<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Semko |
Podtytuł | (Czasy bezkrólewia po Ludwiku). (Jagiełło i Jadwiga) |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1882 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Mroźny był dzień Lutowy r. 1386; na kominie w znanym nam domu Bieniasza, palił się ogień trzaskący, wesoły, jasny. Przed nim na nizkiej ławeczce przenośnej, z rękami na kolanach opartemi, z twarzą w dłonie ukrytą, zgarbiony, skulony, zgięty we dwoje, nieruchomy siedział, niekiedy niecierpliwie tupcząc nogami, Bobrek.
Dalej na ławie, średnich lat, z długiemi do pół izby wyciągniętemi nogami, o ścianę oparty, odpoczywał człowiek niemiłego oblicza, pomarszczonego, z gębą zapadłą, dla przedwcześnie straconych zębów. Włos twardy jeżył mu się i nieporządnie rozrzucony, sterczał na głowie podłysiałej. Ręczyska ogromne trzymał na kolanach, a oczy miał machinalnie ku ogniowi zwrócone.
Strój nie dozwalał poznać kim był... lecz z kroju jego można było wnioskować, że pod zbroję go używał. Pozostawiła ona ślady kędy szczelniej opięta przystawała.
Za tym nieznajomym, w postawie skromnej, w sukni długiej mieszczańskiej przysiadł się gospodarz Bieniasz. Z długiego ich milczenia ponurego i westchnień, któremi je przerywali, widać było, że na nich wszystkich trzech ciężkie jakieś padło brzemię.
Prawdą to jest, że małe ciosy wywołują skargi i jęki, a srogi raz, milczeniem się zamyka... Westchnieniem jeszcze cięższem niż poprzedzające, i gniewnem splunięciem na podłogę, przerwał wreszcie tę ciszę, siedzący na ławeczce Bobrek i zerwał się z niej, stając przed mężczyzną, który na ławie na pół leżał, pół siedział...
— Postawili na swem — zawarczał — postawili, będą Jagiełłę mieli, a z nim wojnę nieustanną, bo zakon się nie da słodkiemi słówkami na lep wziąć. Jagiełło mu się zobowiązał, umowa była, miał chrzest przyjąć z ich rąk i zakonowi hołdować.
Złamał umowę... będzie wojna!
— Będzie?! — odparł szepleniawo siedzący na ławie. — Nie będzie ale jest, Mistrz już teraz wtargnął na Litwę!! Zrobimy mu krwawy chrzest i wesele! ha! ha!
— Jagiełło tam posłał, — odezwał się Bieniasz — mówią Dymitra z Goraja, prosząc na chrzciny...
— Drwić z siebie Czolner nie da — rzekł siedzący — zdradził nas Witold, Andruszkę mamy na jego miejsce... Piekło im pomagało do tej sprawy. Szatan wszystko poplątał. W garści mieliśmy go... i Litwę całą. Hawnula tego nikczemnika zawczasu powiesić było potrzeba. On wszystkiego sprawcą i te mnichy czarne...
Mówił to z jakąś obojętnością, która się z ostremi wyrazy sprzeczała; lecz z pod tego chłodu tryskała żółć nagromadzona...
— Prędko się im zmieni to wesele, na łzy i narzekania — ciągnął dalej. — Zakon wie, że teraz w początku on najsłabszy, a z Polską mieć będzie do roboty wiele, i nierychło go ztąd wypuszczą. Teraz całą siłą na niego, a jak Litwę zawojujemy, niechaj Polacy go sobie żywią. Na zdrowie!
Śmiał się szydersko. Bobrek słuchał niespokojny.
— Już to prawda, że wy wszyscy, których zakon używał, żywił, płacił i posługiwał się wami, niewarciście starego wiechcia. Coś ty zrobił nieustannie się włócząc i szpiegując?
— Co? — wykrzyknął Bobrek. — Więcej niż wy wszyscy coście w Malborgu siedzieli próżnując, gdym ja szyi nastawiał. A wiedzielibyście wy co bezemnie?
— A zrobiłeś ty choć jedno z tego coś obiecywał?
— Głową muru nie przebić — przerwał Bobrek — bezemnieby gorzej szło. Czem tu było co zrobić? Takiemi ludźmi bez głów jak ci, co Semka popierali? Kiedy w Krakowie wszystek rozum polski siedział, a w Wielkopolsce wszystka polska buta...
