<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Serce i ręka
Wydawca Józef Unger
Data wyd. 1882
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W pierwszych scenach tego opowiadania Zygmunt dał się już nam poznać po części. Wychowanie, wpływ ojca, życie uczyniły go jednym z tych ludzi, którzy nic nie widzą przed sobą nad interes własny. Zaczynają oni zwykle od tego, że się przed opinią publiczną osłonić usiłują i czyściejszymi ukazać chcą się, niż są w istocie, a kończą jak on, idąc z jednych ustępstw w drugie, że psu oczy sprzedają, wedle pospolitego wyrażenia...
Zygmunt razem z szanownym ojcem swym był tego przekonania, że bogactwo pokrywa wszystkie plamy, jakie się przy zdobywaniu go dostało. I niemożna się im obu dziwować, bo w społeczeństwie naszém dosyć dać dowód tego najwyższego rozumu, jakim się pieniądze zdobywa, ażeby w niém pierwsze uzyskać stanowisko. Imiona i familie upadają, bo zrujnowanym najpiękniejszych rodzin spadkobiercom społeczność nie przebacza ruiny, natomiast zapomina podłość największą tym, co się dorobili grosza.
Pieniądz pokrywa wszystko; pieniądz jest rękojmią konserwatyzmu, którym wyższe hołdują sfery, pieniądz wyświęca ludzi na praktycznych, pieniądz daje im przywiléj rozumu....
Najarystokratyczniejsze rody gotowe oddać córki, żenić synów z najbrudniejszych facyendarzy potomkami, byle w posagu szły miliony. Mieliśmy przykłady ludzi skalanych zbrodniami, których społeczeństwo rozgrzeszało — kupione złotem... Smutna to prawda, stara jak świat, lecz dopiero dziś stała się ona znamieniem wieku. Dawniéj bywały wszakże wyjątki i pewne majątki, za które swoje kwalifikacyi do wyższych sfer kupić nie było można; dzisiaj wszystko jest na sprzedaż.
Ojciec Zygmunta pierwszy tę prawdę podniósł do aksyomatu; syn ją przyjął za życia prawidło. Obaj razem mieli dodatkowe do swojego kodeksu artykuły. Szambelan wiedział, że ogłada i powierzchownie świetne wychowanie było warunkiem pomocniczym, nader pożądanym; syn utrzymywał, że spryt i gęba potrzebne były koniecznie. Obaj po cichu uznawali i to, że gdy się o wielkie kusi rzeczy, w środkach nie ma co przebierać. To też gdy pan Zygmunt począł starać o Olimpię ze świadomością tego, czém mu to małżeństwo groziło, ojciec rozpływał się nad rozumem i praktycznością syna.
On sam miał się za nadzwyczaj zręcznego... Nie wahał się udawać zakochanego w pani radczyni, maskować się przed ojcem, zdobywać pannę przebojem....
Był pewien, że skoro odejdzie od ołtarza, zwycięży jéj wstręt i opór. Rachował wiele i na to, że Olimpia dla oczu ludzkich coś poświęci, a on z tych ustępstw skorzysta... W tak różowych myślach odjeżdżał po ślubie od ganku pałacu w Zabrzeziu; ale już w Berlinie zadanie, które mu się zdawało z razu łatwém, okazywało się nierównie trudniejszém. Rachubę na tygodnie musiał przemienić na miesiące; uznawał, że się na charakterze żony omylił. W ciągu podróży do Genewy zamiast postąpić daléj, Zygmunt prawie się cofnął. Zaczynał wątpić o sobie, a w myśli szukać nowych środków pomocniczych. Słowo dane Olimpii o poszanowaniu jéj woli i swobody, w jego przekonaniu nie wiązało go wcale; złamałby je, gdyby się do tego nastręczyła zręczność. Ale to sprowadzić stawało się niepodobieństwem. Spotkanie z Klarą, w któréj z razu widział sprzymierzeńca, teraz wydawało mu się klęską. Najdziksze projekta chodziły mu po głowie; trudno je wszakże było przywieść do skutku. Chciał się pozbyć Szafrańskiéj, uwolnić od hrabiny; chwycić się już bodaj ostateczności, dopuścić przemocy, aby wejść w prawa swoje.
