<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Flaubert
Tytuł Salammbo
Podtytuł Córa Hamilkara
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej“
Data wyd. 1926
Druk Polska Drukarnia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Natalia Dygasińska
Tytuł orygin. Salammbô
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
MOLOCH.

Barbarzyńcy nie potrzebowali obwarowywać się od strony Afryki, która im sprzyjała, lecz aby ułatwić przystęp do murów, sypano groble nad otaczającą je fosą. Następnie Matho podzielił armję na wielkie półkola, aby otoczyć lepiej Kartaginę. Hoplici jurgieltników byli w pierwszym rzędzie, za nimi procarze i jeźdźcy, w głębi zaś znajdowały się bagaże, wozy i konie, przed tem wszystkiem o trzysta kroków od wież były machiny.
Nieskończona rozmaitość tych bojowych machin, których nazwy zmieniały się wiele razy w ciągu wieków, może się jednak zredukować do dwóch systemów: jedne działające jako bomby, drugie jako łuki.
Pierwsze, katapulty, składały się z belki poziomej, umieszczonej w oprawie kwadratowej, przed którą w części przedniej był cylinder opatrzony linami utrzymującemi drąg z miejscem do przyjmowania pocisków. Podstawy okręcone były sznurami, które, zwalniając się, wypuszczały silnym zamachem ciosy.
Inne machiny przedstawiały w sobie mechanizm więcej skomplikowany, działała tam sprężyna, która za lekkiem dotknięciem wyrzucała strzały.
Katapulty zwały się również onagrami z powodu podobieństwa do dzikich osłów, które wyrzucają nogami kamienie, — ballistami, skorpjonami, które znów opatrzone były w haki i tablice spuszczające się za uderzeniem pięści.
Budowa tych machin wymagała mądrej znajomości rzeczy i długich kombinacyj. Drzewo do nich powinno było być wybrane z najtwardszych gatunków, koła, lewary, dźwignie, walce windy i bębenki z najlepszego metalu zrobione.
Największe z nich sprowadzono pokolei i ustawiono naprzeciw nieprzyjaciela.
Spendius umieścił trzy wielkie katapulty w głównych punktach, przed każdą bramą ustawił tarany, przed każdą wieżą kusze i karrobalisty. Trzeba je było jednak zabezpieczyć przeciw pociskom ognistym rzucanym przez oblężonych, oraz wyrównać fosę dzielącą od wałów.
Potworzono więc galerje z plecionej trzciny i dębowych obręczy, które nakształt olbrzymich pancerzy poruszały się na kółkach.
Tymże sposobem porobione małe altanki, które osłonięte skórą a wypchane morskiemi roślinami, chroniły robotników; katapulty zaś i ballisty były jeszcze okryte tkaniną moczoną w occie dla uczynienia ich niepodległemi spaleniu. Kobiety i dzieci zbierały kamienie oraz piasek, własnemi rękami podając żołnierzom.
Kartagińczycy również się przygotowywali. Hamilkar dodał otuchy, upewniając lud, że wody w studniach znajduje się ilość dostateczna na sto dwadzieścia trzy dni; ta wiadomość jak równie jego samego obecność, a nadewszystko powrót cudownej zasłony ożywiły niknące nadzieje. Kartagina dźwignęła się z pognębienia. Ci, którzy nie należeli do pokolenia chananejskiego, dzielili też zapał drugich. Uzbrojono niewolników, wypróżniono arsenały; obywatele kartagińscy zajęli nowe stanowiska i obowiązki. Przybyło tysiąc dwustu zbiegów, których suffet mianował dowódcami. Cieśle, puszkarze, kowale i złotnicy byli przyzwani do reparacji machin, Kartagina bowiem przechowała ich kilka, pomimo warunków pokoju rzymskiego. Teraz więc przygotowano je do użytku.
Miasto było niedostępne z dwuch stron: wschodniej i północnej, bronione przez morze i zatokę. Na murach zaś przeciw barbarzyńcom składano pnie drzewa, kamienie młyńskie, kufy napełnione siarką lub olejem, powznoszono stosy. Dalej nagromadzono kamienie na platformach wież, a domy, przytykające do wałów, zburzono i gruzami wzmocniono okopy. Barbarzyńcy byli rozjątrzeni temi środkami obrony; chcieliby byli przyspieszyć napad, lecz ciężary umieszczone w katapultach były tak wielkie, że liny się wciąż zrywały i szturm coraz się opóźniał.
Nakoniec dnia trzynastego miesiąca — Schabar, o wschodzie słońca dał się słyszeć wielki huk przed bramą Khamona. Siedmdziesięciu pięciu żołnierzy zarzucało liny przywiązane do olbrzymiej belki zawieszonej poziomo na łańcuchach, którą zakończał taran spiżowy, owinięty w skóry ściskane żelaznemi obręczami; był on grubszy trzy razy od człowieka, długi na sto dwadzieścia stóp i posuwający się za pomocą mnóstwa rąk go popychających.
Inne tarany przed drugiemi bramami rozpoczęły również działania. Ludzie wdrapywali się po drabinach wgórę, gzemsy i haki skrzypiały, osłony powiewały wśród gradu strzał i kamieni sypiących się bez liku. Niektórzy żołnierze zbliżali się ku murom, kryjąc pod pancerzem garnki z żywicą i ciskali niemi. Ten zbiór kul, kamieni, pocisków, ogni przechodził ponad pierwsze szeregi i zakreślał krzywą linję poza murami.
Lecz na tych murach ustawiono mnóstwo długich żerdzi z masztami okrętowemi, za niemi zaś były półkola zębate, które osłabiały rzuty pocisków i szkodliwość taranów. Utarczka zatem była trudna i trwała aż do wieczora.
Kiedy nazajutrz jurgieltnicy wrócili do swego dzieła, ujrzeli cały mur zasłany mnóstwem pak bawełny, płótna, poduszek, strzelnice pozasłaniane były matami, pośród zaś wysokich żerdzi widać było jeszcze widły i deski ustawione na kijach. Rozpoczął się znów dzielny opór.
Grube pnie drzew utrzymywane na linach, spadały i podnosiły się wgórę, uderzając w tarany. Wyrzucane haki zrywały dachy z domów, a ze szczytu wież spadały potokiem kamienie i głazy.
Nakoniec tarany zdołały rozbić bramę Khamona i Tagastańską, lecz Kartagińczycy zgromadzili tutaj taką ilość rozmaitych przedmiotów, że wrzeciądze nie puściły wcale.
Wtedy wymierzono przeciwko murom świdry, które wpadając w spojenia kamieni rozrywały je. Machiny były doskonale urządzone, tak, że od rana do wieczora funkcjonowały bez szwanku, z doskonałością i monotonją pracującego tkacza.
Spendius niestrudzonym był przy nich. On sam wiązał liny. Chcąc mieć zupełną zgodność w rzutach, przyciągano sznury, próbując pokolei, dopóki nie wydały jednakowego dźwięku. Były niewolnik stanąwszy na brzegu działa uderzał lekko nogą, przysłuchując się jak muzykant strojący lirę; a kiedy widział wznoszącą się wagę, kiedy cała machina trzęsła się za dotknięciem sprężyny, a kamienie i pociski leciały gęstym deszczem, on. pochylał się naprzód i wyciągał ręce w powietrze, jakgdyby chciał lecieć z niemi.
Żołnierze, podziwiając zręczność Greka, chętnie wykonywali jego rozkazy. Rozweselano się przy pracy żarcikami, nadając przezwiska machinom, naśladując winobranie, przemawiając do onagrów niby do osłów; „Nuże, tocz się żywo!” a do skorpjonów: „Hej, przebijaj aż do serca!“ itp. a te powtarzane koncepty ożywiały zapał barbarzyńców.
Jednakże działania machin oblężniczych nie osłabiały wcale szańców, które składały się z dwuch ścian murowanych, napełnionych wśrodku ziemią. Jeżeli strącono wyższe części, to oblężeni natychmiast je naprawiali.
Matho tedy kazał zbudować wieże drewniane tak wysokie jak wieże z kamienia na szańcach. Zarzucono fosę głazami, klocami drzewa, darniną, worami nawet, ażeby ją wypełnić najprędzej; a nim jeszcze została zasypaną, już niezmierne tłumy barbarzyńców przybyły, uderzając o mury niby wezbrane morze.
Użyto sznurowych drabinek, sambuków czyli mat, tworząc z nich ruchome mosty. Umieszczono je w prostych linjach, opierając o mur, a jurgieltnicy z bronią w ręku wstępowali po nich. Żaden Kartagińczyk się nie ukazał, chociaż nieprzyjaciel dosięgnął już dwuch trzecich odległości. Lecz wtedy niespodziewanie otworzono strzelnice i z nich niby z paszczy smoka wybuchły dym oraz. płomienie; piasek posypał się zgóry, siarka czepiała się odzieży, roztopiony ołów rozlany po kaskach tworzył dziury w ciałach, deszcz iskier zasypywał twarze, wypalając oczy, które zdawały się płakać wielkiemi łzami.
Ludzie pożółkli od oliwy. Zapalały im się włosy, a uciekając zapalali sobą innych. Chcąc to ugasić, rzucano na nich płaszcze zmaczane we krwi. Niektórzy zostawali na miejscu nieruchomi, sztywni jak koły, z otwartemi usty i wyciągniętemi ramionami.