Siedzący na ławie ramionami trząsł, i szeroką dłonią plasnął się po nodze.
— Mówić już niema o czem... A co się z Wilhelmem dzieje?
— Kto go wie? — rzekł Bieniasz — mówią, że jeszcze tu jest, a głupią nadzieję ma, że królowa coś potrafi, choć w ostatniej godzinie... Co? jak? Pilnują jej jak oka w głowie... A on się tuła ścigany, z kąta w kąt. Krył się u Morszteina, po tem na Czarnej Wsi, w Łobzowie... Prawią że gdy go raz szukali, nieboraczątko na bancie w dymniku siedział, że się sadzami umazał cały...
— Gniewosz go zdradził — zawołał Bobrek. — Gdyby nie on!! Tegoby powiesić bez sądu.
— I wszystko zabrał — a były skarby wielkie — dodał Bieniasz wzdychając...
— Gniewosz jak Gniewosz — mruknął siedzący — królowa go zdradziła. Gdyby nie chciała Jagiełły, coby panowie poczęli!
— A jak mogła się oprzeć — rzekł Bobrek — wszyscy biskupi i duchowni umawiali, prosili, błagali, a modlili póty, że musiała się zgodzić.
Nie dawali biednej spoczynku...
Po krótkiem milczeniu, z ławy odezwał się bezzębny, bardzo cicho.
— Jeszcze my na Opolczyka trochę rachujemy, człek skryty i zawzięty. Spodziewa się, że teraz gdy wszyscy sądzą się bezpiecznemi, zamek może opanować; a ma garstkę jakąś za sobą, kto wie?
— Śni się jemu i wam — krzyknął Bobrek... Nigdy tego nie dokaże... Mają oni oko na niego...
— Nie ręczyć za nic — szepnął bezzębny... A z Semkiem co się dzieje??
Bobrek pogardliwie usta skrzywił.
— Ten już syt — będzie miał, mówią, siostrę Jagiełłową, dziewkę młodą i piękną, dadzą mu wiano za nią Kujawy, albo inną ziemię. Czego ma więcej pragnąć??
Zaśmiał się klecha.
— Jam tam koło niego i jego kanclerza się kręcił, wiem wszystko, a człowieka po dziś dzień nie rozumiem. Korony mu się chciało gorąco i odechciało rychło... Do Krakowa przybywszy, w królowej się daremnie miłował. Zrobili z nim co chcieli. Teraz na Jagiełłę czeka, a potem z żonką do Płocka i wszystko skończone.
— Przecie rycerskiego ducha miał? — zapytał bezzębny.
— I ma go pewnie, ale ojcowskie rady a Janusza przykład, rozumu nauczyły... W Krakowie tu, patrzeć nań było potrzeba... Męczarnie cierpiał ten człowiek rwiąc się i hamując. Zawiało z Wielkopolski nadzieją, latał jak opętany, żeby się jej nie dał uwieźć; zaleciało co z Litwy, korzył się i milczał; panowie go czem złudzili, roił, że mu jeszcze co dadzą. Królowa nań czasem łaskawą bywała, myślał może, iż Wilhelma zastąpi.
Teraz z tego wszystkiego tyle tylko... że białą żonkę weźmie i królowi będzie powinowaty; ale panowie nie dopuszczą do tego, czego chce, żeby im się mięszał do rządów...
— Gdyby umiał!! — rzekł Bieniasz.
— Nie, ja mówię wam z tym człowiekiem skończone wszystko; dzieci będzie na kolanach kołysał, po lasach wilki bił i żonę całował... — zamknął Bobrek.
— A na zamku co się dzieje? — zapytał siedzący na ławie.
— Jam tam dziś był, bo wstęp mam zawsze — rozpoczął ochoczo Bobrek. Z klerykami królowej Michalonem i Jaśkiem drużbę mam wielką, a i pani Hildy łaski... Jagiełło już na ślub jedzie, a królowa się jeszcze ze swoim losem pogodzić nie mogła.