Zdawało mu się, że taki coup d’état zmieniłby jego położenie i uczynił go panem. Lecz jak tego było dokazać?
Zygmunt już zaczynał się czuć chwilami zniechęconym i znużonym. Rwał się gwałtownie, ale późniéj trochę lenistwo go opanowywało i zobojętnienie. Przechodził tak ciągłe z jednéj w drugą w ostateczność.
Zygmunt im większym był samolubem, tém upokorzony czuł się nieszczęśliwszym. Wstyd mu było i ojca nawet, który mu dawał po cichu rady, niemożliwe dziś do wykonania. Męczył się i cierpiał okrutnie. Każda chwila zwiększała rozdraźnienie...
Dwa tygodnie posłuszeństwa i pokory, zamiast polepszyć stosunki, jeszcze je uczyniły nieznośniejszemi. Myślał, że Olimpia powoli się z nim oswoi, uzna le fait accompli, będzie obojętną, ale nie obcą... Od obojętności i zwolnienia ostrożności, od porzucenia obawy do spoufalenia, potém do pozyskania żony droga zdawała mu się łatwą. Tymczasem pierwszego kroku zrobić mu nie dawano... a od tego zależało wszystko.
Na takie usposobienie przypadł właśnie ów koncert. Zygmunt w tłumie stojący widział poruszenie Olimpii, ale go sobie wytłómaczyć nie umiał. Dopiero spotkanie z Klarą, rozmowa trafunkowa z Redkem, wzbudziły w nim podejrzenia.
Przeląkł się. Bądź co bądź, potrzeba było grożące niebezpieczeństwo usunąć. Jeśli Fratelli był owym tajemniczym pierwszym kochankiem, czuł, że wszystko było zgubione. Wprawdzie zostawał mu radca, którego córka się obawiała, znając surowe jego zasady; ale ucieczka pod władzę ojcowską była ostatnim, rozpaczliwym środkiem obrony. Po tylu ofiarach, po przełknięciu tylu wstydów i upokorzeń, być zagrożonym ruiną wszystkich nadziei, dla Zygmunta równało się śmierci. Powiadał sobie otwarcie, że człowiek w jego położeniu na wszelki sposób ratować się musi, bądź co bądź...
Rozstawszy się z majorem, na którego pomoc niewiele liczył, bo mu ten typ awanturnika był dobrze znany, pobiegł Zygmunt do hotelu. Chciał wiedzieć, czy ten Fratelli nie poszedł z Klarą do niéj czy nie było w tém schadzki i zmowy. Miał wszakże do czynienia z kobietą przebieglejszą niż on był, i wielce doświadczoną. Hrabina przyjechała z Fratellim do hotelu, ale nim weszła, poszeptała z portyerem, wciskając mu kilka franków.
— Chcę być sama z moim bratem, powiedziała mu. Jeśliby nieznośny ten baron pytał, powiedzcie mu, że powróciłam bez nikogo i że położyłam się dla bolu głowy — co chcecie!
Gdy Zygmunt zapytał o Klarę, ziewający szwajcar oznajmił, że powróciła sama, chora, i kazała sobie przysłać służącą, bo się miała zaraz położyć. Chociaż zwiastujący mu to miał minę nadzwyczaj szczerą i prostoduszną, Zygmunt nie zaufał mu. Dla przekonania pewniejszego udał się do mieszkania żony...
Dostukawszy się do drzwi zamkniętych, znalazł salon ciemny, a Szafrańska gniewnie i kwaśno oznajmiła mu, że pani dawno w łóżku.
Do hrabiny Klary wahał się zapukać; lecz wyrozumował sobie, że może nie wiedzieć o tém, co mu na dole powiedziano... Drzwi były zamknięte... nie otworzono ich wcale... Z sąsiednich wychyliła się miss Draper i w sposób bardzo niegrzeczny oznajmiła mu o migrenie pani...
Podejrzliwy Zygmunt, nie mogąc tu dojść, a mając zawsze przeczucie jakiegoś niebezpieczeństwa, powiedział sobie, iż może, zszedłszy w dziedziniec, okna mieszkania hrabiny obejrzeć, czy też w nich znajdzie światło, którego migrena nie znosi.