Tak przez wiele dni rozpoczynano atak, gdyż jurgieltnicy spodziewali się zwyciężyć wysiłkiem swej odwagi i śmiałości. Niekiedy jeden człowiek, stanąwszy na ramionach drugiego, zagłębiał żelazo między kamienie i posługiwał się tem niby szczeblem do wzniesienia się wyżej, dalej zaś czepiając się brzegów strzelnic wystających za mury, dostawał się do pewnej znacznej wysokości, z której jednak niespadzianie bywał strącony. Głęboki rów zapełnili ranni, trupy, żywi i konający, tarzając się wśród poszarpanych wnętrzności, rozbitych mózgów, sadzawek krwi, ręce i nogi sterczące Zz tej masy robiły wrażenie tyczek w gorejącej winnicy.
Ponieważ drabiny okazały się niedostateczne, użyto tollenonów, to jest narzędzi złożonych z długiej belki umieszczonej poprzecznie na drugiejże takiej, i mającej na zakończeniu kosz czworograniasty, w którym trzydziestu ludzi z bronią pomieścić się mogło. Matho chciał wsiąść do najpierwszego z takich koszów, lecz Spendius go powstrzymał.
Wtedy żołnierze zakręcili windę, wielka belka podniosła się naprzód prostopadle, a potem zanadto obciążona zgięła się niby ogromna trzcina. Żołnierze ukryci aż po brodę skurczyli się tak, że było widać tylko pióra od kasków. Nakoniec, kiedy już wznieśli się na pięćdziesiąt stóp w powietrzu, zwrócili się w prawo, znowu w lewo, a potem opadając, niby ramieniem olbrzyma trzymającego w ręku kohortę pigmejczyków, tollenon postawił na murze kosz napełniony ludźmi; ci, wyskoczywszy, znikli w tłumie oblężonych i nie ukazali się więcej nigdy. Wszystkie inne tollenony równie szybko się załatwiały. Lecz potrzeba było tego sto razy więcej dla zdobycia miasta. Zużytkowano ich więc w sposób więcej morderczy, zapełniano kosze łucznikami etjopskiemi, a gdy liny zostały wyprężone, utrzymywano kosz wysoko zawieszony ponad szańcami, wtedy wypuszczali oni swe zatrute strzały. Pięćdziesiąt tollenonów wznoszących się ponad strzelnicami otaczało Kartaginę na kształt potwornych sępów. Negrowie zaś śmieli się, widząc straż nieprzyjacielską, ginącą od tych zabójczych grotów.
Hamilkar wysłał w te miejsca hoplitów, którym każdego rana dawano pić sok z pewnych ziół zabezpieczających od trucizny. Jednego ciemnego wieczoru wódz kartagiński wyładował oddział najlepszych swych żołnierzy na szkuty i deski, a zwracając się w prawą stronę portu, wysłał ich ku Taenia. Kiedy się zbliżyli do pierwszych nieprzyjacielskich szeregów, wpadli na nie i sprawili ogromną rzeź. A w tymże czasie ludzie zawieszeni na linach spuścili się z murów, niosąc pochodnie, któremi zapalili roboty oblężnicze jurgieltników, i powrócili na powrót.
Matho stał się zaciekły. Każda przeszkoda podniecała jego gniew, dochodził prawie do szaleństwa. Wzywał nieraz myślą Salammbo na schadzkę a później oczekiwał jej, gdy zaś nie przybyła, uważał to za nową zdradę i unosił się nienawiścią ku niej, Wtedy, gdyby był ujrzał jej trupa, byłby pewnie już opuścił dzieło.
Tymczasem podwajał straże przednie, przekładał szubienice wokoło szańców, umieszczał pułapki w ziemi i rozkazał Libijczykom sprowadzić drzewo z całego lasu i rozłożyć ognisko, aby spalić Kartaginę niby schronienie lisów. Spendius obstawał za oblężeniem dalszem. Wyszukiwał najstraszniejsze machiny jakich nigdy dotąd nie widziano.
Inni barbarzyńcy, obozujący wśród międzymorza, niecierpliwili się tą zwłoką domagając się, aby im dozwolono działać.
Wtedy posunęli się ze swemi kordelasami i dzirytami do bram. Lecz obnażone ich członki, ułatwiając rany, zostały przez Kartagińczyków straszliwie pokaleczone. Inni jurgieltnicy cieszyli się tem, zazdroszcząc im korzyści z rabunku; z tego wynikły kłótnie i bójki pomiędzy niemi. Okolica też już była spustoszona, wkrótce zaczęło brakować żywności, i wszystko zniechęcało tych ludzi. Luźne hordy zaczęły się rozchodzić, lecz tłumy były tak wielkie, że tego ubytku nie dostrzeżono. Najwytrwalsi próbowali kopać ruiny, lecz ziemia zapadała się zawsze. Rozpoczynali w innych miejscach, ale Hamilkar odgadywał ich kierunek, przykładając ucho do swego bronzowego puklerza i rozkazał bić kontrminy pod drogą, którą prowadzono wieże drewniane, i stąd te także niespodzianie znikały pod ziemię.
Nakoniec wszyscy uznali, że stolica była niezdobytą dotąd, dopókiby nie wzniesiono tarasów wyrówwnywających wysokości murów tak, żeby można walczyć na jednym poziomie. Wypadło przytem brukować szczyt takiego tarasu, ażeby powprowadzać działa. Wtedy dopiero już nie mogłaby się Kartagina opierać.
Biedne miasto cierpiało natenczas nieznośne pragnienie. Miara wody, kosztująca w początkach oblężenia dwa kesitah, sprzedawała się teraz po szekelu srebrnym. Zapasy mięsa i zboża wyczerpywały się, także. Obawiano się głodu i przebąkiwano o pozbyciu się nieużytecznych ust, co przestraszało ogół.
Od placu Khamona do świątyni Melkarta trupy zapełniały ulice. A ponieważ to było przy końcu lata, wielkie muchy czarne niepokoiły walczących. Starcy zbierali rannych, ludzie pobożni zajmowali się grzebaniem ciał poległych krewnych i przyjaciół. Posążki woskowe z włosami i odzieżą wystawiono przed drzwiami domów. Rozpływały się one od gorąca palonych obok pochodni; farby kroplami spadały na ramiona a strumienie łez oblewały twarze tych, którzy byli obowiązani nucić obrządkowe hymny pogrzebu; wkoło spieszyły bandy uzbrojonych, ogłaszali rozkazy i słychać było straszny huk taranów bijących o mury. Temperatura stała się tak ciężką, że ciała nieboszczyków, nabrzmiewając, nie mogły się mieścić w trumnach, palono je więc na dziedzińcach. Stąd nieraz płomienie obejmowały pożarem sąsiednie gmachy, a ogień, wyrywając się przez dachy, tryskał niby strumienie krwi z otwartej arterji.
Tak tedy Moloch opanował Kartaginę, niszczył szańce; przeciągał po ulicach, pochłaniał nawet trupy.
Ludzie na znak rozpaczy ubrani w szaty z pozbieranych łachmanów, rozsiedli się po rynkach, powstawali przeciw Senatowi i Hamilkarowi, przepowiadali ludowi zupełny upadek i zachęcali go do buntu. Najniebezpieczniejsi byli ci, co się upajali blekotem. Oni to w swych napadach uważali się za dzikie zwierzęta i rzucali się na przechodniów. Zbierały się wkoło nich tłumy, zapominano o położeniu Kartaginy. Suffet postanowił ich opłacić, aby mu pomagali do prowadzenia jego polityki.
Chcąc zatrzymać w mieście łaskę bogów, obwieszano łańcuchami ich wizerunki, czarne welony powiewały na bóstwach pateckich a włosiennice wkoło ołtarzy. Dalej starano się pobudzić zazdrość Baalów, powtarzając w pieśniach:
— Dozwolicież się zwyciężyć, o bogowie nasi, czyż inni będą silniejsi od was? O powstańcie, ratujcie nas, aby narody nie rzekły: „Gdzież są bogi Kartaginy!”
Ustawiczny niepokój napełniał również zgromadzenia kapłanów. Kapłani Rabetny osobliwie przejęci byli trwogą, albowiem odzyskanie welonu cudownego nic nie pomogło. Jeden z nich tylko odważył się wychodzić. Był to wielki kapłan, Schahabarim.
Udawał się on do Salammbo. Lecz tam pozostawał milczący, topiąc w niej swoje źrenice, lub też rzucał słowa i wyrzuty ostrzejsze, niż kiedykolwiek.
Przez niepojętą sprzeczność, nie mógł on wybaczyć młodej dziewicy tego, że wypełniła jego rozkaz. Schahabarim bowiem wszystko zgadywał, a natrętne wspomnienia rozbudzały w nim zazdrość niemocy. Oskarżał ją, że była przyczyną wojny, dowodząc, iż Matho oblegał Kartaginę jedynie dla tego, aby odebrać cudowną zasłonę. Nie powstrzymywał też złorzeczeń i złośliwej ironji, mówiąc o tym barbarzyńcy, który chciał posiadać rzeczy święte... Nie o zasłonie jednak myślał zapewne kapłan.
Salammbo nie doznawała już teraz obawy w jego obecności. Dawne udręczenia opuściły ją, czuła się zupełnie spokojną. Jej wzrok nie był tak błędnym, aby błyszczał blaskiem spokoju.
Tylko Python utracił siły, a ponieważ dziewica przeciwnie zdawała się być zupełnie zdrową, przeto stara Taanach cieszyła się, widząc, że wąż wziął na siebie chorobę jej młodej pani.
Jednego rana znaleziono go pod rzemiennym łożem zwiniętego w kłębek, zimnego jak marmur, z głową zagłębioną w stos robactwa. Na krzyki niewolnicy przybiegła Salammbo, lecz poruszyła go tylko końcem swego sandałka z taką obojętnością, że stara osłupiała ze zdziwienia.
