<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sceny sejmowe. Grodno 1793
Podtytuł Opowiadanie historyczne
Data wyd. 1875
Druk Drukiem J. I. Kraszewskiego
(Dr. W. Łebiński)
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pomimo największych zabiegów Sieversa i przybocznéj jego rady zaraz od pierwszych dni sejmowych rosły trudności i z ziemi, można powiedzieć, niepochwycona, tajemnicza, objawiała się opozycya. — Kto był jéj sprężyną?
Przebiegły Sievers nie mógł odgadnąć.
Dwudziestukilku ludzi, których ani kupić ani nastraszyć nie było podobna, walczyło z dyplomacyą i wojskiem Sieversa.
Stary mąż stanu nie pojmował, aby ta garstka słaba sama sobą stała, szukał pod nią kogoś i czegoś... a znaleźć nie mógł. Gniewał się na króla, łajał podstępnych Kossakowskich, podejrzywał tych, co od niego brali pieniądze, otoczenie króla posądzał. Ryxowi odgrażał się stryczkiem, Tyszkiewiczowi egzekucyą posyłał do dóbr — i nie szło lepiéj.
Początki sejmu były wielce trudne a Sievers — nie rozumiał już nic. Miał marszałka, jakiego chciał, miał większość, jakiéj sobie życzył, arbitrów wypędził z sali, miasto ostawił wojskiem do koła... groził wszystkim nawet ulubieńcom, a na sejmie wrzało i gotowało się straszliwie...
Przyszło do tego, że nikomu nie wierzył, oprócz swoich jenerałów a i ci wszyscy niemal głowy dla Polek potracili i dawali się bałamucić okrutnie, jawnie... niebezpiecznie...
Nie wiedziano, co począć...
Miasto, wszystkie do niego wiodące drogi, przewóz na rzece, rogatki ostawione były żołnierzem, a co dzień zjawiała się jakaś postać nowa, nieznajoma, przesuwała się tajemniczo po mieście i — nikła...
Sieversowi donoszono wszystko, Boskamp służył mu jak pies, a Friese, sekretarz królewski, zdradzał pana i kogo tylko mógł zdradzać — mimo to Sievers przekonywał się, że nic nie wiedział. Gruntu mu pod nogami brakło, stąpał na pozór po kamieniach, obracały się pod stopami jego w trzęsawiska... Stary dyplomata był zły...
Posądzał, że go Igelström, siedzący w Warszawie, zdradzał, że mu Bühler stołki przystawiał, ale największe miał podejrzenie na Kossakowskich, którzy wprost kumali się w Petersburgu z Zubowem, Markowem, Altestim i kompanią.
Król tak samo nie miał człowieka, komuby się mogł zwierzyć — i — płakał...
Wszyscy w ogóle byli niezadowoleni. Opozycya głośno wołała o pomstę do Boga, Mikorski nielitościwie szydził z partyzantów moskiewskich, a Krasnodębski śmiał się. Po kilku pierwszych posiedzeniach Sievers przekonał się, że daleko trudniéj przyjdzie dokonać tego, niż sądził i — boleśnie skarzył się na nierozum Polaków. Spadało to na Bielińskiego, marszałka sejmu, na Ankwicza, tajną sprężynę, na Pułaskiego, który się rwał do wszystkiego a nic nie mógł, na nieudolnego a pysznego Sułkowskiego, na wszystkich, co pieniądze brali a nie mogli złamać oporu...
To téż pierwsze dni zatrute były tém niepowodzeniem... Sievers, który tak mądrze obrachował wszystko, nie mógł przebaczyć tym, co mu jego rachuby pomięszali.
Tymczasem pięknych pań przybywało coraz więcéj — bale się rozpocząć miały, rachowano na szał, na uniesienie, na wpływ czarnych i niebieskich oczu.. dla których nagotowane były instrukcye i brylanty...
Jednego wieczora majowego, po sesyi krótszéj niż zwykle... u Bielińskiego był mały obiadek dla wybranych.... — Bieliński, marszałek sejmowy, nie miał już naówczas przy duszy złamanego szeląga i to go Sieversowi czyniło drogocennym. Gotów był na wszystko, bo jeść, pić a nadewszystko grać lubił. Nie wielkich zdolności, miał tę dobrą stronę, iż robił, co mu kazano, nie objawiając nigdy swojego zdania, dawał się łajać i popychać... nudziło go to, ale mówił sobie, że przecież takie życie świetne czémś trzeba było okupić. Sievers burczał go co dnia, w Izbie prawiono mu najboleśniejsze prawdy, w ulicy przezywano go od słów ostatnich, Bieliński ziewał i śmiał się. Wszystko mu to było jedno.