Posyłała, słyszę, Zawiszę z Oleśnicy, przysięgę od niego wziąwszy, że podarku żadnego od Jagiełły nie przyjmie, aby go na oczy widział i prawdę jej przywiózł o nim, bo go opowiadali jako dzikie zwierzę strasznym.
Ale Jagiełło poznał z czem przybył i ująć go sobie umiał, a panowie też nagrozili mu; przybył z tem, że poganin niczego.
Wilhelmowi przecie, co jak laleczka wyglądał, podobnym nie będzie...
Chodzi królowa po komnatach i ręce załamuje, a godziny liczy chcąc je przedłużyć, taka ją ogarnia trwoga.
— Nie darmo! — przerwał bezzębny. — My lepiej od wszystkich Jagiełłę znamy... natura dzika, ponury, mruk... w lesieby siedział tylko, niedźwiedź prawy.
— A to pani, jak gołąbka biała! — dodał Bobrek ręce składając — ani się ja dziwuję tym co się w niej rozmiłowują, ale dziwię, że nad nią litości nie mają.
— Biskupi ją za to obiecali uczynić świętą — rzekł Bieniasz.
Bobrek nie mówiąc nic, skrzywił się dziwacznie.
— Kiedyż niedźwiedź przybędzie? — zapytał siedzący.
— Prawią, że jutro — szepnął Bobrek...
Poruszył się krzyżacki posłaniec z ławy i zcicha z klechą naradzać zaczął. Bieniasz wstał i przeszedł się po izbie.
Wieczór był późny — i gość zażądał posłania; szli wszyscy kwaśni na spoczynek.
Nazajutrz wstał dzień jasny, zimowy, mroźny, i wszystko w mieście się sposobiło na przyjęcie litewskiego książęcia.
Znaczniejsza część tych co go na tron prowadzili, wyjechała naprzeciw niemu, w mieście więc tylko kupiectwo i lud pospolity, a na zamku królowa z dworem swym i częścią duchowieństwa, które jej nie odstępowało, oczekiwali na przybycie Jagiełły.
Lecz jakże różne dziś było miasto od tego, które niegdyś na wjazd młodej królowej wysypało się całe z taką radością, z uniesieniem, z szałem.
Na Jagiełłę oczekiwano z trwogą, a choć wodzowie wiele sobie po nim obiecywali, pospolity lud widział w nim zawsze poganina, którego natury chrzest nawet obmyć i odnowić nie mógł.
Lękali się, aby dla tego pana, który nie znał obyczaju ani nawyknień polskich, wszystko się cofać nie było zmuszone i uczyć litewskiej dzikości!
Zechceż on poszanować prawa? nie sprobuje rządzić samowolą, jak u siebie w domu?
Milcząc, z obawą i niepokojem spoglądano w stronę, z której miał przybyć? — z takiem uczuciem jak na nadciągającą chmurę z burzą — minie li ona, czy zniszczy??
Jedni opowiadali siła dobrego o nim, złoto rozrzucał garściami, ziemię rozdawał milami; drudzy grozili, że w gniewie końmi każe rozrywać i bić kołem...
Semko, przyszły szwagier króla, z resztą panów w Krakowie pozostałą, wyruszył na spotkanie Jagiełły do Sandomierza, z mniejszą niż inni trwogą, lecz niespokojny i upokorzony.
Panowie krakowscy wzięli go pomiędzy siebie chętnie, a uprzejmy Spytek, jako książęciu pierwsze miejsce mu dawał. Zastali litewskiego księcia na zamku jeszcze, w izbie, której jedyną ozdobą był ogień na kominie. Odziany prostem kożuchem baranim, siedział z dobrą myślą, w którą go wesołe rozmowy Krakowian wprawiły, za stołem, na którym jeszcze misy stały opróżnione i kubek z wodą przed nim, przysłuchując się, uśmiechając, zrzadka sam wtrącając słowo. Twarz jego zwykle dosyć posępna, rozjaśnioną była... Otaczający też panowie rady, czynili co mogli, aby go rozchmurzyć...
Przyszły król odzywał się do nich krótkiemi słowy, pospieszną, niewyraźną mową, po rusku... Oglądał się potem trwożliwie czy go zrozumiano, a rad był, gdy się o tem przekonał.
W rozmowie więcej uszami niż usty brał udział... Książęta bracia towarzyszący mu siedzieli na ławach, do koła stali panowie, dalej odpoczywali niektórzy w kącie zabrawszy miejsca.