Córka Hamilkara nie odbywała już praktyk religijnych z dawną gorliwością. Przepędzała dni całe na tarasie z opartemi o balustradę rękami, patrząc wdal na rysujące się po niebie murowane szczyty miasta, wkoło których strażnicze piki wyglądały niby wieńce z kłosów.
Zdaleka dziewica widziała ruchy barbarzyńców, a gdy oblężenie było zawieszone, mogła rozpoznać ich zatrudnienia. Naprawiali sobie broń, czesali włosy, lub myli w morzu zakrwawione ręce. Namioty były zamknięte, bydlęta jukowe pożywały spokojnie, — stalowe kosy zebrane w półkole wyglądały jak srebrny bułat rzucony u stóp wzgórza.
Salammbo myślała o rozmowach z Schahabarimem, wyglądała przybycia swego narzeczonego Narr-Havasa i uczuwała chęć wielką — pomimo swej nienawiści — zobaczyć Mathona; ze wszystkich Kartagińczyków, ona jedna nie lękałaby się z nim rozmawiać.
Często ojciec przybywał do jej dziewiczej komnaty, zasiadał, bujając się na poduszkach, i wpatrywał się w nią rozrzewionym wzrokiem, jakgdyby w widoku swej jedynej córki czerpał jakieś orzeźwienie w swojem znękaniu. Czasami badał ją o szczegóły bytności w obozie jurgieltników. Pytał, czy przypadkiem nie była tam przez kogo posłaną, lecz ona skinieniem głowy odpowiadała, że nie, bo dziewica chlubiła się odzyskaniem świętego welonu. Suffet najczęściej wypytywał ją o Mathona, ciekawy jego wojennych zatrudnień. Nie chciał zastanawiać się wcale nad tem, jak jego córka spędziła godziny długie w namiocie barbarzyńcy. Salammbo wcale nie wspominała o Giskonie, gdyż wygłaszane przez niego przekleństwa napełniały ją straszną trwogą; taiła również chęć swoją do zamordowania Mathona, gdyż obawiała się zostać zganioną, iż nie wypełniła tego. Mówiła tylko, że wódz wydawał jej się bardzo gwałtownym, że krzyczał wiele a potem usnął. Więcej nie opowiadała, może przez uczucie wstydu, a może przez dumę, nie przywiązując żadnej wagi do pocałunków żołnierza. Wszystko to zresztą przesuwało się po jej głowie w zamglonych i posępnych obrazach niby pamiątka męczącego snu, i nie wiedziała nawet jakiemiby słowy opisać to uczucie. Jednego wieczoru, gdy tak oboje z ojcem znajdowali się razem, weszła Taanach skłopotana.
— Jakiś starzec z dzieckiem był na podwórzu i żądał widzieć się z suffetem.
Hamilkar zbladł i zawołał żywo:
— Niech wejdzie.
Wszedł Iddibal bez składania pokłonu, trzymając za rękę młodego chłopczynę okrytego płaszczem z koźlej wełny i, podnosząc kaptur zasłaniający jego twarz, przemówił:
— Oto on jest, panie, odbierz go sobie.
Wtedy suffet pociągnął niewolnika w głąb pokoju, a chłopiec pozostał stojąc na środku, i wzrokiem więcej ciekawym niż zdumionym spoglądał na bogaty sufit, na sprzęty, naszyjniki rozwieszone wśród purpurowych draperyj i na kobietę tak wspaniale piękną, pochyloną ku niemu. Mógł on mieć około dziesięciu lat wieku i nie był wyższym od rzymskiego miecza, kręcone włosy ocieniały mu wypukłe czoło, z pod którego błyszczące źrenice zdawały się mieć za mało dla siebie przestrzeni. Nozdrza wąskiego nosa rozdymały się gwałtownie, a w całej powierzchowności chłopięcia, świeciła jakaś powaga właściwa ludziom przeznaczonym do wielkiej przyszłości; kiedy odrzucił swą ciężką opończę, pozostał okryty tylko rysią skórą, opierając swobodnie na płytach posadzki swe drobne nagie stopy okryte kurzem. Widać było, że zgaduje, iż chodzi o jakieś ważne sprawy, bo czekał nieruchomy z rękami wtył założonemi. Nakoniec Hamilkar przyzwał swą córkę i rzekł do niej po cichu:
— Zatrzymasz go u siebie, rozumiesz? Trzeba, aby nikt z domowników nie wiedział o jego pobycie tutaj.
Potem, wychodząc, pytał jeszcze Iddibala, czy był pewnym, że ich nie zauważono?
— Nie, — odrzekł niewolnik — ulice były zupełnie puste.
W czasie wojny zajmującej cały kraj, wierny sługa lękał się o bezpieczeństwo syna swojego pana. Nie wiedząc, gdzie go ukryć, przekradł się około wybrzeży na szalupie, a przez trzy dni, lawirując po zatoce, rozpatrywał szańce. Nakoniec tego wieczora, spostrzegłszy w miejscach otaczających świątynię Khamona panującą ciszę i spokojność, przesunął się lekko i wylądował blisko arsenału, gdzie wejście do portu było wolne. Wkrótce potem barbarzyńcy rozstawili załogę, aby powstrzymać Kartagińczyków od wycieczki, powznosili wieże drewniane i sypali taras.
Komunikacja miasta natenczas była zupełnie przerwana i głód wszechwładnie zapanował.
Pozabijano wszystkie psy, muły, osły, potem nawet piętnaście słoni, które sprowadził suffet. Lwy w świątyni Molocha wpadały w wściekłość i hierodulowie nie ważyli się już do nich przystąpić. Żywiono je zrazu, dając na pastwę rannych barbarzyńców, potem rzucono nieostygłe trupy, lecz lwy nie chciały przyjąć tego pokarmu i wszystkie wyginęły. O zmroku wielu ludzi błądziło po starych obwodach miasta, zbierając między. kamieniami wyrosłe zioła i kwiaty, które wygotowano w winie, albowiem mniej to kosztowało jak woda. Inni wciskali się ukradkiem aż za przednie straże nieprzyjaciół i w namiotach kradli pożywienie. Barbarzyńcy zdumieni tą odwagą, dozwalali nieraz spokojnie im powracać. Nakoniec przyszedł dzień, w którym Senat postanowił zarzynać rumaki Eschmuna. Były to zwierzęta bardzo czczone, kapłani złotą wstęgą zaplatali im grzywy, były one symbolem biegu słońca oraz wyobrażeniem ognia w jego najwznioślejszej postaci. Mięso ich podzielone zostało na równe części i ukryte w ołtarzu; wieczorami zaś pod pozorem nabożeństwa, starszyzna udawała się do świątyni, posilano się tam skrycie i zabierano w tunikę po kawałku mięsa dla swych rodzin. W oddalonych częściach miasta zamożniejsi mieszkańcy barykadowali się przed innymi nędzarzami. Pociski katapult, i gruzy zburzonych dla obrony gmachów tworzyły nagromadzone wpośródku ulic stosy. W najspokojniejszych godzinach zrywały się masy ludu biegnąc z” krzykiem; a ze szczytu Akropolu rozniecone po żary wyglądały niby bujające z wiatrem szaty purpury.
Trzy główne katapulty nie przestawały być czynnemi, a zniszczenie sprawiane przez nie było przerażające. Nieraz głowa człowieka stoczyła się do przedsionka Syssitów. Na ulicy Khamona kobieta wydająca na świat dziecię została zdruzgotaną kawałkiem marmuru, a dziecina jej wraz z łóżkiem porwaną była gdzieś na dalekie przedmieście, gdzie znaleziono potem i kołdrę.
Najwięcej jednak dokuczały pociski procarzy, padały one na dachy, do ogrodów, w środek domostw, i tam właśnie sprawiały spustoszenie pomiędzy zgnębionemi obłężeńcami. Na tych straszliwych grotach wyryte były wyrazy, które się potem odbijały na ciałach zabitych, i nieraz czytano na trupie złorzeczenia i przekleństwa, jak np. „wieprz, szakal, plugawy robak“, lub złośliwe żarty, np. „uderz teraz, zasłużyłeś na to” itp.
Część szańców zapadła się zapewne wskutek, podminowania. Wtedy mieszkańcy Malki znaleźli się oddzieleni od starego okręgu Byrsy, mając przed sobą barbarzyńców; ponieważ zaś miasto zajęte było wzmacnianiem murów, opuszczono więc ich i wszyscy wyginęli. Chociaż byli powszechnie nienawidzeni, przecież to ich nieszczęście podnieciło jeszcze wyrzekania na Hamilkara, który nazajutrz rozkazał otworzyć własne lamusy ze zbożem dla ludu; przez trzy dni czerpano w nich do woli. Jednakże pragnienie stawało się coraz nieznośniejsze. Widzieli przed sobą kaskady czystej wody wytryskające z wodociągu, oświeżone promieniami słońca z przeglądającą się w nich tęczą. Widać było też, na większe udręczenie, mały strumień kręto przebiegający doliną i uciekający w zatokę. Hamilkar tylko nie upadał na duchu, on liczył koniecznie na jakiś traf szczególny a stanowczy.
