wznosili na drzewcach uczepiane ogony bydlęce naśladując sztandary.
Poza Numidami, Mauruzjanami i Getulami, cisnęły się ludy żółtawej cery, przebywające poza Taggirem w lasach cedrowych, kołczany z kociej sierści uderzały ich po ramionach; prowadzili na smyczach ogromne psy tak wysokie jak osły, które wcale nie szczekały. Nakoniec jakgdyby Afryka nie mogła się dostatecznie wyludnić i jakgdyby dla pomnożenia żywiołów wściekłości, potrzeba jej było zniżać się aż do najnikczemniejszych ras, widziano znajdujących się między przybyszami ludzi ze zwierzęcą fizjognomją i z idjotycznym uśmiechem, nędzarzy strawionych obrzydłemi chorobami, pigmejczyków potwornych, mieszańców wątpliwej płci, albinosów, których czerwone oczy mrugały do słońca; a wszyscy wydawali niezrozumiałe dźwięki, i kładli palce do ust, dając do zrozumienia, że cierpią głód.
Dobór broni — niemniej był różnorodny jak mieszanina odzieży i narodowości. Znajdowały się tu wszelkie wynalazki do zadawania śmierci, zacząwszy od puginałów drewnianych, kamiennych toporów, trójzębów z kości słoniowej aż do długich mieczy ząbkowanych jak piły a cienkich i robionych z blachy miedzianej gnącej się niby pióra. Niektórzy władali dzirytami rozdzielającemi się w wiele odnóg, podobne « mi do rogów antylopy, sierpami, kosami przywiązanemi do sznura, trójkątami z żelaza, maczugami, szydłami... Etjopowie z Bambotu mieli ukryte w swych włosach małe zatrute groty. Inni, idąc z próżnemi rękami, dzwonili szczęką.
Ustawiczny ruch panował pośród tych tłumów. Dromadery, pomazane smołą jak okręty, przewracały, po drodze kobiety, idące z dziećmi na rękach. Zapasy — żywności marnowano, rozsypując; deptano sól, pakiety gumy, daktyle nadgniłe i orzechy popsute; często na łonie pokrytem robactwem wisiał na cienkim sznurku pyszny diament poszukiwany nieraz przez satrapów, kamień bajecznej wartości, który mógł wystarczyć na zakupienie królestwa. Oni sami nie wiedzieli, co posiadają i za czem gonią. Jakiś urok nowości i ciekawość popychała ludy koczownicze, które nie widziały nigdy miasta i były przerażone prawie widokiem ciemnych murów. Międzymorze nikło okryte ludem, długa przestrzeń, na której powznoszone namioty wyglądały jak chaty w czasie zalewu, rozciągała się aż do pierwszych szeregów innych barbarzyńców, którzy niby potok rozlanego żelaza systematycznie się rozłożyli około wodociągu.
Kartagińczycy nie ochłonęli jeszcze z postrachu, w jaki wprawił ich ten straszny napływ wrogów, kiedy ujrzeli znowu z prawej strony przybywające niby potwory i gmachy z masztami, wiązadłami, licznemi gzemsami, tarczami, machiny oblężnicze, które nade słały miasta tyryjskie. Sześćdziesiąt karrobalist, ośmdziesiąt cztery onagry, trzydzieści skorpjonów, pięćdziesiąt tollenonów, dwadzieścia taranów i trzy olbrzymie katapulty, które wyrzucały kawały skał ważące do piętnastu talentów.
Ludzie uczepieni u dołu popychali te maszyny, które za każdym krokiem wstrząsały się straszliwie i zbliżały do murów.
Jednak trzeba było jeszcze niemało czasu na ukończenie przygotowań oblężniczych. Jurgieltnicy, nauczeni przykładem poprzedniej porażki, nie chcieli się narażać na bezużyteczne próby. To też ani z jednej, ani z drugiej strony nikt nie naglił do przyspieszenia stanowczego ruchu, widząc, że po nim musi nastąpić albo zupełne zwycięstwo albo ostateczny upadek. Kartagina mogła się długo bronić. Jej grube mury przedstawiały dostateczny odpór szturmom. Jednakże od strony katakumb część murów była już nadwerężona i w czasie ciemnych nocy przez szpary między kamieniami widziano światła błyszczące po chatach Malki.