Maluje to człowieka, że Sievers zmuszony go utrzymywać swoim kosztem na pańskiéj stopie, nie dawał mu do rąk grosza, Boskampowi płacił 500 dukatów miesięcznie a on marszałkowi dostarczał, co było potrzeba. Bieliński i z tego śmiał się.
Znużeni wrócili milczący do spóźnionego obiadu Bieliński, Ankwicz, biskup Masalski i Miączyński.... Było to szczupłe gronko ludzi, które jedna szlachetna pasyjka łączyła — wszyscy oni zapamiętałymi byli graczami.
Biskup swoje, kapitulne i komisyi edukacyjnéj pieniądze nieraz przegrywał... Wieczór kosztował go czasem kilka tysięcy dukatów... Zapominał przy kartach o modlitwie, o jadle, napoju, o poszanowaniu imienia, z którego aż do zbytku był dumnym.
Kniaziowie Massalscy według niego... byli bodaj najbliższymi pretendentami do tronu rosyjskiego... Zdawało mu się, że cesarzowa co najmniéj była dlań jakąś kuzynką... Ale gdy grał... i gdy się do gry zapalił, i woźnicyby od stolika zielonego nie odepchnął. W twarzy i postawie biskupa malowała się ta duma i namiętność. Cerę miał zgniłego jabłka, rysy nieprzyjemne, wejrzenie rozumne, nauki wiele — ambicyi i zarozumienia jeszcze więcéj. Ośmnastego wieku wpływ czynił go obojętnym na tę suknią duchowną, którą nosił... Kapłanem się nie czuł... Był to magnat w fioletach... A ponieważ liczył się za szefa pułku imienia Massalskich, u laski biskupiéj nosił feldcech złoty jeneralski. Wielki znawca i miłośnik sztuki.... niegdyś wielbiciel płci pięknéj, dziś był zgrzybiałym przed czasem i nieznośnym, chorowitym szczątkiem człowieka.
Miał tysiące powodów do zgryzoty: długi swe, niepowodzenie w grze, opór kapituły, na ostatek sprawę synowicy swéj, którą wydał za księcia de Ligne, a ten trzpiot właśnie się z nią rozwodził, dowodząc publicznie, iż był — nieszczęśliwym w małżeństwie do takiego stopnia... że z jéjmością żyć nie mógł.
Gdy Bieliński, wiodąc z sobą księdza biskupa, któremu drogę wskazywał, zjawił się przed kamienicą, którą w mieście zajmował, a z nim Ankwicz i Miączyński... Boskamp pił — gospodarza w progu ich przywitał.
Wszyscy byli znużeni i milczący... Biskup rzucił się na fotel, podparł na ręku i niemal drzemiącym się zdawał... Bieliński krzątał się udając gospodarza, Miączyński poszukał kanapy i na niéj spoczął, Ankwicz jeden po kilkogodzinnym krzyku w izbie i krzątaniu się miał siłę się przechadzać.
Żelazna to była natura, któréj nic złamać nie mogło — całonocna hulanka, gra, która ostatnią mogła wziąć koszulę, kłótnia, co żółci dobywała strumienie.. bezsenność, znużenie.... nie mogły go wyczerpać. Zdrzémnął się chwilę, obmył — napił i wracał do sił pierwszych... Mógł grać dwadzieścia cztery godziny nie wstając od stolika... pić dwa dni bez ustanku, — a gdy przyszło się bić lub strzelać, albo zajrzeć w oczy niebezpieczeństwu, szedł nie zmrużywszy powiek.. jak na dobre śniadanie.
Wszystkiego użył, nadużył, wszystkiém się znużył — w nic nie wierzył — reszta mu była obojętną...
Bieliński kazawszy obiad przyspieszyć — wszedł poprawiając peruki. Między nim a Ankwiczem ta była tylko różnica, że Ankwicz miał znakomite talenta, był wymowny i śmiały. Bieliński robił, co mu podszepnięto, prochuby był nie wynalazł i złamany był już rozpustą tak, że mu życie w smak nie szło...