Polecił swym niewolnikom odrywać srebrne blachy z świątyni Melkharta i wydobyć z portu cztery duże czółna z windami, które sprowadzono z pod Mappali. Tam przebito mur dzielący od wody i wyruszono w świat, aby za jakąkolwiekbądź cenę dostać jej od jurgieltników. Hamilkar martwił się, nie mogąc znieść się z królem numidyjskim, o którym wiedział, że się znajduje poza barbarzyńcami i gotów napaść na nich. Lecz Narr-Havas za słaby, nie myślał się narażać, i suffet musiał wznosić szańce, zgromadzać w Akropolu wszelkie zapasy z arsenału, oraz zająć się jeszcze naprawą machin wojennych.
Zwykle używano na okręcanie katapult ścięgien z karków byczych lub z kolan jelenich, lecz w Kartaginie nie było już byków ani jeleni, a Hamilkar zażądał od starszyzny, ażeby kobiety poświęcały na ten użytek swoje własne włosy. Wszystkie się na to zgodziły, przecież ilość warkoczy okazała się niedostateczną. Było u Syssitów tysiąc dwieście dojrzałych niewolnic, które przeznaczono” na sprzedaż w Grecji lub ltalji. Włosy ich elastyczne przez używanie wonnych namaszczań okazały się wyborne do machin, lecz strata dla skarbu byłaby bardzo znaczna, zatem uchwalono zebrać włosy pomiędzy kobietami gminu. Te zaś, nie dbając o potrzeby ojczyzny, krzyczały zrozpaczone, kiedy służebnicy Rady przybywali z nożycami do strzyżenia ich włosów.
Podwójna wściekłość opanowała wtedy barbarzyńców. Widziano ich zdaleka, jak zbierali tłuszcz z trupów do smarowania machin, lub jak wyrywali im paznokcie na utworzenie sobie pancerzy. Wymyślili także pomieścić w katapultach garnki gliniane napełnione wężami zbieranemi przez negrów, które, padając na płyty, tłukły się i rozpuszczały mnóstwo rozdrażnionych gadów. Potem jeszcze, niezadowolnieni pomysłem, wyrzucali wszelkie rodzaje nieczystości, ścierwa, gnoje itp. Powstała z tego zaraza, zęby Kartagińczykom wypadały, a dziąsła się psuły, jak to bywa w czasie podróży u wielbłądów.
Machiny oblężnicze były ustawione na tarasie, lecz ten niedosięgał wysokości szańców. Zatem przed dwudziestu trzema wieżami fortyfikacyjnemi, wzniesiono dwadzieścia trzy wieże z drzewa. Wszystkie tollenony zostały w nich pomieszczone, a za niemi ukazała się straszliwa machina Demetriusa Poliorceta, zwana helepolem, którą Spendius przygotował. Wielka jak latarnia Aleksandryjska, miała wysokości sto trzydzieści łokci, a szerokości dwadzieścia trzy. Dziewięć pięter osłonionych śpiżem mieściło w sobie trzy tysiące żołnierzy, a na najwyższej platformie znajdowała się katapulta i dwie balisty.
Na ten widok Hamilkar rozkazał wznosić krzyże dla mówiących o poddaniu się. Kobiety nawet przyzwano do udziału w obronie. Wszyscy. zgromadzili się na ulicach, umęczeni strasznem oczekiwaniem.
Wreszcie jednego ranka przed wschodem słońca (a było to siódmego dnia miesiąca Nysan), usłyszano okropny okrzyk wydany przez barbarzyńców, zabrzmiały trąby z ołowianemi tubami, olbrzymie rogi paflagońskie ryknęły jak byki, wszyscy się zerwali, lecąc na szańce. Las pik, lanc, dzirytów i mieczy je„żył się u stóp wałów. Nieprzyjaciele zaczęli wdzierać się na mury: zaczepiono drabiny i wkrótce głowy barbarzyńców ukazały się pośród strzelnic. Belki, utrzymywane przez liczne dłonie, waliły w bramy, a w miejscach, gdzie zabrakło tarasu, jurgieltnicy przybywali w ściśniętych kohortach tym porządkiem, iż pierwszy szereg był całkiem przygarbiony, drudzy ze zgiętemi kolanami i tak. dalej, aż do ostatnich, którzy szli zupełnie wyprostowani. Gdzieindziej zaś, chcąc się dostać wgórę, najwyżsi postępowali na czele, najniżsi wkońcu, a wszyscy prawą ręką wspierali na kaskach swe puklerze, jeden koło drugiego tak ściśle, że tworzyli jakby zbiorowiska olbrzymich żółwi. Pociski zesuwały się po tej twardej skorupie.
Kartagińczycy rzucali kamienie młyńskie, kadzie, beczki, łóżka, wszystko, co tylko zdolne jest gnieść swym ciężarem. Niektórzy czatowali w rozpadlinach muru z przygotowaną siecią, a kiedy się zjawił barbarzyniec, oplątywano go tak, że szamotał się jak ryba. Burzyli sami strzelnice, a odłamy muru staczały się, tworząc oślepiający kurz; katapulty z tarasu, bijąc jedne naprzeciw drugim, roztrzaskiwały się nawzajem i rozlatywały w tysiącznych kawałkach na walczących, niby deszcz gruby. Wkrótce dwa tłumy tworzyły niby jeden wielki łańcuch ciał ludzi, którzy gnietli się wzajem jak szermierze. Mordowano się okropnie. Kobiety zwieszone ze strzelnic wyły przeraźliwie, chwytano je za welony, a białe ich łona świeciły pomiędzy czarnemi ramionami negrów zatapiających w nich sztylety. Trupy ściśnięte w tłoku nie upadały, lecz wsparte o swych towarzyszy, trzymały się czas jakiś prosto z przewróconemi oczyma. Niektórzy z roztrzaskanem czołem kiwali głowami jak niedźwiedzie, z otwartemi do krzyku ustami stali nieruchomi; odcięte ręce bujały w powietrzu. Była to straszną chwila, o której długo wspominali ci, co ją przeżyli.
Tymczasem strzały leciały ze szczytu wież drewnianych i kamiennych. Tollenony wyrzucały długie drągi, a że barbarzyńcy pod katakumbami zrujnowali stary cmentarz miejscowy, więc wyrzucały one też na Kartagińczyków kamienie z grobowców. Pod ciężarem ciężkich koszów częstokroć zrywały się liny i pełno ludzi wznoszących ręce do góry spadało w powietrze.
Do połowy dnia weterańskie pułki hoplitów robiły wycieczki, aby się dostać do portu i zniszczyć flotę. Hamilkar rozkazał rozpalić na dachu świątyni Khamona ogień z wilgotnej słomy, z której dym taki wybuchał, że napastnicy musieli się cofać i powiększali straszliwy zgiełk panujący ku Malce. Już syntagmy, to jest oddziały utworzone z ludzi niezmiernej siły umyślnie dobieranych, wyważyły troje drzwi. Wysokie barykady z desek nabijanych gwoździami wstrzymały ich zapęd. Czwarta brama łatwiej ustąpiła, puścili się nią wszyscy w cwał i niespodzianie stoczyli się w fosę, gdzie przygotowano zasadzki. W południowo — wschodniej stronie Autharyt ze swymi ludźmi rozburzył szańce, w których jakaś szpara zasłoniętą była cegłami. Poza murem wznosiła się grobla, którą co żywo rozkopano, ale dalej znowu napotkali drugi mur z desek i kamieni ułożonych niby szachownica. Był to zwyczaj galijski zastosowany w potrzebie przez suffeta. Gallowie sądzili, że znajdują się przed jakim miastem swego kraju; zaczęli się ostro dobijać, lecz byli odparci.
Od ulicy Khamona aż do targowiska jarzyn cała przestrzeń należała już do barbarzyńców. Samnici dobijali konających lub też spoczywali zapatrzeni na dymiące przed niemi gruzy i rozpoczynającą się woddali walkę.
Procarze, umieszczeni ztyłu, byli wciąż czynni, jednak z powodu długiego użycia broń mieli zepsutą i wielu z nich na wzór pasterzy, ręką rzucało kamienie na przeciwników. Inni wypuszczali ołowiane kule za pomocą bicza. Zarxas osłoniony swemi długiemi czarnemi włosami, biegał wszędzie, podskakując, zachęcał Balearczyków.
Matho zrazu sam nie brał udziału w walce, gdyż chciał dowodzić wszystkiemi barbarzyńcami. Widziano go wzdłuż zatoki, pośród jurgieltników, blisko laguny, przy Numidyjczykach i na brzegach jeziora z negrami; również z głębi równin wysłał tłumy żołnierzy pod linję fortyfikacyjną. Wreszcie zbliżył się sam, a zapach krwi, zgiełk bojowy i odgłosy trąb wojennych rozbudzały w nim zapał, pobiegł do swego namiotu i zrzuciwszy pancerz, przywdział na siebie lwią skórę jako dogodniejszą w bitwie. Paszcza lwa, skrywając głowę wojownika, otaczała mu twarz wielkiemi kłami; dwie przednie łapy krzyżowały się na piersiach, tylne zaś obejmowały szponami kolana jego.
Zatrzymał na sobie gruby pas, za którym tkwił topór o podwojnem ostrzu, i wznosząc w obydwóch rękach swój ciężki miecz, rzucił się gwałtownie ku walczącym, niby rębacz obrzynający gałęzie wierzby, który spieszy się ze swą pracą, aby zarobić jak najwięcej pieniędzy. Tak on szedł, ścinając wokoło głowy Kartagińczyków; tych, którzy chcieli go podejść bokiem, powalał za pomocą rękojeści, atakujących z przodu przebijał ostrzem, a gdy uciekali, rąbał wszystkich niemiłosiernie. Naraz dwuch ludzi rzuciło się, zaczepiając go ztyłu, lecz on w tejże chwili cofnął się do bramy i zdruzgotał ich sobą. Miecz dzielnego Libijczyka podnosił się i spadał bez odpoczynku, nakoniec strzaskał się na murze, wtedy wyjął on, swój wielki topór a rzucając nim wtył i naprzód, płatał Kartagińczyków jak trzodę owiec. Musieli mu ustępować z drogi wszyscy, aż się dostał do drugiego obwodu pod Akropol; — tutaj szczątki spadające zgóry zaściełały stopnie, wyrównywając je z murem wałów; Matho wśród tych gruzów odwrócił się, przywołując swych towarzyszy. Widać było ich kity, jak wśród tłumów kręciły się i nikły; wódz, posunąwszy się ku nim, został otoczony wieńcem ich czerwonym, porwany wpół i uniesiony aż poza szańce w miejsce, gdzie się wznosił wysoki taras.