Z tą myślą zsunął się po wschodach.... Obliczył dosyć dokładnie położenie tych okien... Hrabina ostrożna we wszystkiém, zapobiegająca, jednakże tego sposobu szpiegowania przypuścić nawet nie mogła. Żaluzye nie były pozamykane, przez spuszczone firanki widać było światło... a co gorsza, Zygmunt dostrzegł dokładnie trzy cienie, przesuwające się po pokoju... Dwa z nich łatwe dla niego do poznania były: Klary i Olimpii, trzecim był słusznego wzrostu mężczyzna. Jak wkuty pozostał Zygmunt w dziedzińcu; rzeczą jawną było, że go Klara zdradziła, że Olimpia znalazła tu pierwszego swego kochanka, że jest zgubiony, jeśli nie przedsięweźmie najgwałtowniejszych środków.
Nad temi trzeba się było namyślić... ale czas naglił. Zdało mu się, że wypuścić ztąd bezkarnie Fratellego było zgubić wszystko... Chwili nie miał do stracenia. Rzucił się ku swemu mieszkaniu po pistolety podróżne z pośpiechem nadzwyczajnym, obawiając się, aby tymczasem nieprzyjaciel nie uszedł. Pistolety były zapakowane, kluczów nie mógł znaleźć... odbił wieko podróżnego ręcznego tłomoczka, chwycił je do kieszeni... ładunków nie było... pistolety okazały się nienabite... Przewrócił wszystko, nie znalazł kul. Ograniczywszy się więc do pistoletów samych, dostatecznych, jak mu się zdawało, do zagrożenia nieprzyjacielowi, zbiegł do głównéj bramy hotelu i tam stanął na straży.
Szwajcar zaspany i ziewający przechadzał się, nic nie wiedząc na pozór... Dowiedzioną jest rzeczą, że w podobnych wypadkach zawsze służba bierze stronę tych, co są prześladowani, przeciwko tym, co prześladują... nawet gdy się nagrody nie spodziewa... Szwajcar doskonale rzecz rozumiał i domyślił się, że rozgorączkowany człowiek darmo tu na czatach nie stanął.
— Rozumiem, rzekł w duchu: chce tego jegomości złapać wychodzącego... ale zje licha...
Wszedł do swojéj izdebki... Tam siedziała jedna z panienek pierwszego piętra, portyer szepnął jéj słowo. Dziewczyna obrachowała się tak, iż gdy Zygmunt zaszedł za bramę, ona się niespostrzeżenie wymknęła wprost do baronowéj. Nie wpuszczono jéj wprawdzie, lecz powiedziała pannie Draper, iż portyer prosi, aby wychodzący obcy pan z hotelu był łaskaw wyjść bocznemi drzwiami, gdyż główna brama jest już zamknięta...
Zygmunt tymczasem stał na warcie, udając kogoś, co świeżego używa powietrza... O jedenastéj szwajcar począł zatarasowywać bramę... Niespokojny wartownik wahał się: zostać tu, czy zmienić stanowisko?..
— Cóż to? tak wcześnie? zapytał portyera.
— A po cóż ma stać otworem? rzekł tamten spokojnie: goście wszyscy popowracali, a obcy co byli w hotelu poodchodzili.
— Wszyscy? zapytał Zygmunt.
— Co do jednego, ja mam dobry rachunek.
Zastanowiło to barona... wszedł więc w podwórze znowu spojrzeć na okna hrabiny. Teraz już stały ciemne. Rzecz dla niego była niepojęta. Światło to i cienie nie przywidziały mu się przecię... Którędyż wyszedł ten, co był u hrabiny? Nie mógł przypuścić nic innego nad to, że się wymknął mu, gdy po pistolety pobiegł... Straż u bramy na nic się już nie przydała. Zawiedziony Zygmunt wrócił do mieszkania.