Trudno było poznać na pierwszy rzut oka w tym człowieka ubranym tak skromnie, niewybitnych rysów twarzy, tego co miał przyszłemu z dwóch wielkich narodów złączonemu państwu królować...
Wchodzącego z innemi Semka, który się przystroił okazale, i szedł w niemniej świetnym orszaku, Jagiełło poznał na pierwsze wejrzenie — i uśmiechnął się. Rad mu był.
Od czasu jak się w Wilnie widzieli potajemnie, on mu Drohiczyn wziął i część Mazowsza splądrował i zniszczył, lecz obiecywał sobie, że to nadgrodzi.
Szeroką, silną dłoń wyciągnął naprzód ku niemu, potem witał innych uprzejmie, z wielu się zapoznając dopiero, bo po raz pierwszy słyszał ich imiona. Królowi w kożuchu i prostych skórzniach, wydali się aż do zbytku strojnemi przybywający, lecz nie mógł się na swój orszak poskarżyć... Żaden król piękniejszego pożądać nie mógł.
Jaśko z Tęczyna i Mikołaj z Brzezia, szeptali tylko na stronie, iż na wjazd do Krakowa prosić trzeba, aby przywdział szaty stanowi odpowiedniejsze.
Hawnul im to przyrzekał.
— Na ten dzień i sobole włoży! — mówił, i buty z nosami, ale nie żądajcie jednej rzeczy tylko, aby dla was i z wami wino lub miód pił, bo tego nie uczyni, i jabłek mu na stole nie stawcie...
Po chwili Jagiełło powstał z ławy i zwrócił się ku księciu Mazowieckiemu, patrząc na niego z życzliwością wielką, ujął za rękę Semka i poprowadził do otwartej obok komory.
— Będziesz mi bratem — rzekł żywo a krótko, jak był zwykł — ale stójże wiernie przy mnie... Olga na ciebie czeka — dziewka młoda i krasawica!
Rozśmiał się i w twarz go pocałował.
— Dam wam wiano dobre... ziemi szmat — mówił ciągle się śmiejąc — a gdy mi się znuży na dworze w Krakowie, przyjadę na łowy... Olga mi zwarzyć każe litewską strawę, i u was będę mógł chodzić w kożuchu...
Semko trochę zmieszany z początku, uczuł się wreszcie dobrocią tą ujętym.
— Możecie mi zaufać — rzekł — będę wam bratem i sługą wiernym...
Jagiełło obejrzał się za siebie trochę trwożnie i westchnął.
— Kto wie, komu tu z tych pięknych panów wierzyć można? Mówią tak gładko, kłaniają się tak nizko... ja się ich lękam trochę.
Semku mój, my musiemy iść dłoń w dłoni, pamiętaj...
Po małym przestanku, Jagiełło się obejrzał i znowu zaszeptał żywo.
— Dali ci oni biedy skosztować, a tyś im wierzył... Wodzili cię, wodzili, i tyle tylko, żeś dużo postradał, ale ja ci wszystko nagrodzę. Z Olgą życie będzie szczęśliwe.
A na przyszłość, Semku, pamiętaj co ja mówię zawsze i trzymam. Naprzód się nie wyrywaj, w tyle nie zostawaj. Środka się dzierz[1].
Semko milcząc przyjmował rady i obietnicę... Zagadał jeszcze Jagiełło o łowach, spytał o lasy na Mazurach, potem o drogę do Krakowa, i zwłóczył z wyjściem do panów, bo z Mazowieckim księciem czuł się jakoś bliższym i poufalszym.
Oba potem wrócili nazad do pierwszej komnaty, zajął miejsce swe na ławie litewski książe. Semka przy sobie posadził, okazując widocznie jak mu sprzyjał, i począł się znowu opowiadaniom przysłuchiwać i rozmowie...
W tym orszaku panów, którzy go w istocie sami, przeciw wszystkim na tron wznieśli; — z nadzwyczajnym przepychem i okazałością, przy huku trąb i bębnów, wjechał do przyszłej stolicy swej Jagiełło...