Wtedy wydał rozkaz a wszystkie puklerze zostały wzniesione i oparte na kaskach, on skoczył na nie, starając się zaczepić o co, aby wejść do Kartaginy; potrząsał swym straszliwym toporem i biegał po tych puklerzach podobnych do bałwanów z bronzu, niby na falach bóg morza ze swoim trójzębem.
W tymże czasie człowiek w białej szacie przechadzał się po szańcach niewzruszony i obojętny na widok otaczającej go śmierci. Czasami przykładał on rękę prawą do oczu, widocznie upatrując kogoś. Wódz barbarzyńców zbliżał się ku niemu, nagle źrenice tego człowieka zabłysły, śniada twarz drgnęła i wznosząc wgórę wychudłe ramiona, zaczął wywoływać przekleństwa...
Matho nie mógł ich dosłyszeć, lecz poczuł w swojem sercu wpływ tego strasznego dzikiego wejrzenia i mimowoli wydał ryk, potem rzucił na Schahabarima swój wielki topór, żołnierze puścili się ku niemu a barbarzyniec, — nie widząc go, upadł wycieńczony. Jednocześnie dał się słyszeć huk ogromny wraz z brzmieniem chrapliwych głosów śpiewających jakieś pieśni.
Był to olbrzymi helepol otoczony mnóstwem żołnierzy, którzy trzymali go się rękami i nogami, ciągnąc za liny a pchając plecami, spadzistość bowiem tutaj okazała się niemożebną do przebycia dla tak nadzwyczajnie ciężkiej machiny. Miała ona wprowadzić ośm kół opasanych żelazem i posuwała się zwolna od samego rana, podobna do góry wznoszonej na drugą górę. Dalej ukazał się w dolnej części olbrzymi taras i mieszczący się we wnętrzu jego, niby posągi z żelaza, opancerzeni żołnierze. Widać ich było na podwójnych schodach łączących piętra; niektórzy czekali na sposobność uchwycenia się murów. Wpośrodku zaś platformy wyższej rozwijały się kłęby sznurów i ogromny drąg katapulty spadał powoli.
Hamilkar znajdował się w tej chwili na dachu Melkharta! Sądził, że straszna machina zwróci się głównie w tę stronę, jako w miejsce murów najwięcej niezdobytych i z tej przyczyny ogołoconych z placówek. Rozkazał zatem niewolnikom znosić naczynia skórzane z wodą w dwie przegrody z gliny utworzone, poprzecznie i formujące rodzaj sadzawki. Woda tam umieszczona wylewała się na taras, a Hamilkar, (co było rzeczą zdumiewającą) nie zdawał się tem niepokoić.
Lecz gdy już helepol był o trzydzieści kroków, — suffet kazał pozakładać pomiędzy. domami deski od studzien aż do szańcow i tą drogą ludzie znosili wodę w amforach i kaskach, którą wypróżniali bezustannie. Kartagińczycy żałowali wody zmarnowanej... lecz nagle gdy taran dotykał już murów, fontanna obfita puściła się ze spojeń kamieni. Ogromna masa ze spiżu i bronzu o dziewięciu piętrach, mieszcząca w sobie więcej jak trzy tysiące żołnierzy, rozpoczęła wolno bujać się niby okręt.
W istocie woda, przenikając taras, rozmiękczyła tak ziemię, że koła zaczęły grzęznąć. Na pierwszem piętrze ukazała się głowa Spendiusa z za skórzanych zasłon, dmącego z całej siły w róg z kości słoniowej. Wielki helepol jakgdyby po konwulsyjnem natężeniu posunął się o dziesięć kroków może, lecz ziemia coraz miękła, koła tonęły w bagnie i wkrótce zatrzymał się, chyląc z niebezpieczeństwem w jedną stronę. Katapulta potoczyła się z platformy i spadła, gniotąc sodą wyższe piętra, żołnierze stojący we drzwiach wpadli w przepaść lub też zatrzymali się na drugim końcu, powiększając swym ciężarem nachylenie helepolu, który trzeszczał we wszystkich spojeniach.
Inni barbarzyńcy pospieszyli, aby go ratować; zgromadzili się wszyscy w tak gęstym tłumie, że wtedy Kartagińczycy mogli — zstąpiwszy ze szańców i napadając ich ztyłu — zabijać z łatwością. Wtenczas znowu przybyły wozy z kosami i uderzyły na tłum oblężeńców, którzy cofnęli się za mury. Noc nadeszła, barbarzyńcy powoli zdołali się oddalić. Na równinach widziano już tylko niby czarne mrowiska rozsiane od niebieskawej zatoki aż do białej laguny, a poza tem jezioro, w którem spływająca krew podobną była do wielkiego bagniska z purpury.
Taras był już natenczas tak przeciążony trupami, że można było mniemać, iż jest z ciał ludzi utworzony. Wpośrodku stał helepol okryty. rynsztunkami, a z niego od czasu do czasu olbrzymie części odrywając się spadały, niby kamienie z burzącej się piramidy.
Po murach świeciły ślady jak strumienie z rozlanego szeroko ołowiu. Tu i owdzie gorzała obalona drewniana wieża, a domy ukazywały się niedokładnie, podobne do stopni amfiteatru, niknąc w zgęszczonym dymie sypiącym iskrami, które ginęły na tle czarnego nieba.
Tymczasam Kartagińczycy, cierpiąc szalone pragnienie, spieszyli ku studniom. Oderwali zapory i ujrzeli błotniste bagno. Co tu począć? Barbarzyńcy byli jeszcze tak silni; odpocząwszy, rozpoczną zapewne bój na nowo.
Lud podzielony na grupy zastanawiał się przez noc całą po ulicach nad swoją dolą. Jedni utrzymywali, że trzeba odesłać kobiety, chorych i starców; inni proponowali opuszczenie miasta i osiedlenie się w jakiej odległej kolonji. Lecz brakowało okrętów; o wschodzie słońca nic nie było jeszcze zdecydowane.
Nie walczono jednak dnia tego, gdyż wszyscy zanadto byli zmęczeni; ci, którzy spali, podobni byli do trupów.
Następnie Kartagińczycy, zastanawiając się nad powodem swych klęsk, przypomnieli sobie, że nie wyprawili w tym roku zwykłej ofiary, należnej Melkhartowi Tyryjskiemu, i przejęci zostali wielką trwogą. Widać bogowie, obrażeni na Rzeczpospolitą, ścigali ją swoją zemstą.
Lud przywykł uważać ich jako okrutnych władców, których łagodzono jeno modlitwą, a którzy dozwalali się ubłagać tylko znacznemi ofiarami. Wszyscy zresztą inni byli bezsilni wobec Molocha pożercy. Do niego istnienie dusz i ciało ludzi należały, dlatego więc, aby życie ocalić, Kartagińczycy mieli zwyczaj poświęcać mu część jakąś swego ciała, aby go uspokoić. Wypalono tedy dzieciom knotami z wełny znaki na czole i barkach, i tym sposobem zadawalniano Baala, a ponieważ zaś ten środek przynosił kapłanom wiele zysków, nie omieszkali oni zalecać go jako środek najskuteczniejszy i najmniej srogi.
Atoli tutaj chodziło o ocalenie Rzeczypospolitej, sądzono więc, że nie wypada uchylać się od żadnego poświęcenia, wobec bóstwa, które szczególniej lubowało się w najstraszniejszych mękach, a od którego łaski wszystko zawisło. Trzeba przecież było nasycić je zupełnie. Niejednokrotne przykłady dowodziły, że to był sposób okupywania ciężkich klęsk, a oprócz tego mniemano, że ofiara ognia oczyściłaby Kartaginę. Okrucieństwo ludzi nęciła już myśl ta, że wybór powinien wyłącznie paść na rodziny znakomite.
Zwołano tedy zgromadzenie starszyzny na długie posiedzenie. Przybył i Hannon. Lecz ponieważ nie mógł siedzieć, ułożył się zatem przy drzwiach wpół osłonięty frendzlami wielkiego dywanu.
Gdy arcykapłan Molocha zapytał, czy zgadzają się wszyscy na poświęcenie swych dzieci, głos Hannona ozwał się gdzieś z głębi, niby ryk złego ducha z cieniów pieczary. Mówił, że żałuje, iż nie ma dzieci dla oddania własnej krwi na ofiarę ojczyznie. Mówiąc to, patrzył na Hamilkara siedzącego na drugim końcu sali; suffet był tak przerażony tem wejrzeniem śmiertelnego wroga, że spuścił oczy. Wszyscy przyświadczyli skinieniem głowy; następnie zaś każdy powinien był powtórzyć według rytuału za arcykapłanem:
— Niech się tak stanie.
Wtedy Senat zasądził ofiarę w tradycyjnych omówieniach.