Należało obmyślić co czynić daléj. Zapytać Klary było daremnie; wiedział, że go wyśmieje, i prawdy nie powie... wprost pójść do żony i żądać od niéj wyznania, mogło tylko doprowadzić do zupełnego zerwania stosunków. Najrozumniejszém zdało się zmilczeć, ścierpieć, udawać, że się nic nie wie, nie pokazywać po sobie rozbudzonych podejrzeń, śledzić tę sprawę nieszczęśliwą, która już i tak była dla niego jasną, a z Fratellim poznawszy się, wywołać spór i pojedynek...
Tacy ludzie jak baron, zmuszeni często uciekać się do téj ultima ratio, którą są pistolety, przywiązują nadzwyczajną wartość do umiejętnego obchodzenia się z niemi. Zygmunt był mistrzem w celnych strzałach; rękę miał pewną, silną, i mierzył tak w człowieka, jak gdyby celował do drzewa. Dał tego mnogie dowody... Pojedynek z nim nigdy dla niego nie mógł być tak groźnym, jak dla przeciwnika... Miał też w podobnych spotkaniach niepospolite szczęście. Szło wszakże o to, aby rozprawa odbyła się tak cicho, by jego i żony nie kompromitowała...
Na inną myśl i środek pozbycia się tego człowieka jeszcze był nie wpadł. Całą prawie noc spędził na zastanawianiu się, czy nie było to marzeniem? czy zazdrość nie czyniła go zbyt podejrzliwym?... O okna mógł się omylić... Témbardziéj należało się więc przyczaić tak, aby nie obudzając podejrzeń, dojść prawdy...
Już nad ranem rzucił się Zygmunt na łóżko, ironicznie śmiejąc się sam do siebie.
— Panie Zygmuncie, mówił w duchu, co za świetny los! jakie szczęście! jak miły stosunek domowy!... Ludzie ci zazdroszczą! Szambelan marzy o zwycięztwie, a ja tu w błocie siedzę po uszy... A! nie ma co mówić: drogo kupiłem fortunę i kolligacyę! Lecz poczekajcie: rira bien qui rira le dernier; wyzwaliście mnie do walki: zobaczymy kto silniejszy... Oszukujecie mnie... chytrym i ja być potrafię, a jeśli raz zemstę pochwycę... straszna będzie... Na Boga! będzie okrutna i nielitościwa...
W tych miłych myślach zasnął, gdy już świtać zaczynało, i nie dziw, że się nazajutrz dopiero około dziesiątej obudził.
Pierwszym przedmiotem, na który padł jego wzrok, były rzucone na stoliku pistolety. Przypomniały mu one cały przebieg sprawy wczorajszej i postanowienia, w których biały dzień go ugruntował. Ochłonąwszy nieco, czuł potrzebę dyssymulacyi, chłodu, rozwagi i wielkiego taktu... Wściekłość, którą miał w duszy, należało pokryć, utaić, nie dać się jéj domyślić.
Wstawszy późno, gdy po śniadaniu zszedł ubrany do baronowéj, już jéj tam nie zastał. Obie z Olimpią wybrały się na przejażdżkę na cały dzień; miały powrócić aż późno w nocy. Szafrańska nie umiała powiedzieć dokąd się wybrały; miss Draper pojechała z niemi... Spytany portyer nic nie wiedział nawet o wyjeździe, a tém mniéj o celu... Jawném było dla niego, że przejażdżka ta wczoraj jeszcze musiała być wymyślona dla wygodnego widzenia się z p. Fratellim. Cóż to znaczyło, że Klara zabrała swego koczkodana, jak nazywała Angielkę? — mogła właśnie wziąć ją dla swojego towarzystwa, Olimpię zostawiając z kochankiem...
Zygmunt wyszedł na miasto, spodziewając się gdzieś spotkać z majorem i dowiedzieć o śniadaniu. Nie mogąc go nigdzie znaleźć, poszedł do doktorowéj. Piękna gosposia przyjęła go tém uprzejmiéj, iż powrot do jéj domu świetne otwierał nadzieje. Tym razem zawiedzione jednak były. Zygmunt nie dał się zaprosić na śniadanie, odłożył dłuższe odwiedziny na późniéj, a chciał tylko wiedzieć o majorze.
— Ale majora tylko co nie widać! zawołała piękna pani.
W istocie pan Redke nadszedł.