Mała ilość Litwinów, która mu towarzyszyła, w większej części przybrana tak, aby się nie odznaczała powierzchownością, prawie niewidoczną była, utonąwszy w liczebnie daleko znaczniejszej polskich panów i ich dworów...
Miasto wysypało się na spotkanie, lecz stało nieme, nie wiedząc czy się ma radować, czy trwożyć.
Oblicze przyszłego pana nie wydawało się groźnem, więcej na niem malowała się nieśmiałość jakaś i niepewność. Oczyma rzucał żywo, ciekawie i prędko je odwracał...
Cały ten orszak przeciągnął w śród grodu i wężem, powoli wjechał długo się wlokąc na Wawel, gdzie nań czekała królowa.
Dlaczego Semko przy pierwszem tem spotkaniu znajdować się nie chciał, i wymknął się do swojej gospody?
Oddanym był Jagielle; przecież ta piękna królowa z anielskim wyrazem twarzy zbolałej, budziła w nim uczucie jakieś politowania i zazdrości, że świadkiem jej trwogi i boleści być nie śmiał, nie mógł.
Lecz wieczorem dworzanin z zamku przybiegł do Jagiełły wzywając. Semko zawahał się nieco, ale odmówić nie było można. Jechał więc na Wawel do niego.
Wstępując na próg, znalazł Jagiełłę otoczonego duchowieństwem. Biskup Dobrogost, Bodzanta i Radlica przyspasabiali go do obrzędu chrztu świętego, który miał ślub i koronacyę poprzedzić. Jagiełło stał z twarzą zmęczoną nieco i jakby wylękłą, potwierdzając skinieniem głowy i szeptami co mu mówili biskupi.
Bodzanta zabierał się go żegnać, odchodzili z nim towarzysze jego — Semko sam na sam pozostał z Litwinem.
Ten stał jeszcze przy stole zadumany i w sobie zatopiony. Zwrócił się powoli ku księciu i pozdrowił go głowy skinieniem.
Pierwszem słowem, które mu się z ust wyrwało, było żywe i niewyraźne.
— Pięknaż ta królowa moja!! takiej piękności anim ja śnił ani widział kiedy... na królowę stworzona była...
Spuścił oczy.
— A no... drżała i bladła niebożątko, patrząc na mnie. Semku! czym ja tak straszny?
Książe, któremu wyrazów tych przykro słuchać było, potrząsał głową.
— Jej, jej, nie jedno królestwo, ale wszystkie tego świata państwa nie żal położyć pod nogi...
Z za frasunku jakiegoś, uśmiech się wysunął na usta i szepnął cicho...
— A będzież mnie ona kochała?...
Głową potrząsał i dumał...
Książe nie zebrał się jeszcze na żadną odpowiedź, gdy Jagiełło o różne drobne zaczął go rozpytywać szczegóły...
— Przywiozłem dary — rzekł — wyście ich nie widzieli? No, wydawały mi się piękne, gdy je Hawnul w Wilnie dobierał, ale gdy je oddawano, znalazłem je nikczemnemi!
Patrzała na nie takiemi oczyma?
Dałbym jej cały skarb mój.
Dopiero Semko przebąknął, że w takiej chwili trwogi, królowa nie mogła wagi przywiązywać do marnych rzeczy. Więcej patrzeć musiała na przyszłego męża.
Uśmiechnął się ale smutnie Jagiełło, nie powiedział nic.
Siedli potem rozmawiać poufnie jeszcze... O każdego ze starszych panów, choć mu Hawnul mówił już o nich, rozpytywać począł troskliwie, i znowu słuchał już więcej niż mówił, wyzywając tylko Semka, a coraz mu podszeptując.
— Bądź ty mi bratem wiernym. Ja nie wiem komu wierzyć! ufać komu!
Książe ledwie późno w noc zdołał się uwolnić i pożegnać Jagiełłę...
Z trwogą jakąś i westchnieniem mówił o jutrzejszym chrzcie swoim i braci, jak gdyby się lękał jeszcze tych bogów, których się wyrzec musiał.
Duchowieństwo tłumaczyło mu jego dawną wiarę jako cześć szatana, a Jagiełło tej złej mocy, nawet chrześcianinem zostawszy, obawiał się zawsze i mruczał, że panu Bogu świece palić trzeba, ale i djabłu nie zawadzi ją postawić.