Miączyński gracz jak oni, szczęśliwszy od nich — sarkastyczny był i cyniczny, ale szumne słowo pokrywało w nim pospolitego człowieka...
— Byleby ten Sievers obiadu nam lub zabawy nie przerwał, odezwał się ziewając nerwowo marszałek.... Nieustannie czegoś wymaga i pokoju nie daje...
Massalski rzekł ponuro...
— Cięższego ambasadora nie znałem nad tego, a pamiętam ich dosyć. Ja bo zawsze wolę żołnierza.. Z Repninem, ze Stackelbergiem można było sobie radę dać i nasze panie ich za nos wodziły, a to ostygła — ryba...
— Ha! ha — mruknął chodząc po pokoju Ankwicz — do tego niestrawna i cuchnąca....
— Ciekawa rzecz, jak sobie radę da... wtrącił biskup. Uważaliście, że już (tu zniżył głos) na Kossakowskich patrzy koso?
— Trochę zapóźno się obejrzał — mruknął Ankwicz....
Biskup ręką zrobił ruch — jakby kułaka komuś dawał.
— A niech się jedzą! dodał po cichu, pocieszna farsa....
Zamilkli, Bieliński dał znać, że do stołu proszono i poprowadził biskupa, który, przyszedłszy na miejsce, z chciwością smakosza począł się przyglądać nalanéj zupie i przyrządom stołowym. Jadł bez pamięci na to, co mu miało zaszkodzić. Wszyscy téż byli zgłodzeni i Boskamp, który się przysiadł do stołu, jeden tylko nie zdawał się mieć apetytu. Jakiś czas trwało milczenie — brzęk tylko talerzy i łyżek słychać było.
— Markiza przyjechała! rzekł skończywszy zupę Ankwicz.
— Jaka? podnosząc oczy czerwone jak u królika — [1]biskup.
— Lullié....
— Śliczna jak djabeł! zawołał Bieliński — skusiłaby anachoretę. Niechże tu z nią kto rywalizuje! Może się ubrać w gazę bez sznurówki i wystąpić jak Ewa przed Adamem.
Biskup podniósł oczy — pokiwał głową i sucho rzekł:
— Zapominasz się, marszałku....
— Przepraszam... ale w. ekscel.... w. książęca mość, poprawił się, jesteś znakomitym znawcą sztuki, malowania... czemużbyś żywéj piękności ocenić nie miał?...
— Za lat kilka taka będzie jak i drugie, rzekł Massalski, daj już pokój.
Boskamp, wielki także znawca piękności, który był wynalazł najsłynniejszą w owych czasach jenerałową Wittową — uśmiechnął się.
— Nie umywała się markiza do jenerałowéj.
— Patrzcie... pyszałka — zawołał Ankwicz — chwali się swém dziełem.
— Albo nie mam czém, odparł Boskamp. Lullie to oranżeryjny kwiatek, kruchy i wątły... a moja pani, to bujny owoc Wschodu — który nie tak rychło przekwitnie i burze przetrzyma!
— Takie piękności — rzekł Ankwicz — jaśnieją, prawda, świetnie, ale krótko — tylko co nie widać a będzie starą babą.
— Oho! do tego daleko, dodał Boskamp.
Biskup mocno był zajęty jedzeniem. Po chwilce zwrócił rozmowę.
— Kto wygrał wczoraj?
— Gdzie? zapytał Bieliński ożywiając się.
— U Pułaskiego, bo nie dotrzymałem do końca, zgrali mnie.
— Sułkowski... wtrącił Boskamp.
— Jemu to potrzebne — rzekł z przekąsem Massalski. Czy słyszeliście, jakiego paradnego figla uciął królowi pruskiemu, pomścił się za Polskę. Pożyczył u niego na dobra kilka kroć sto tysięcy talarów, a tam już na nich było tyle długu, że Brandenburgczyk poszedł z kwitkiem.
Autant de pris sur l’ennemi! — dodał śmiejąc się Ankwicz. Słowo państwu daję, mam mu to za zasługę. Ja, gdybym mógł od cesarzowéj pożyczyć milion, z czystem sumieniembym to uczynił.
— Tylko, mruknął Massalski, że imperatorowa nie pożycza nikomu. Obejrzeli się i zamilkli ostrożnie... Obiad szedł szybko, danie po daniu, Massalski jadł i pił żarłocznie.