— Szukam pana, rzekł Zygmunt.
— A ja powracam od niego z hotelu... rozminęliśmy się.
— Cóż z naszém śniadaniem?...
— Artystów mogę panu dostarczyć, ilu sobie życzysz, odezwał się Redke, ale tego Fratellego ja mówiłem, że nie jestem pewien. Gdzieś mi do dnia czmychnął. Nie ma go już w mieście...
Pobladł Zygmunt, gdyż wszystko podejrzenia jego stwierdzało.
— Więc innego dnia, majorze...
— Ja się teraz lepiéj dopilnuję, odparł Redke. Nie posądzałem go, żeby się kochał w rannych spacerach, które tylko kataru nabawiają. Prawda, że to nie śpiewak...
Doprowadzony do najwyższego stopnia niecierpliwości, Zygmunt wyszedł błąkać się po nad brzegami jeziora... Można sobie wyobrazić stan jego duszy i namiętność, która nim miotała. Niemal bezsilny, wzgardzony, szukał środków i nie umiał znaleźć skutecznych. Trzeba było milczeć i czekać... Cały tak dzień przewałęsał się po okolicach, próbując łódki, najmując powozy do ciekawszych miejsc po za miastem, dopytując się od niechcenia o damy, w towarzystwie siwego mężczyzny; ale na ślad nie trafił nigdzie.
Zatrzymawszy się w małéj gospodzie w Carouge, nie mając co robić, wpadł na myśl napisania do ojca poufnego listu, w którym z całém oburzeniem, jakie czuł w sobie, odmalował mu nieznośne położenie swoje. List był poufny, ale zawierał wszystkie szczegóły i nie ukrywał nic. Zaklinał szambelana, ażeby nie dał poznać rodzicom co się działo, bo nie chciał wzywać ich pomocy, ale zarazem żądał jego rady, a choćby użalenia. List ten niebardzo był w istocie potrzebny, był on tylko wyznaniem nieudolności i niemocy... wyrwał mu się bez namysłu w chwili jakiegoś zniecierpliwienia, by ulżyć nieco męczarni. Wrzucił go Zygmunt do skrzynki pocztowéj, i dla odmiany odprawiwszy powóz, znowu pieszo wracał do miasta...
Dobrze już zmierzchało, gdy doszedł na rodańskie wybrzeże, poczynające się latarniami gazowemi oświetlać. Nie miał się czego śpieszyć, szedł zadumany powoli... Postanowił, jak tylko te panie powrócą, rozmówić się otwarcie — ale z kim? Nie był jeszcze pewien... Z żoną nie chciał zrywać zupełnie; wolał więc spróbować obudzić współczucie w Klarze, któréj znał dość łatwo zmieniające się usposobienia, pod wrażeniami nowemi.
W progu hotelu, na zapytanie o te panie, szwajcar mu odpowiedział, iż właśnie powróciły przed niedawną chwilą. Poszedł więc do hr. Klary.
Miss Draper siedziała sama w salonie nad książką, pani saméj nie było.
Grzecznie bardzo Zygmunt poprosił jéj, czyby Klary na chwilę rozmowy nie raczyła wezwać. Angielka dość kwaśno spełniła żądanie. W chwilę potém otworzyły się drzwi zamaszysto, i Klara hałaśliwie weszła, chcąc wielką swobodą ruchów i udaném roztrzpiotaniem pokryć pomieszanie i pewną obawę. Domyślała się, jeśli nie wszystkiego co ją spotkać miało, to przynajmniéj kłopotliwych pytań... Zygmunt i ona zmierzyli się oczyma. Klara wyczytała w nim spotęgowane zniecierpliwienie i gniew; on widział, że była winna i potrzebowała się sama odurzyć nieco, aby jego wywieść w pole. Niespokojnie i gorączkowo wyglądała.
Miss Draper domyślając się, że jéj przytomność była zbyteczna, zabrała swoją książkę i wyszła. Zygmunt stał milczący.
— Pewnieś się pan zdziwić musiał, nie zastawszy nas dziś rano? odezwała się Klara. Olimpia potrzebuje rozrywki, musiałam ją wywieźć na cały dzień...