Tam żyły z nowymi swymi małżonkami owe kobiety jurgieltników wypędzone przez Mathona, które przecież nie straciły serca do dawnych swych kochanków, i widząc ich teraz zdaleka powiewały chustkami, dając znak o sobie; potem wychodziły rozmawiać w ciemnościach z żołnierzami przez rozpadliny murów, a nakoniec pewnego rana doniesiono Wielkiej Radzie, że wszystkie znikły. Jedne przesuwały się między kamieniami, inne odważniejsze spuściły się na sznurach.
Nareszcie Spendius postanowił wykonać swój dawno obmyślany plan.
Wojna, trzymając go w oddaleniu, powstrzymywała dotąd śmiały pomysł awanturnika. Z początku zaś, kiedy wrócił pod Kartaginę zdało mu się, że mieszkańcy stolicy przeniknęli jego zamiary, lecz wkrótce zmniejszono straż na wodociągu, widocznie za mało miano ludzi, aby bronić okopów.
Były niewolnik wprawiał się długi czas do wyrzucania strzał przeciw czerwonakom na jeziorze. Następnie jednego wieczora przy świetle księżyca prosił Mathona, ażeby w połowie nocy kazał rozpalić wielki ogień ze słomy, i w czasie gdy wszyscy przerażeni tym niespodzianym płomieniem napełniali krzykiem powietrze, on, wziąwszy z sobą Zarxasa, udał się brzegiem rzeki w kierunku Tunisu. Przybywszy do ostatnich arkad zwrócili się wprost ku wodociągowi; ponieważ miejsce było tu odsłonięte, więc, czołgając się, przybyli aż do samych podstaw. Placówki przechadzały się spokojnie po platformie, a za ukazaniem «się płomieni i odgłosem trąb żołnierze będący na straży, spodziewając się szturmu, pospieszyli w stronę Kartaginy.
Jeden człowiek tylko pozostał. Rysował się on czarno na tle niebios, promienie księżyca padały na niego, uwidoczniając zdaleka cień nieforemny, niby poruszający się obelisk.
Poczekali chwilę, zanim stanął przed niemi, a wtedy Zarxas ujął swą procę, lecz Spendius przez ostrożność lub dzikość wstrzymał go.
— Nie, — mówił — świst kuli narobi hałasu, zostaw go mnie.
I naciągnąwszy łuk z całej siły, oparł go na wielkim palcu swej lewej nogi i wycelował. Strzała poleciała.
Cień nie padł, lecz zniknął.
— Jeżeli ranny, to go usłyszymy, — rzekł Spendius, i zaczął skakać żywo z piętra na piętro, tak jak to zrobił pierwszym razem, pomagajac sobie sznurem i hakiem; stanąwszy w górze, zrzucił trupa. Balearczyk zaś przywiązał drąg z młotkiem i obrócił nim. Trąby nie brzmiały już wcale, wszystko było spokojne. Spendius podźwignął jednę z płyt, wszedł w wodę i otwór zamknął za sobą.


W drodze...

Rozliczając odległość liczbą swych kroków, przybył właśnie do miejsca, w którem zapamiętał szparę podłużną. Przez trzy godziny, to jest do samego rana pracował ciężko, chwytając zaledwo niekiedy cokolwiek powietrza przez spojenia płyt; upadając ze znużenia, ileż to razy był bliskim śmierci.
Nakoniec dał się słyszeć trzask jakiś okropny, olbrzymi kamień, odskakując od arkad wewnętrznych, stoczył się.na dół, i nagle wodospad, ba, rzeka cała buchnęła na płaszczyznę; wodociąg, obalony w połowie, przewrócił się. Było to hasłem śmierci dla Kartaginy, a zwycięstwem dla barbarzyńców. W tejże chwili Kartagińczycy rozbudzeni ukazali się na murach, na domach, na świątyniach. Barbarzyńcy oddawali się szalonej radości, tańczyli wokoło wielkiego spadku wody, i z radości biegli skrapiać nią swe głowy.
Na szczycie zaś wodociągu ukazał się człowiek odziany burą, podartą tuniką. Pochylał się on nad brzegiem z rękami założonemi wtył i poglądał, zdając się sam dziwić własnemu dziełu.
Wkońcu, wyprostowawszy się, obiegł dumnym wzrokiem horyzont, jakgdyby mówił:
— Wszystko teraz do mnie należy!
Oklaski barbarzyńców rozległy się wokoło, a Kartagińczycy, pojmując swój upadek, zawyli z rozpaczy. Wtedy Spendius zaczął biegać po platformie i, niby przewódca triumfalnego wozu na igrzyskach olimpijskich, uniesiony dumą wzniósł wgórę ręce.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Flaubert i tłumacza: Natalia Dygasińska.