To uchwalone postanowienie prawie natychmiast było znane całej Kartaginie; rozpoczęły się więc skargi. Zewsząd słychać było krzyki kobiet i pocieszających lub ostro je napominających małżonków.
Tymczasem w trzy godziny potem rozeszła się znowu wiadomość, że suffet odkrył źródło wody przy skalistem wybrzeżu morskiem. Zbiegli się tam wszyscy, pokopane doły w piasku dozwoliły ujrzeć wodę a wtedy niektórzy, kładąc się na brzuchu, pili ją chciwie.
Hamilkar sam nie wiedział, czy to natchnienie bogów, czy też niepewne wspomnienie odkrycia zrabionego niegdyś przez jego ojca, lecz opuściwszy zgromadzenie udał się na tamę i zaczął sam z niewolnikami swemi rozkopywać grunt. Rozdawał odzież, obuwie, wino; oddał resztę zboża zachowanego u siebie. Dozwolił nawet wejść tłumom do swego pałacu i roztworzył im kuchenne magazyny oraz wszystkie pokoje prócz tych, co należały do Salammbo. Oznajmił im, że sześć tysięcy jurgieltników allijskich przybywa i że król Macedonii obiecał przysłać swych żołnierzy. Lecz w drugim dniu już źródła zmniejszyły się, a trzeciego wieczoru były całkowicie wyczerpane. Wtedy wyrok Senatu zabrzmiał na nowo we wszystkich ustach i kapłani Molocha rozpoczęli swą czynność.
Ludzie w czarnych szatach przybywali do domów. Wiele rodziców uciekało wtedy pod pozorem interesów lub za kupieniem pożywienia, służebnicy Molocha przybywszy, zabierali zostawioną im na pastwę dziatwę. Jedni oddawali swe dzieci sami w ponurem milczeniu. Następnie zaś prowadzono je: do świątyni Tanity, której kapłanki miały obowiązek bawić i żywić dzieci aż do chwili uroczystości.
Niespodzianie ci straszni posłannicy zjawili się w domu Hamilkzra, którego znaleźli w ogrodzie.
— Barkasie — rzekli — przybywamy po wiadomą ci rzecz, po twego syna!... Dodali, że napotkano go niedawno przy świetle drugiego księżyca na Mappalach, prowadzonego przez starca.
Suffet stanął niby gromem rażony. Lecz wkrótce pojmując, że wszelki opór byłby próżnym, skłonił się i wprowadził przybyłych do domu handlowego. Przyzwani niewolnicy czuwali naokoło.
Udał się do komnat Sallammbo okropnie pognębiony. Tam ujął jedną ręką Hannibala, drugą oberwał pętlice odzieży, którą ściągnął z chłopca; potem zawiązał mu ręce i nogi, przeciągnął końce przez usta, tworząc knebel, i skrępowanego schował pod rzemienne łoże, zapuszczając do ziemi fałdzistą draperję.
Następnie zaczął chodzić gwałtownie po komnacie, podniósł ramiona, obrócił się, gryząc wargi, a potem stanął z wlepionemi w jeden punkt oczyma, chwiejąc się, jakgdyby bliski był śmierci. Lecz nagle... uderzył trzy razy w dłonie, Giddenem wszedł.
— Słuchajno! — rzekł do niego — idź i wybierz pomiędzy niewolnikami dziecię płci męskiej od ośmiu do dziesięciu lat wieku, z czarnemi włosami i wypukłem czołem, — przyprowadź mi je tutaj, a spiesz się.
Wkrótce Giddenem powrócił, prowadząc chłopczynę.
Było to bardzo wynędzniałe dziecię, wychudłe i napuchnięte zarazem, z cerą szarą podobną do obrzydliwego łachmana wiszącego na niem. Spuszczał głowę i odwróconą ręką przecierał oczy, które mu obsiadały muchy. Czy można by wziąć je za Hannibala? Lecz nie było czasu do wybierania innego.
Hamilkar spojrzał na Giddenema, jakgdyby miał chęć go udusić.
— Idź precz — rzekł. Dozorca niewolników zniknął za drzwiami.
A więc nieszczęście, przed którem tak długo się chronił, nastąpiło, a on z wysiłkiem dzikiej rozpaczy szukał sposobu uniknięcia go.
Abdalonim ozwał się za drzwiami. Przyzywano suffeta, gdyż służebnicy Molocha niecierpliwili się oczekiwaniem.
Hamilkar wydał krzyk, jakgdyby dotknął się rozpalonego żelaza, i zaczął na nowo przebiegać pokój jak szalony. Wreszcie oparł się łokciami na balustradzie i ścisnął dłońmi swe czoło.
Potem w naczyniu porfirowem zawierającem nieco czystej wody, służącej do obmywań Salammbo, suffet pomimo wstrętu i dumy zanurzył dziecię i niby handlarz niewolników zaczął je czyścić szczotką oraz ziemią czerwoną. Następnie wziął dwa kwadraty purpury, z których jednym okrył piersi, a drugim plecy chłopca, spajając je ze sobą pięknemi spięciami z diamentów. Nalał perfum na jego głowę, otoczył szyję naszyjnikiem bursztynowym i włożył na nogi sandałki szyte perłami, czyste sandałki swej córki. Przy tej czynności trząsł się ze wstydu i wzruszenia, a Salammbo, starając się pomagać ojcu, była równie jak on bladą. Dziecię tylko uśmiechało się olśnione nieznanym przepychem, a nawet, ośmieliwszy się, zaczęło klaskać w ręce i skakać. Hamilkar wyprowadził chłopca z sobą, trzymając za rękę tak mocno, jakgdyby obawiał się go stracić; dzieciak doznawszy bólu zaczął płakać wydzierając się suffetowi.
Kiedy przechodzili koło ergastuli, z pod palmy dał się słyszeć głos smutnie błagający:
— Panie, o panie!
Hamilkar obrócił się i spostrzegł człowieka wstrętnej powierzchowności, jednego z nędzarzy tułających się przypadkiem koło domu.
— Czego chcesz? — zapytał.
Niewolnik, drżący cały, wyjęczał:
— Jestem ojcem tego dziecka...
Hamilkar nie zatrzymał się dłużej, a tamten biedak szedł za nim zgarbiony, zgięty, z głową wyciągniętą naprzód. W twarzy miał wyryte niewypowiedziane cierpienie; łkania, które chciał przytłumić, wyrywały mu się gwałtem. Widać było, że pragnął zaczePić swego pana i wołać do niego „łaski”, nakoniec ośmielił się dotknąć końcem palca szat Hamilkara...
— Panie, czyliż go chcesz?... — Nie miał siły dokończyć, a Hamilkar stanął zdumiony tą boleścią.
Jemu nigdy na myśl nie przyszło jakiekolwiek Porównanie siebie z taką istotą. Jakaż bo ogromna przestrzeń ich dzieliła, czyż podobna było przypuszczać Coś wspólnego między niemi? Suffetowi wydało się to obrazą jego majestatu... targnięciem na przywileje. Odpowiedział tylko spojrzeniem chłodniejszem i twardszem od żelaza katowskiego. Niewolnik, omdlewając upadł w proch u jego stóp, a władca dumnie postąpił dalej przez powalonego.
Trzech ludzi czarno ubranych oczekiwało w wielkiej sali; ujrzawszy ich suffet, rozdarł gwałtownie swą szatę i rzucił się na posadzkę, wywołując żałosne jęki.
— Ach, mój mały, biedny Hannibal, mój syn, moja pociecha, nadzieja, życie moje! Zabijcie mnie raczej, unieście; o biada mi, biada! — Szarpał się po twarzy paznokciami, wyrywał włosy, wił się, niby płaczki pogrzebowe. — Uprowadźcie go więc już, bo zawiele cierpię, spieszcie się lub odbierzcie życie z nim razem!..
Służebnicy Molocha dziwili się, że wielki Hamilar miał tak niemęskie serce... Byli tem prawie wzruszeni, lecz nagle dał się słyszeć odgłos bosych stóp, połączony z oddechem urywanym, podobnym do oddechu dzikiego, biegnącego zwierzęcia, i na schodch trzeciej galerji pomiędzy filarami z kości słoniowej ukazał się człowiek siny, straszny, z wyciągniętemi rękami, wołający:
— Moje dziecię!
Hamilkar jednym skokiem rzucił się na niewolnika i zasłaniając mu usta swą ręką, wołał jeszcze donośniej:
— Ach, to biedny starzec, który wychował mego syna i nazywa go swojem dzieckiem, on oszaleje z boleści, dość tego, dość!
Wyprowadził trzech kapłanów i ich ofiarę, po ich wyjściu — silnem uderzeniem nogi zamknął drzwi od sali, potem czas jakiś nadsłuchiwał pilnie, lękając się zobaczyć ich powracających. Następnie pomyślał, iż wypada się pozbyć niewolnika dla pewności zachowania tajemnicy. Lecz niebezpieczeństwo grożące miastu nie przeszło jeszcze, a zatem śmierć taka, rozjątrzając bogów, mogła się zwrócić przeciw jego synowi, przeto zmieniając myśl posłał mu przez Taanach wiele dobrych rzeczy ze swej kuchni: ćwiartkę koźliny, fasoli i konfitur z granatów. Niewolnik, który już dawno nic nie jadł, rzucił się na te pokarmy i łzy stoczyły się po półmiskach.
Hamilkar, powróciwszy do Salammbo, rozwiązał sznur krępujące Hannibala. Rozgniewany dzieciak ugryzł go w rękę aż do krwi i odtrącił wszelkie pieszczoty. Chcąc go uspokoić, Salammbo straszyła go Lamią, żoną ludożercy z Cyreny.