— Czy i pan Fratelli towarzyszył paniom w téj wycieczce? zapytał Zygmunt.
Niespodziane to pytanie, którego nie przewidywała Klara, widocznie ją zmieszało i schwyciło niespodzianie. Zarumieniła się, zrobiła ruch ręką niezrozumiały, otworzyła usta, namyśliła się co odpowiedzieć: kłamać czy być otwartą? Skrzywdziłbym płeć piękną, gdybym powiedział, że mając do wyboru między prawdą a fikcyą, zawsze woli począć od zmyślenia; wolę powiedzieć, że charaktery takie jak hrabiny przekładają, czując swą słabość, tajemnicę i wybiegi nad prostą drogę, wiodącą do walki, któréj się obawiają...
— Fratelli? podchwyciła Klara z fałszywym uśmiechem; zkądże to znowu?
— Wszakże wczoraj wieczorem, gdy tu był, zapewne umowa stanąć musiała... dodał Zygmunt.
— Tu był? wieczorem?!. Fratelli?.. jąkając się powtórzyła Klara, a jakże pan możesz o tém wiedzieć, i kto panu dał prawo mnie szpiegować? Wszakże się pan we mnie nie kochasz?
Zbywała go żartami, ale w głosie drżenie czuć było.
— To pewna, że się nie kocham i że o panią hrabinę zazdrosny nie jestem; ale mam prawo uważać na żonę... a Olimpia była tu wczoraj razem z panią i nim.
Wypowiedział to z taką pewnością, że Klara zbladła.
— To coś szczególnego! wyrzekła wreszcie. Cóż to za domysły? zkąd te jakieś podejrzenia bezsensowne? A gdyby w istocie Olimpia była u mnie w czasie, gdy mnie odwiedzał Fratelli, cóż to za kryminał, żem go jéj zaprezentowała? To doskonałe!
— Czy tylko ten pan Fratelli potrzebował być jéj prezentowanym? z ironicznym śmieszkiem spytał Zygmunt, który ustać nie mogąc, miotał się po pokoju rozmawiając.
Klara milczała.
— W głowie ci się przewróciło, panie Zygmuncie! ofuknęła się. Pojmuję bardzo, że patrząc codzień na piękną kobietę, która się żoną nazywa, a być nią nie chce, można nabrać złego humoru, ale nie trzeba dopuszczać się do fiksacyi. Panu się w głowie przewróciło!
— Radbym, żeby to było manią tylko, dodał Zygmunt; ale na nieszczęście zdaje mi się, że tak nie jest... Znalezienie się mojéj żony w czasie koncertu... cała machinacya pani po nim...
— Machinacya! powtórzyła śmiejąc się Klara ładny wyraz...
— Inne oznaki, których nie potrzebuję tu wymieniać, naprowadziły mnie nie na domysł, ale na pewność prawie, że ten Fratelli... jest pierwszym kochankiem Olimpii...
Po licu Klary przeleciała jak błyskawica bladość śmiertelna, wzięła się za boki, padła na kanapę, i śmiała się, zachodziła, i płakała prawie, i doszła niemal konwulsyj z tego śmiechu. Lecz gwałtowność tego wybuchu, nienaturalność jego, przesada, przedłużenie, byłyby najtępszego nawet człowieka naprowadziły na podejrzenie, że to było udaniem, a nawet dosyć niezręczném. Na Zygmuncie uczyniło to wrażenie potwierdzające podejrzenia. Dotąd posądzał, teraz zaczynał być pewnym.
— A wiesz! wołała, ciągle przerywając sobie śmiechem: to przedziwne! to doskonałe! to niezrównane!.. Godzien jesteś dostać się do Bonifratrów!.. Co za bujna imaginacya... cha! cha!
Baron stał chłodny, z zaciśniętemi ustami, patrząc na nią z taką pewnością siebie, że ją gniew porwał. Zerwała się z kanapy zaperzona.
— Dajże mi pan pokój ze swemi przywidzeniami!... Nie mam powodu się panu z niczego tłómaczyć, a gniewam się za ten rodzaj konfessaty, któréj mnie poddajesz. Cóż to znowu ma znaczyć?