Nalewano burgundskie, przyniesiono szampana, który w modę wchodził... kielichy się wypróżniały szybko...
— Konsyliarzu — zawołał Bieliński, — bez starego węgrzyna nie ma obiadu...
— Przyjdzie i staruszek — rzekł Boskamp...
— Ale słuchaj, gospodarzu — wtrącił biskup. Czas drogi, nas tu zamęczają tą pańszczyzną sejmową, każ przygotować stoliki. Każda chwila droga... kto będzie trzymał bank...
Nikt się nie zgłaszał. — Podparty na łokciach Miączyński siedział zamyślony, oczy wszystkich ku niemu się zwróciły.
— Juścić Miączyński! rzekł Ankwicz.
— Nie wzdragam się — odparł zagadnięty — ale na gotówkę — nie inaczéj, jak na gotówkę.
Biskup odchylił fiolety i począł się po kieszeniach macać... Naostatek dobył ogromnéj, zbrukanéj sakwy zielonéj jedwabnéj, i podniósłszy ją do góry, pokazał zdala Miączyńskiemu... pobrzękując... Przez siatkę widać było dukaty błyszczące... Miączyński się uśmiechnął.
— Będę je miał — rzekł sucho.
Jeszcze ręka z sakwą do góry była wyciągnięta, gdy w przedpokoju dał się słyszeć głos schrypły, piskliwy, gniewny, dopominający się wnijścia — poruszyli się wszyscy.
— Byle nie posłaniec od Sieversa! ręce składając zawołał Bieliński.
Drzwi się otworzyły i wszedł słusznego wzrostu nie młody mężczyzna, na którego widok zamilkli wszyscy. Był to rodzaj upioru.
Ubrany w odzież kosztowną a zszarzaną i podartą, we wstędze św. Andrzeja i Orła Białego, peruce na bakier, z twarzą purpurową, oczyma zblakłemi, wargami obwisłemi, miną cynicznie pogardliwą, wszedł opierając się na lasce, powoli, z postawą człowieka, który ma prawo wnijść wszędzie. Z wyrazu twarzy domyśleć się było można, iż był po obiedzie i obfitych libacyach.
Ręką drugą w bok się wziąwszy, stał i patrzał, nikt go jakoś nie witał. Biskup obejrzał się i szybko sakwę schował do kieszeni, jakby się obawiał, aby mu jéj nie odebrał. Bieliński był zmięszany widocznie.
— A pana podskarbiego... Niechże książe siada... może wina kieliszek.
— Służba Wmości, panie marszałku, głosem schrypłym rzekł wchodzący — czy się nie zna na ludziach, czy nowicyusze — nie chcieli mnie puścić pod pozorem obiadu. — Przecież asaństwa nie odjem.
Milczeli wszyscy...
— Zkąd książę?
— A zkądże? od ambasadora — z przekąsem odparł Poniński — raczył mnie na obiad zaprosić. Stary dziad... kucharza ma dobrego, lepszego niż sam jest politykiem...
Nikt nie odpowiadał.
Książę siadł na krześle, które mu podano.
— Głupi wasaństwa sejm — począł mówić — nie umywał się do delegacyjnego... nie dacie sobie rady z nimi. Bieliński ty... nie do tego...
Stuknął laską.
— Cóż ambasador? — spytał Ankwicz, chcąc odwrócić rozmowę...
— Musi drzemać po obiedzie — albo czułe listy do córek pisze. Nie wiem. To wiem, że na waszmościów wszystkich zły — i ma racyą... Wy także, jak służba Bielińskiego nowicyusze jesteście. Tu trzeba było takiego wypróbowanego człowieka jak ja... który już był i jakby królem i jakby pod szubienicą... na wozie i pod wozem.. Jabym tu był sejmowi pokazał... A wy!! wy! dzieciaki! Bieliński! tobie kadryla tańczyć... Ankwicz... tobie w Kopenhadze posłować do Dunek i spodniczek... albo Pułaski... toż osioł na wielki kamień.
Ankwicz jeden śmiał się.
— Mości książę, rzekł, jesteśmy nowicyusze, to prawda, ale gdy trzeba szorować do czysta... ścierki brudnéj nie używają...