Od tego dnia Semko nieodstępnie prawie musiał być na dworze, przy królu, który nim już posługiwał się jak bratem. Służył jemu i panom nieraz za pośrednika, gdyż król nowy wielu rzeczy nie był świadom i zrozumieć ich nie mógł.
W dni kilka po koronacyi i ślubie, gdy wszystkie uroczyste obrzędy szczęśliwie się odbyły, a z nowego pana niesłychanej szczodroty, wszyscy byli szczęśliwi, bo obdarzał tak, iż zdawało się że i skarb swój, i ziemie, jakiemi rozporządzał wszystkie rozda do razu, we dworcu Jaśka z Tęczyna, znowu się zebrali ci co tu dotąd rej wjedli. Dymitr z Goraja, najprzenikliwszy z nich wszystkich, przynosił im wiadomość niemiłą i trwożącą.
— Wilhelm uparty dotąd się znajduje w Krakowie — mówił — kto wie co zamierza! Jego się nie obawiam, lecz są poszlaki, że mu tajemnie sprzyja Władysław Opolski, choć Jagielle się poddał i kłania. Knują coś i niedaremnie go tu chowają.
Jagiełło jest podejrzliwy, zazdrośny, podszeptują mu już coś źli ludzie.
— Lecz gdzieżby Wilhelm się miał ukrywać — przerwał Jaśko z Tęczyna.
— Gdzie? Jeżeli mógł raz siedzieć w czeluściach komina, gdy go na Czarnej wsi szukano, może teraz kryć się w lochu albo pod przebraniem jakiem... — dodał Dymitr z Goraja... Gniewosz zdrajca, który z kolei wszystkich zdradzać gotów, może jego trzymać a Jagielle donosić o nim.
— Na rany pańskie! ztąd go wygnać potrzeba — krzyknął Mikołaj z Brzezia.
— Tak jest, naprzód go znaleść musimy! — odparł ciężko jęknąwszy Dymitr z Goraja. — Czynię co w mojej mocy. Straże stawię, ludzi rozsyłam, szpieguję. Donoszą mi, że w Łobzowie siedzi, pędzę do Łobzowa, łóżko jeszcze ciepłe, było ptaszę ale już furknęło.
Lecę do Morszteina domu, na stole kapelusz z piórem porzucił, poznaję go z opisu... choć Franczek się wypiera, trzęsę od piwnic do strychu... zniknął...
— Ale któż mu pomaga? Kto ostrzega? — zawołał Jaśko z Tęczyna. Koniec temu być musi. Zagrozić trzeba...
— I wrzawy przyczynić? — spytał Dymitr — aby król się dowiedział, królowę podejrzéwał, i w początkach zaraz to małżeństwo ledwie skojarzone się rozchwiało niezgodą!!
Musimy po cichu działać i ostrożnie, lecz...
— A na dworze królowej — odezwał się milczący dotąd pan krakowski, może tam ma kogo... Gniewosz...
— Za Gniewoszem chodzą moi ludzie — westchnął Dymitr.
— Lecz jestże on tu naprawdę? czy to strachy tylko i baśnie, bo niczego pewni nie jesteśmy — mruknął Dobiesław.
— Jam pewny, że jest... chybaby dopiero dziś się wymknął — odpowiedział podskarbi...
Naradzali się długo, a w końcu to tylko postanowili, iż cicho, a nie uwiadamiając króla, należało Wilhelma wytropić i strachem zmusić do ucieczki...
Okrutniejszy od innych Dobiesław z Kurozwęk po cichu mruczał. — Choćby go i ubito... płakać nie będziemy...
Z tem odszedł pan Dymitr z Goraja.
W drodze na zamek jadąc, skrzyżował się z Gniewoszem, zdążającym do miasta i zatrzymał. Zwrócił się do niego.
— Wilhelm wasz siedzi tu po kątach się kryjąc i spiskuje — rzekł — jeżeli wy mu posiłkujecie!
Podniósł rękę i pogroził.
— Ja! — zawołał podkomorzy — ja! a coby mi potem było?? Wiem, że Wilhelm jest, nie wiem czego dosiaduje... ale ja w to palców nie maczam. Byłem sługą wiernym królowej, jestem wiernym sługą pana...
Ruszył ramionami i jechał dalej.