— Przepraszam panią hrabinę, rzekł Zygmunt; weszłaś pani wypadkiem, który z początku za opatrznościowy uważałem, między mnie a moją żonę... Vous en subissez toutes les consequences.
— Jeśli pan sądzisz, że mnie znudzisz i odstraszysz, aby sam na sam z nią pozostać i zamęczać biedną kobietę, przerwała Klara, — mylisz się bardzo. Tak, opatrznościowo się tu znalazłam, aby stanąć w jéj obronie... i nie opuszczę... Nazywasz ją swoją żoną?... c’est parfait! dodała: ale pan żadnych a żadnych praw do niéj nie masz, zaślubiłeś ją nawet cudzym pierścionkiem... warowała sobie, że zostanie mu obcą. Spodziewam się, iż ma prawo czynić co chce...
— O tyle, o ile to honoru mojego nie plami, przerwał Zygmunt.
— Pańskiego honoru! z przekąsem powtórzyła Klara: przepraszam, ja wiem doskonale od Olimpii, jaka była umowa... Przestrzegła pana, że ma zupełną swobodę postępowania, bez granic... Na straży wspólnego honoru ona tak dobrze stać potrafi jak pan.
— Więc przyznajesz pani, że jest w niebezpieczeństwie?
— Ja? któż to panu powiedział? Co się panu śni? gwałtownie wybuchnęła Klara.
— Jak widzę, nic tu nie zyskam, pani mnie rozumieć nie zechcesz... Muszę być otwartszym niż chciałem. Możesz to pani powtórzyć Olimpii. Przed ślubem obiecywałem jéj co chciała... lecz ślub łamie podobne niezgodne z prawem i rozumem przyrzeczenia. Zapytaj pani pierwszego lepszego prawnika lub księdza, co taka umowa jest warta?
Rozśmiał się dziko...
— A! więc już tak otwarcie mówimy! śmiejąc się i spoglądając nań badawczo dorzuciła Klara: to co innego... Jeżeli pan uciekasz się do takich środków, ja mam honor mu powiedzieć, że właśnie radziłam się w interesie Olimpii księdza i prawnika, c’est fait, oba mi odpowiedzieli, że ślub jest nieważny, i że małżeństwo z największą łatwością może być zerwane...
Z kolei pan Zygmunt zbladł i zmieszał się; była to jedyna ostateczność, któréj się obawiał... Bądź co bądź nie chciał rozwodu i unieważnienia. Znalazł się więc w położeniu, w którem już bez zuchwalstwa, jakie okazywał z razu, trzeba było udawać bezpiecznego, nie będąc takim wcale.
— Zobaczymy, czy można tak łatwo zerwać ten związek, bez wywołania skandalu... Zmuszony, ogłoszę światu...
— Własną nikczemność! zawołała rozgniewana Klara: dajże mi pan pokój... Idź pan i czyń co chcesz; ja się nie chcę mieszać do tego... i z nim rozprawiać, oburzasz mnie... Proszę wyjść, proszę wyjść i uwolnić mnie na przyszłość od podobnych odwiedzin.
Odwróciła się od niego zaperzona i poszła ku drzwiom sypialnego pokoju. To wypowiedzenie wojny i zerwanie stosunków nie na rękę było baronowi. Stał nie ruszając się z miejsca; nagle zmienił ton.
— Hrabino! zawołał: nie masz ani odrobiny serca, ani litości, ani miłosierdzia nade mną... Przypomnijże sobie położenie moje, postaw się w miejscu mojém... pomyśl co ja cierpię... Czy się godzi?...
— A któż cię popchnął w to? odwracając się rzekła Klara. Miałabym zaprawdę politowanie nad nim, gdybyś był zawiedziony, oszukany, gdybyś rozmierzył dokładnie tę kałużę, w którą wszedłeś z dobréj woli...
— Alem ja tego z dobréj woli nie zrobił! zawołał Zygmunt, wpadając na nowy środek obrony.
— Jak to? któż pana zmusił? Farceur! powiesz mi, że miłość! Allons donc!
— Nie miłość.
— Cóż? kto?