— Was dopiéro bruczą! odparł Poniński, aleście nie bardzo czyści téż... a jak was jak mnie zafolują, rzucą precz na śmiecie... Myślicie, że was inny los spotka? Nie! Gdy cytryna wyciśnięta, won z nią za okno...
Ucichł na chwilę...
— Przedemną wy wszyscy studenci! dodał — a kto was nauczył tego, co robicie? Kto to skomponował? To, co robicie dziś, czysto tylko kiepskie, z pozwoleniem, naśladowanie tego, co ja zrobiłem wczoraj, i za com o mało nie wisiał... Ślicznie, nie ma co mówić, wyszedłem, nagrodzili mnie tak... że mi grosza przy duszy nie zostało...
Massalski ofuknął.
— A któż to temu winien? alboście nie puścili milionów! Z was prawdziwa beczka Danaid...
— A wy to lepsi! zawołał Poniński — Ej! księżulku, przyganiał kocioł garnkowi...
— Ja się nie skarżę...
— Ja téż... ja tylko gadam... Przecież my, szelmy, nie możemy żyć jak uczciwi ludzie... Należy się nam coś za to... a cobym ja wskórał, żebym majątek miał, coby mi go skonfiskowali?? E! żyło się — to i dosyć — dajcie wina...
Boskamp skinął na służącego, który poszedł z butelką burgunda.
Podskarbi się zaczerwieniał i obruszał.
— Sami pijecie węgrzyna, a mnie, jak lokaja — kiepską lurą będziecie częstowali. — Co to jest!
— Omyłka! zawołał Bieliński.
— Piękna mi omyłka... alem ja do tego jeszcze nie doszedł, aby mnie jak posłańca lada czém u progu zbywać...
Zmięszali się wszyscy... Poniński kazał sobie dać kieliszek większy i podniósł go do góry...
— Zdrowie waszmość panów! zawołał, życzę im takiego szczęścia, jakie mnie spotkało. Vivat! vivat!
I szkło cisnął o ziemię, śmiejąc się...
Milczenie panowało w pokoju. Biskup niecierpliwie chwycił za poręcz od krzesła i począł wstawać, kwaśny mrucząc... nie patrząc na podskarbiego, który go oczyma mierzył. Wyciągnął się w krześle, ręce w kieszenie powkładał i przyglądał się towarzystwu. Szczególniéj go draźnił biskup.
— Księże biskupie — zawołał ku odchodzącemu, hę... w elbe-zwelbe partyjkę?
Zwrócił się gniewnie dumny książę.
— A, słowo daję, grywaliśmy z sobą... pamiętasz, po całych nocach... i coś moich dukatów nabrał... co ja twoich, djabeł chyba policzy, obrachowując duchowne fundusze, które w twéj kieszeni utonęły.
Biskup uszedł do drugiego pokoju, a podskarbi za nim jeszcze wołał:
— Biskupie — kochanie — bez gniewu! dalipan, nie masz się z czém dąć... obaśmy równo warci... ani na gram jeden drugiego nie przeważa.
Ale już wszyscy się do drugiego pokoju powynosili, Boskamp tylko został.
Zbliżył się do podskarbiego.
— M. książe, niepotrzebnie tyle żółci wylewasz, do czego się to zdało ludzi sobie narażać.
— A oni mnie do czego? Przyjaciół z nich mieć nie będę, co nadokuczam, to moje.
Niech się wściekają.
W drugim pokoju zasiadano do gry, gdy książę służącemu wyrwawszy z ręki butelkę z winem, postawił ją przy sobie na stoliku, nalał kieliszek i zabierał się ją spokojnie dokończyć — jakby u siebie był w domu.
Tam się gra już rozpoczynała, ale zaszła nowa przeszkoda. Dwie ogromne figury, jedna w fioletach, druga w mundurze wojska rosyjskiego, weszły impetycznie do pokoju. Był to biskup i hetman Kossakowski.... W zbiorze twarzy i typów, jakie sejm ten przedstawiał, nie były mniéj wyraziste nad inne. W obu widać było organizacyą bujną, naturę uposażoną hojnie. Biskup czoło miał mędrca, oczy badacza, dół twarzy tylko nie odpowiadał górnéj jéj części.... Usta były zapadłe, zaciśnięte, mściwe i namiętne, a gra ich tak panowała obliczu całemu, iż gasiła to, co świeciło na piękném czole.
Hetman otyły, barczysty, miał oblicze pańskie i dumne, nielitościwe. Coś katowskiego zeń patrzało.