Podskarbi wrócił na zamek. Ledwie komnatę otworzył, gdy nadbiegł mały Zbramir, pacholę królowej, ten który pierwszy o schadzkach u Franciszkanów wszystko wyśpiewał. Chłopak był jak rozgorączkowany.
Grali przed godziną w warcaby z Bobrkiem i powaśnili się. Klecha zwykle cierpliwy, przy grze stawał się złośliwym i gniewnym. Łajać się poczęli i wymyślać sobie, a że Bobrek język miał lepszy Zbramir odszedł ze zmytą głową.
Złe chłopię biegło się mścić i szeptało podskarbiemu, że Bobrek to był co z księciem Wilhelmem królowej dawniej stosunki ułatwiał, a pewnie i teraz nie jest obcym temu, co się dzieje...
Dymitr z Goraja dotąd wcale o klesze nie wiedział, lecz nie zasypiał, gdy potrzeba było działać. Miał swych ludzi, dwu wypuścił w tropy. Szczęściem było dla krzyżackiego szpiega, iż w Polsce, jak zawsze, tak naówczas, nie posądzano nikogo, zblizka nie przypatrywano się ludziom. Ośmielony tem obracał się, suknią, która go obraniała od posądzeń, okryty, z bezprzykładną zuchwałością.
Łatwo więc było dwom obeznanym z miastem a milczkiem chodzącym ludziom podskarbiego, połapać różne poszlaki... Wiedzieli w mieście niektórzy, iż do Bieniasza różni ludzie z Niemiec i od Krzyżaków zajeżdżali... a Bobrek tam był jak w domu... Zkąd się klecha wziął, każdy powiadał inaczej, bo on też przed każdym kłamał w inny sposób...
Z wiadomości podskarbiemu przyniesionych złożyło się coś tak poplątanego, a podejrzanego, że nie mieszkając szepnął, aby go po cichu ujęto, i na wieżę Dorotkę na zamek przyprowadzono...
Klecha wcale nie przeczuwał, co mu groziło.
Powracał wieczorem z miasta, gdy przed samą prawie kamienicą Bieniasza, i w oczach jego, bo gospodarz nań czekał i stał nieopodal, dwaj pachołkowie chwycili Bobrka, gębę mu zatkali i w mroku, niepostrzeżeni z nim zniknęli.
Gospodarz przerażony, nie usiłując nawet ratować go, pobiegł pędem na górę...
Tu siedział jeszcze ów wysłaniec Krzyżacki, który przybył, aby chrztu i koronacyi być tajemnym świadkiem.
— Bobrka pachołkowie zamkowi pochwycili! — krzyknął wpadając do izby — biada mnie!
Bezzębny, który niedbale się na ławie wyciągał, zerwał się jednym skokiem i stanął wśród izby.
— Gdzie? jak?
Powtórzył Bieniasz wiadomość głosem drżącym.
— Wiesz, że pachołkowie miejscy byli? — zapytał Krzyżak.
— Znam ich dobrze, imiona wiem... wątpliwości niema.
Stary potargał włosy.
— Na twój dom już czyhają — rzekł — i ja tu nie mam co robić dłużej, pójdę do Greka.
To mówiąc począł żywo z ławy zbierać odzież i uzbrojenie...
— Na tem nie koniec — zamruczał. — Jeżeli na zamek go wzięli, to o coś podejrzywają, a ja Bobrka tego od szczenięcia znam. Gdy go na męki wezmą, wszystko co wie i czego nie wie wyśpiewa...
Bieniasz ręce załamał.
— Nie już ty na zamku nie masz nikogo? — dodał Krzyżak i ręką pokazał jakby głowę urywał.
Gospodarz drżący, rękami wywijał.
— Chcesz ty być cały i żebyś po staremu chleb od nas miał...
Tu znowu stary rękami obiema pokazał sobie na szyję.
— Nikt się za tego psa nie upomni — rzekł. — Służył on nam, ale kto wie komu jeszcze i komu szczerze? Nie pożałuje go nikt, nawet matka rodzona...
Krzyżak dobył worka rękami drzącemi, rozwiązał go na stole, garść srebrnych pieniędzy wyjął z niego i wcisnął je milczącemu Bieniaszowi.