— A gdzież ona jest? — zapytał.
Opowiadała mu o strasznych rozbójnikach, którzy go przyjdą zabrać do więzienia. Chłopiec odpowiadał na to:
— Niech przyjdą, to ich pozabijam!
Hamilkar nakoniec opowiedział mu przerażającą prawdę, Lecz on uniósł się przeciw ojcu, dlaczego nie potrafił ukorzyć ludu, będąc panem Kartaginy.
Nakoniec, wycieńczony szarpaniem się i gniewem, zasnął snem twardym.
W śnie prawił, mając głowę opartą o poduszkę, szkarłatną, a mała jego rączka — oddzielona od reszty ciała, była wyciągniętą jakgdyby do wydawania rozkazów. Gdy noc nadeszła, Hamilkar wziął go na ręce i bez pochodni zeszedł po schodach galerji, przechodząc przez dom handlowy zabrał naczynie z jagodami winnemi i szklankę czystej wody; dziecię ocknęło się przed statuą Aletesa, w piwnicy pełnej drogich amieni i roześmiało się w objęciu ojca, przy blasku otaczających je kosztowności. Teraz Hamilkar był już Pewnym, że mu nikt nie porwie syna, było to bowiem miejsce bardzo utajone, mające komunikację z wybrzeżem morskiem przez chodnik samemu tylko suffetowi znany, to też, rzucając dokoła oczyma, odetchnął tutaj swobodnie, potem złożył dziecię na krześle obok złotych puklerzy.
Ponieważ nikt tutaj nie mógł zobaczyć Hannibala i nie było się już czego obawiać, więc suffet czuł się uspokojony. Teraz, jak matka, która właśnie Co odszukała swego jedynaka, rzucił się na dziecię, Przycisnął je do piersi, śmiał się i płakał jednocześnie; dawał mu nazwy najpieszczotliwsze, okrywał je pocałunkami, a chłopczyna, przestraszony tą niezwykłą czułością, milczał tylko. Hamilkar powrócił nareszcze, macając mur koło siebie, przybył do wielkiej sali, kędy światło księżyca blado się rozlewało przez szparę. Na środku spał ów niewolnik wyciągnięty na marmurowej posadzce, suffet spojrzał na niego i uczuł litość... Końcem swojej koturny podsunął mu dywan pod głowę.
Następnie wzniósł oczy i spojrzał na Tanitę, która w nowiu jaśniała na niebie. Poczuł się mocniejszym od samych Baalów i uczuł dla nich wzgardę.
Czynności ofiarnicze już się były rozpoczęły.
Obalono w świątyni Molocha część muru, aby wyjąć spiżowe bożyszcze bez uszkodzenia świętych popiołów w ołtarzu. Jak tylko słońce się ukazało, hierodulowie zaczęli przeprowadzać posąg na plac Khamona.
Posuwano go tyłem na kołach. Olbrzymie jego barki przewyższały mury, a Kartagińczycy, spostrzegłszy go zdaleka, uciekali jak najspieszniej, gdyż nie wolno było patrzeć bezkarnie na Baala, chyba kiedy zaspakajał swój gniew.
Wszystkie świątynie naraz zostały otwarte; wyniesiono bogate namioty czyli przybytki, niesiono je na wózkach i lektykach dźwiganych przez kapłanów. Wielkie pęki piór zdobiły ich boki, promienie odbijały się od wielkich kul kryształowych, złotych, srebrnych lub miedzianych.
Byli to bogowie chananejscy drugiego rzędu, korzący się wobec najwyższego Baala, znikający, niemal przy jego świetności i potędze. Przybytek Melkarta był z cienkiej purpury osłaniającej płomień z oleju skalnego; nad pawilonem Khamona koloru hjacyntowego wznosił się symbol płodności wyrobiony z kości słoniowej, oprawny w kosztowne kamienie; pomiędzy firankami Eschmuna błękitnemi jak niebo, uśpiony python leżał zwinięty wkoło, — a bogowie pateccy trzymani w rękach swych kapłanów wydawali się niby wielkie spowite niemowlęta, którym pięty spadają do ziemi. Następnie szły wszelkie inne niższe formy bóstw. Baal-Sanun, bóg przestworów niebieskich, Baal-Peor, bóg świętych wzgórzy, Baal-Zebub, bóg zniszczenia i inni z sąsiednich krajów oraz pobratymczych plemion. Jarbal Libijski, Adramelech Chaldejski, Kijun Syryjski, Derceto z dziewiczą twarzą czołgający się na płetwach, oraz trup Tammouza ciągnięty na katafalku pomiędzy pochodniami; dalej wyobrażenia wszelkich konstelacyj gwiazd, począwszy od czarnego Nebo, do potwornego Rahaba, który jest konstelacją Krokodyla. Ababdiry, kamienie spadłe z księżyca obracały się w procach na srebrnych niecach; małe „bułeczki“ wytwarzające płeć żeńską, były niesione w koszach przez kapłanów Cerery. Niektórzy prowadzili swoje fetysze, amulety, bożyszcza już zapomniane, zabrano nawet okrętom ich symbole tajemnicze, jakgdyby Kartagina chciała zgromadzić wszystkie swe świętości, myśląc o śmierci i pozostając w rozpaczy. Przed każdym przybkiem człowiek niósł na swej głowie wielką czarę napełnioną dymiącym kadzidłem. Tu i owdzie bujały gęste obłoki, przez które przebijały się draperje i hafty świętych pawilonów, posuwały się one zwolna będąc niezmiernie ciężkie. Osie rydwanów zaczepiały się częstokroć po ulicach, a wtedy pobożnisie korzystali ze sposobności, aby dotknąć swoją odzieżą bożyszcza; potem zaś je chowali jako relikwje.
Spiżowy posąg dążył do placu Khamona, a bogacze piastujący berła z jabłkiem szmaragdowem przybywali z Megary; starszyzna ustrojona w diademy zgromadziła się w Kinisdo, urzędnicy zaś skarbowi, rządcy prowincyj, kupcy, żołnierze, majtkowie i liczni bardowie, używani przy pogrzebach, wszyscy z oznakami swych godności i zajęć zbliżali się ku przybytkom, które zstępowały z Akropolu pośród orszaków kapłańskich.
Kapłani zaś przez uszanowanie dla Molocha byli ozdobieni najświetniejszemi klejnotami. Diamenty błyszczały na czarnej ich odzieży; lecz obrączki zanadto przestronne spadały z wychudłych rąk i nic nie mogło być więcej posępnego, jak ten tłum ludzi milczących, u których bogate kolczyki, spadając od uszu, uderzały o blade policzki, a złote tiary ściskały czoła dziką rozpaczą napiętnowane.
Nakoniec Baal przybył na sam środek placu. Kapłani w szpalerach ustawili się wokoło posągu, aby go chronić od zbytniego natłoku.
Kapłani Khamona w szatach z płowej wełny otoczyli swoją świątynię obok kolumn portyku; kapłani Eschmuna w lnianych płaszczach, naszyjnikach i tiarach śpiczastych umieścili się na stopniach Akropolu; kapłani Melkharta w tunikach z fioletu zajęli stronę zachodnią; kapłani Ababdirów, obciśnięcie przepaskami z materji frygijskiej, stanęli ku wschodowi, w stronie zaś południowej uszykowano czarnoksiężników wywołujących duchy zmarłych, a okrytych tatuowaniem rozlicznem, dalej płaczków w połatanych opończach, oraz kapłanów niższego stopnia bóstw pateckich, Idonimów, którzy zajmowali się przepowiadaniem przyszłości, trzymając w ustach kość zmarłego. Kapłani Cerery ubrani w suknie błękitne, zatrzymali się z przezornością na ulicy Satheb, śpiewając pociesznym głosem hymny w djalekcie megaryjskim.
Od czasu do czasu przybywały szeregi ludzi całkiem obnażonych, którzy wyciągniętemi rękami trzymali się za ramiona i wydobywali z głębi swych piersi śpiew chrapliwy, przytłumiony. Źrenice ich zwrócone na kolos błyszczały ogniem zapału, ciałem zaś kiwali się jednostajnie niby chwiani jednym wspólnym ruchem. Byli tak natarczywi, że hierodulowie dla utrzymania porządku zmuszali ich razami biczów kłaść się na ziemię z twarzą opartą o kraty bronzowe.
W tymże czasie na placu ukazał się człowiek jakiś biało ubrany, w którym rozpoznano służebnika Tanity, arcykapłana Schahabarima. Podniosły się krzyki, albowiem w religji tak przemogła dnia tego siła męska, że zapomniano o bogini i nie zauważono nawet nieobecności jej kapłanów. To też zdumienie wzrosło, gdy ujrzano Schahabarima otwierającego w kracie drzwiczki przeznaczone dla składających cześć ofiarną. Kapłani Molocha uważali to za obrazę wyrządzoną swemu bogu i starali się koniecznie usunąć przybysza. Karmieni mięsiwem całopaleń, okryci purpurą jak monarchowie, z trójrzędnemi koronami na głowach, opluli z wzgardą wynędzniałego eunucha, wycieńczonego umartwieniami, i gniewny uśmiech poruszył leżące na piersiach ich czarne lśniące brody.
Schahabarim, nie odpowiadając, postąpił dalej; przeszedłszy cały okrąg, przybył: do stóp kolosu i ukorzył się, obejmując go obydwiema rękami, co było formułą uroczystego hołdu. Oddawna już, doznając udręczeń od Rabety, zrozpaczony, a może czując więcej skłonności dla straszliwego boga, postanowił on przejść na jego usługi.