Oba postrzegłszy Ponińskiego — obeszli go, dążąc do drugiego pokoju, gdzie szum natychmiast ustał. Bieliński, który już siedział u kart, porwał się, a Kossakowscy lekkiém głowy skinieniem pozdrowiwszy przytomnych, na co Massalski ruszeniem ramion odpowiedział, wzięli marszałka na konferencyą do jego sypialni. Do powrotu Bielińskiego gra została powstrzymaną, wiedziano, że Kossakowscy nie zabawią długo. Jakoż nie wchodząc nawet napowrót tam — gdzie grano natychmiast się wynieśli. Bieliński powrócił i siadł blady.
Ankwicz się pochylił ku niemu.
— Czego oni chcieli?
— Mnie się zdaje, że oni sami tego nie wiedzą — odparł Bieliński. Sievers łaje ich, a oni wszyscy mnie — kogoż ja mam łajać?
— Wiesz, to pytanie ciekawe, rozśmiał się Ankwicz, bo zwykle urzędowe łajanie jest jak ta gra, w któréj się otrzymanego klapsa zaraz oddaje sąsiadowi. Możesz łajać Boskampa...
— Djabła tam... on lepiéj niż ja u Sieversa stoi... na mnie się krzywi wszystko...
I nagle zawołał. — Kat bierz sejm. — Sto dukatów na dwójkę!
Głos ten rozbudził jakby zdrzémanego Ponińskiego, który się sam został w pierwszéj izbie.., dopił wina i na kiju się opierając powlókł do stolika gry... Stanął... patrzał... Potém z ziemi zdjął kartę.. i rękę wpuścił do kieszeni w kamizelce... Dobył z niéj pięć dukatów... Oczyma długo, długo żegnał się z niemi, odjął jednego... a cztery z kartą położył na stole.
Miączyński, który ciągnął, spojrzał kwaśno. Zmierzyli się oczyma...
Za drugiém pociągnięciem dwójka, na którą postawił — przegrała.
Poniński stał i jak osłupiały patrzał.
W twarzy muskuły mu drgały wszystkie... widać było budzącą się namiętność niepohamowaną. Obok niego siedział biskup.
Schylił mu się do ucha. — Księżę biskupie — jakeś poczciw... pożycz pięć dukatów — pies jestem, jeśli więcéj poproszę... pożycz pięć...
Niecierpliwie, gniewnie, jak żebrakowi książę posunął żądane dukaty, a sam z krzesłem hałaśliwie się odwrócił od niego.
Drzącą ręką chwycił dukaty Poniński.. na pierwszą jaką natrafił kartę, postawił je... Widzieć było po graczach, jak im ten natręt dokuczał... Miączyński jednak ciągnął... karta wygrała... Podskarbi załamał ją... wygrała raz jeszcze... Miał już dwadzieścia dukatów, oczy mu się paliły... Nie zdjął ich — kartę tylko odmienił... Wygrała raz jeszcze, popatrzyli na niego wszyscy.... Zawahał się chwilę.... Podsunął kartę i szedł daléj... Szczęście mu sprzyjało dziwnie... Śmiał się i trzymał...
Doszedł tak do dwóchset czerwonych złotych, które nareszcie ubił i zagarnął Miączyński. Podskarbi patrzał jakiś czas na stół... pokiwał głową i wrócił do butelki... któréj już nie było. Kazał sobie dać nową, siadł na kanapie i usnął.
Gra tymczasem szła daléj zapamiętale. Massalskiego zielony worek leżał bez mała próżny na stole, Ankwicz wygrywał, Bieliński już się zgrał do grosza i poszedł budzić Boskampa aby mu pożyczył. Wczesny ranek majowy już się robić zaczynał. Na wypogodzoném niebie nikły gwiazdy. Od wschodu rumienił się widnokrąg i ptaszki w ogrodzie zaczynały świergotać. Ankwicz poszedł okna od ulicy otworzyć, aby wpuścić trochę świeżego powietrza. Pokoje — w których grali — były na dole od ulicy, ale w miasteczku pusto jeszcze i cicho.