— Idź zaraz, jutra nie czekaj, póki go na spytki i na męki nie wezmą, póki nie wyda nas i was... Idź...
Namyślał się jeszcze Bieniasz, lecz Krzyżak, który się sam odziewać zaczął, popchnął go i zmusił niemal, aby natychmiast spełnił rozkaz jego...
W krótce potem w gospodzie Niemca nie było nikogo, a Bieniasz nie powrócił aż późną nocą i wróciwszy nie położył się na spoczynek, dopóki całego dzbana wina nie wypił wzdychając i jęcząc. Padł potem jak kłoda na posłanie.
Nazajutrz rano z sędzią krakowskim i pisarzem kroczył pan Dymitr z Goraja do Dorotki, w której Bobrek był zamknięty. Stróż więzienny, na dany rozkaz, wziąwszy pęk kluczów, powlókł się przed niemi przodem z kagankiem, bo więzienie było ciemne.
Odparł drzwi powoli, mrucząc i sam naprzód ze światłem wszedł, ale kroków ledwie parę postąpiwszy, krzyknął. Kaganek o mało mu nie wypadł z ręki...
W ścianie lochu hak był wbity dość wysoko. Na nim, kawałkiem grubego sznura za szyję ujęty, wisiał już żółty i ostygły klecha...
Barłóg słomą świeżą wysłany pod nogami jego, cały był zmięty i rozrzucony, jak gdyby śmierć poprzedziła jakaś walka, czy rozpaczliwe miotanie się...
Dymitr z Goraja stanął zżymając się i rzucając gniewnemi oczyma, stróż głosem drzącym, przestraszony, tłomaczył się, że gdy wczoraj więźnia przyprowadzono, już mu z oczów bardzo źle patrzało, rozpaczał straszliwie, rzucał się i bił o mur głową, oczywistem było, że w tym szale sam się musiał obwiesić.
Kazano odciąć trupa i opatrzeć odzież jego, czy nie miał przy sobie pisma jakiego. W istocie znalazły się w kieszeni jednej zwitki pargaminowe, ale po rozpatrzeniu ich przez pisarza, okazały się modlitewkami i egzorcyznami. Zresztą nie miał więcej nic...
Zawiedziony w nadziejach swych, nakazawszy milczenie o tym wypadku, podskarbi powrócił, zmuszony innemi środkami starać się powziąć wiadomość o księciu Wilhelmie.
Pomimo najusilniejszych zabiegów, nie powiodło mu się nic, nad próżne chwytać pogłoski... Zdawało się, iż Wilhelm to tu, to ówdzie się przenosząc, siedzi w Krakowie. Morsztein, któremu na ratuszu zagrożono, pod przysięgą zeznawał, że od dłuższego już czasu nic o nim nie wie.
Nie zaprzeczał temu, iż mógł się znajdować w Krakowie, lecz gdzie i kto go ukrywał, powiedzieć nie umiał.
Gniewosz, nie bez złośliwego szyderstwa, zapewniał podskarbiego przy każdem spotkaniu, iż Wilhelm pewnie się znajduje w Krakowie, lecz takich ma przyjaciół, którzy umieją przed oczyma wszystkich go ukryć.
Powszechna ztąd urosła baśń, powtarzana wszędzie, że Wilhelm nie chciał Krakowa opuścić, ani się wyrzec nadziei.
W Wiedniu tylko wiedziano, dobrze iż postradawszy skarby znaczne, zawiedziony, zrozpaczony, chory, biedny Wilhelm z gniewem i upokorzeniem, samotnie i tajemnie powrócił i wyprawy swej nie mógł przebaczyć losowi, co go naraził na nią.
Suchenwirth podać obiecywał do nieśmiertelności dzieje tego złamanego serca, zaniedbanych puklów pięknych włosów, doznanych niewygód, i niewdzięczności ludzkiej.
Gniewosz z Dalewic, jak przyrzekł sobie, w krótce potem wioski nabywać zaczął, i urósł ze spuścizny po Wilhelmie na wielkiego pana... którym mali i wielcy pogardzali.
- ↑ Jest to znane przysłowie rusińskie. Wperod nie wyrywajsia, z zadu nie ostawajsia, seredyny derżyś — Długosz, świadczy, że król to często powtarzał. P. A.