Tłum, przestraszony tą nagłą apostazją, wydał przeciągłe szemranie. Wszyscy poczuli zrywający się łańcuch, który przywiązywał dusze do łagodnego bóstwa.
Schahabarim jednak z powodu swej niemocy, nie mógł należeć do kultu Baala. Ludzie zatem w czerwonych szatach wykluczyli go z pomiędzy siebie, a gdy się znalazł poza obrębem przybytku Molocha, napróżno udawał się jeszcze do wszystkich zgromadzeń kapłańskich, i wkońcu kapłan ten, pozbawiony boga, zniknął w tłumie, który się przed nim rozsunął.
Tymczasem u stóp kolosu rozniecono płomień z aloesów, laurów i cedrów. Długie skrzydła bożyszcza tonęły w ogniu, wonne maści, któremi był nacierany, spływały niby krople potu po spiżowych członkach. Wokoło okrągłej tafli, na której wspierał swe nogi, ustawione były dzieci nieruchome, okryte czarnemi welonami. Ręce Baala potwornie długie wyciągały do nich swe drapieżne dłonie, jakgdyby chciały pochwycić ten wieniec i unieść go z sobą do Nieba.
Bogacze, dygnitarze, kobiety, cały tłum cisnął się za kapłanami i na tarasy domów; namioty ustawiono na ziemi, a dymy z kadzielnic wznosiły się pro-stopadle niby olbrzymie drzewa rozwijające pośród lazuru swe sine gałązki.
Wielu widzów omdlało, niektórzy stali bezwładni i skamienieli w ekstazie. Nieopisana ciężkość zaległa na piersiach, ostatnie zgiełki cichły powoli a lud kartagiński zaledwie dyszał, przejęty żądzą spodziewanych okropności.
Nakoniec wielki kapłan Molocha wsunął rękę pod welon ukrywający dzieci i wyrywał im z czoła kosmyki włosów, które rzucał w płomienie. Ludzie w czerwonych szatach zaintowali hymn święty:
„Cześć tobie słońce, władco dwuch stref, stwórco zapładniający, ojcze i matko, ojcze i synu, boże i bogini, bogini i boże!”
A głos ich niknął w wybuchach instrumentów odzywających się razem dla zagłuszenia krzyków ofiar. Szeminity z ośmiu strunami, kinnony z dziesięcioma, i nobale o dwunastu strunach skrzypiały, piszczały, dzwoniły... Olbrzymie naczynia skórzane najeżone rurkami sprawiały silne pluskanie wody, tamburyna uderzane rękami brzmiały odgłosem głuchym i przyspieszonym, a pomimo gwałtowności trąb, słychać było salsalimy, szczękające na kształt skrzydeł szarańczy.
Hierodulowie długiemi hakami roztworzyli siedm przedziałów mieszczących się w posągu Baala. Do najwyższego wprowadzono mąkę, do drugiego dwie synogarlice, do trzeciego małpę, do czwartego barana, w piątym umieszczono owcę, a ponieważ nie było wołu do zawarcia go w szóstej przegrodzie, przeto rzucono tam skórę wyprawną wziętą z przybytku. Siódma skrzynia pozostawała jeszcze próżną.
Zanim przystąpiono do dzieła, trzeba było wypróbować rące Baala. Cienkie łańcuszki, idące od jego palców sięgały ramion i spadały ztyłu, gdzie ludzie ciągnący je na dół podnosili ręce bożyszcza, które zbliżały się ku sobie i zatrzymywały około brzucha. Instrumenty zamilkły i ogień zaczął pałać.
Kapłani Molocha przechadzali się po postumencie, spoglądając na tłum.
Trzeba było ofiary osobistej, poświęcenia się dobrowolnego, któreby wywarło wpływ na drugich. Lecz dotąd nikt się nie zjawiał i siedm alei wiodących do drzwiczek przy kolosie były zupełnie puste. Wtedy dla zachęcenia ludu księża wyjęli z za pasów swoich szydła i zaczęli niemi kaleczyć sobie twarze. Wprowadzono następnie w okrąg poświęcających się derwiszy; rzucono im straszliwe narzędzia, z których każdy wybierał dla siebie torturę. Zagłębiali tedy rożny w swych łonach, przerzynali sobie policzki, wciskali korony z cierni na głowy, a potem, biorąc się za ręce, otaczali dzieci, tworzyli drugie koło ścieśniające i rozszerzające się do woli. Przybywszy do balustrady, cofnęli się wtył i znowu tak samo zaczynali, ściągając do siebie tłum wabiony tym szalonym ruchem, krwią i krzykiem; powoli ludzie zaczęli się pokazywać na drożynach, rzucano w ogień perły, złote wazy, czary, pochodnie i bogactwa całe; ofiary stawały coraz świetniejszemi i liczniejszemi... Nakoniec jeden człowiek się posunął... człowiek ten blady i straszny rzucił dziecię... Ujrzano w rękach kolosu maleńką masę, która znikła w ciemnym otworze. Kapłani pochylili się na brzeg postumentu, zabrzmiał śpiew nowy, głoszący rozkosze śmierci i zmartwychwstanie w wieczności.
Ofiary wstępowały zwolna i niby dym wznoszący się wgórę, zdawały się niknąć w obłokach. Dzieciny nie ruszały się z miejsca; były powiązane za ręce i za nogi w kostkach, a gęsta draperja, osłaniając je, nie dozwalała nic widzieć ani też być poznanemi przez kogo. Hamiłkar w szkarłatnej szacie — jak kapłan, Molocha, — stał obok Baala naprost wielkiego palca jego prawej nogi.
Kiedy wiedziono czternaste dziecię zkolei, wszyscy mogli dostrzec, że na obliczu suffeta zajaśniał wyraz wstrętu i oburzenia. Wkrótce jednak powrócił do zwykłej obojętności, skrzyżował ramiona i zapatrzył się w ziemię. Z drugiej strony posągu wielki kapłan stał równie nieruchomy, ze spuszczoną głową obciążoną assyryjską mitrą, wlepił wzrok w złotą blachę na swej piersi, okrytą kamieniami czarodziejskiemi, w których płomienie odbijając się rzucały blaski tęczowe. Nagle pobladł zdumiony, Hamilkar schylił czoło, a obydwa znajdowali się tak blisko stosu, że brzegi ich szat od czasu do czasu trącały głowni żarzących.
Spiżowe ramiona szybko się zwijały i bez odpoczynku. Za każdym razem, gdy stawiono dziecię, kapłani Molocha wyciągali swe ręce, aby nań złożyć: ciężar zbrodni całego ludu, krzycząc przytem przeraźliwie:
— To nie ludzie, to bydlęta!
A tłum wokoło powtarzał: „bydlęta, bydlęta!”
Derwisze wołali:
— Pożywaj panie!
A kapłani Prozerpiny, biorąc również udział w potrzebach Kartaginy wymawiali także formułę eleuzyjską:
— Padaj deszczu i użyźniaj:
Ofiary, zaledwo ukazawszy się na brzegu otworu, znikały niby krople wody na rozpalonej blasze; białawy dym wzlatywał, mieniąc się w kolor szkarłatny. A jednak żarłoczność bóstwa nie była jeszcze zaspojoną, pragnął więcej. Aby mu więcej dostarczyć, układano stosy na jego rękach powiązane grubemi łańcuchami. Pobożni z początku zaczęli rachować ofiary, aby się przekonać, czy ich liczba będzie odpowiadała liczbie dni roku słonecznego; lecz ilość tak wzrastała, że niepodobna było robić obliczeń przy nieustannym ruchu strasznych ramion. Trwało to długo aż do wieczora, wtedy ściany wewnętrzne nabrały ciemniejszego blasku. Widać było skwarzące się mięso ludzkie i można było rozpoznać włosy, członki i całe ciała. Dzień zapadał, obłoki zbierały się ponad Baalem. Stos bez płomieni tworzył piramidę z węgli aż do kolan bożyszcza, które czerwone niby straszny olbrzym okryty krwią, z głową pochyloną na bok, chwiało się jak pijak.
W miarę pośpiechu kapłanów, szaleństwo. ludu wzrastało, gdy liczba ofiar się zmniejszyła. Jedni wołali, ażeby ich oszczędzać, drudzy dopominali się o więcej. Możnaby mniemać, że mury obciążone ludem walą się pod wściekłym rykiem trwogi i mistycznych upojeń. Wierni cisnęli się drożynami, prowadząc dzieci wyrywające się z ich rąk, bili je, zmuszając do poddania się czerwonym ludziom. Muzykanci cichli zmęczeni, a wtedy rozlegały się krzyki matek i smażenie ciała wśród węgli. Używający blekotu czołgali się na czworobokach wokoło kolosu i wydawali tygrysie mruczenia.
Idonimowie prorokowali, derwisze śpiewali swemi pokaleczonemi wargami; rozrywano kraty, wszyscy chcieli mieć udział w całopaleniu. Ojcowie, którzy pierwej stracili dzieci, rzucali teraz w ogień ich popiersia, zabawki, kości przechowywane. Niektórzy uzbrojeni nożami zwracali się na drugich, zaczynały się walki. Hierodulowie zbierali w bronzowe kosze popioły spadłe na płytę i rozrzucali w powietrze, aby ofiara rozniosła się nad miastem i dosięgła gwiazd.

Hałas ten nadzwyczajny i światło ściągnęły barbarzyńców do stóp murów, zaczęli czepiać się Szczątków helepolu i zaglądali do miasta przejęci zgrozą.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Flaubert i tłumacza: Natalia Dygasińska.