Dzień szybko rosnął a gra nie ustawała, świece stały się niepotrzebne, pogaszono je. Bieliński kawy przynieść kazał. Ze zbladłemi twarzami siedzieli gracze znużeni u stolika. Miączyński wygrany, rad był już grę porzucić, lecz biskup się gniewał, bo posłał kartkę po pieniądze i chciał się odegrać. Ledwie, oczekując na powrót służącego, wyrobił sobie Miączyński trochę spoczynku.
Kawa orzeźwiła nieco graczów.
— Co się stało z Ponińskim? spytał Ankwicz.
Chrapanie z drugiego pokoju odpowiedziało na pytanie.
Pod oknem ulica się ożywiała powoli, zaczęły wozy ciągnąć na targ, żydzi na pół odziani wybiegali, łapiąc je po drodze.
Kilku kozaków przesunęło się mimo dworku, zaglądając w okna otwarte.
Ankwicz siadł, używając świeżego powietrza.
— Prawdę powiedziawszy! odezwał się poziewając, wszystkimby nam się sen należał.
Mignęło coś przed oknem i stanęło.
Wszyscy się zbliżyli wyjrzeć, bo widowisko było niezwyczajne.
Drogą szedł wóz jednym koniem zaprzężony — wlokąc się powoli. Z okrytéj płótném budki widać było kobietę na pół nagą, która przy piersi trzymała dziecko obnażone zupełnie. Czarną jéj twarz z wargami wystającemi do koła las czarnych, rozrzuconych włosów otaczał. Przy koniu szedł mężczyzna ogorzały, w płóciennéj odzieży, bosy, szerokim pasem z mosiężnemi kółkami podpasany. Dwóch chłopców w koszulach, parobczak w słomianym kapeluszu z kijem i dziewczyna z rozpuszczonym bujnym włosem, ogromnemi oczyma czarnemi, okryta kołdrą w pasy wlekli się ospale za niemi. Dziewczę mogło mieć lat piętnaście, nie było piękne, ale ognistém spojrzeniem i gibką postacią uderzyło Ankwicza. Wlepił w nią oczy chciwe. Dziewczyna téż go postrzegła i zatrzymała się, coś poszeptała do staréj, odgarnęła włosy, otuliła kołdrą i, minę przybrawszy naiwnie zalotną — zuchwale przybliżyła się do okna. Maleńką czarną rękę wyciągnęła do Ankwicza a drugą poczęła mu pokazywać, że wróżyć umie.
Wóz się zatrzymał, chłopcy jałmużny się domagając, przybiegli téż pod okno.
Śmiejąc się Ankwicz, piękną, białą swą dłoń wyciągnął.
— Umiesz wróżyć — dziewczyno?
Z ruska — z cudzoziemska — bąknęła — kiwając głową.
— No — jakżeż?
— I cóż tam widzisz na mojej dłoni?
Wpatrzyła się ciekawie dziewczyna.... Nagle zaczęła głową trzęść znacząco i krzyknęła odskakując.
Ankwicz mimo odwagi i obojętności zmięszał się nieco.
Nie domagając się nawet nagrody, dziewczyna cofała się coraz daléj, czarne oczy z namarszczonemi brwiami wlepiała w niego groźnie, straszno, potém załamała dłonie.
— A! wiedźmo przeklęta, rzucając talara pod jéj nogi — krzyknął Ankwicz — mówże, coś tam zobaczyła?
Dziewczyna podniosła talara ale głową trzęsła a rękami okazywała coś strasznego bardzo. Zdawało się, że jéj słów brakło. Ankwicz nalegał koniecznie. Cyganie stali. Stary się do niéj przybliżył, coś mówiąc żywo na ucho — z pod budy wyjrzała kobieta, oczyma jéj dając rozkaz jakiś. Ona wymawiać się zdawała. Wreszcie gdy Ankwicz aż wstał z krzesła i obu rękami oparłszy się na oknie — wołał: Wiedźmo jakaś — a gadajże!! dziewczyna odpasała czerwony pas swój, zarzuciła go sobie na szyję i końce w ręku do góry podniosła.
Ruch aż nadto wyraziście oznaczał — powieszenie.
Ankwicz śmiejąc się padł na krzesło.
— To się bestya pomściła za ciekawość moją.
I cyganie spiesznie pociągnęli daléj.
Nikt oprócz ministra głupiego tego cygańskiego żartu nie widział.
Après tout — rzekł w duchu Ankwicz, juściż do tego chyba przyjść nie może.








  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brakuje orzeczenia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.