— Posłuchaj pani, rzekł Zygmunt udając głęboko, wzruszonego. Ojciec mój wymagał tego po mnie, zaklinał, nakazał... Byliśmy zrujnowani, trzeba się było dźwigać i ratować. Opierałem mu się... sofizmatami mnie złamał, zmusił moralnie... uległem...
Hrabina patrzała nań ze zdziwieniem wielkiém a nawet z pewném politowaniem, ale nie przekonał jéj wcale... dziwiła się tylko cynizmowi tego kłamstwa i środkowi, jakiego użył, aby uzyskać jéj współczucie.
— To są sprawy familijne, rzekła, które dla świata pokrywa tajemnica. Trudno wszakże uwierzyć, aby ktoś taki jak pan Zygmunt, dał się tak dalece ojcu powodować. Ale ostatecznie, czego pan chcesz ode mnie? ja nic nie rozumiem, oprócz że mi pan burdę robisz w mojém mieszkaniu...
— Pytam się pani, czy chcecie mię swém postępowaniem przywieść do ostateczności?...
— Pytaj się pan żony o to, co ona czyni? ja za nią odpowiadać nie myślę...
Ukłoniła się i wyszła.
Tak nic nie dokazawszy, a popsuwszy tylko swą sprawę tém, iż się wydał, Zygmunt musiał wyjść... W korytarzu się zawahał. Chciał zaraz do żony pójść i rozmówić się z nią; rozwaga mu wskazała, iż toby do niczego więcéj doprowadzić nie mogło.
Znękany, z głową zbolałą, zawrócił się do mieszkania... Całodzienna włóczęga odebrała mu siły, rozmowa z Klarą nabawiła gorączki. Z rodzajem rozpaczy wpadł na drugie piętro i rzucił się na kanapę. Godzina była już dosyć późna... Zdziwił się, słysząc wkrótce pukanie do drzwi... zapalił światło, o którém zapomniał... We drzwiach stał major Redke...
— Pan baron mi daruje, że w tak późnéj godzinie przychodzę, ale byłem tu już parę razy. Chcę pomówić o pięknym projekcie tym śniadania z artystami. Czy panu stanowczo idzie o tego dziwaka Fratellego, bo jabym mu dostarczył daleko przyjemniejszych chłopaków, co się zowie miłych i wesołych, a to jest tetryk, nudziarz... i...
Z razu Zygmunt niedobrze zrozumiał i kwaśno przyjął Redkego, który rzuciwszy badawczém okiem po pokoju, co najprędzéj zabrał miejsce, aby dłużéj pozostać; w końcu jednak pomiarkował, że ten awanturnik na coś mu się przydać może.
— Jestem ciekaw bardzo Fratellego, bo o nim wiele słyszałem, i głównie idzie mi o niego.
— A tu właśnie główna trudność jest mieć go, bo dzisiejszego dnia, jak się dowiaduję, nie wiedzieć z jakiego powodu zerwał umowę z Ullmannem, między nami mówiąc, złotą, korzystną tak, że drugiéj podobnéj nie znajdzie, i jakby go co paliło, zapakował się, zabrał... siadł słyszę na koléj i wyjechał niewiadomo dokąd. Powiadają, że ojciec mu podobno umiera...
Zygmunt aż się zerwał z kanapy, usłyszawszy to.
— Dziś? już wyjechał?
— Ale tak, że się nawet z nikim nie pożegnał... że... ani go można było pochwycić!
— I dokądże pojechał? dokąd? niespokojnie i nadto wydając się niepotrzebnie ze zbytniém zajęciem, począł Zygmunt pytać.
Redke popatrzawszy nań, domyślił się łatwo, że tu coś więcéj w grze być musiało nad prostą ciekawość; dla niego nastręczała się doskonała sposobność wyzyskania kieszeni nowego znajomego. Oczy mu błyszczały radością, któréj ukryć nie umiał...
— Jeżeli to w istocie barona z jakichkolwiek bądź powodów obchodzi, rzekł cicho, ja tu mam stosunki... mogę powiedzieć takie jak nikt... nawet w policyi (dodał szepcząc). Ja mogę dojść co się z nim stało. W istocie jest coś nienaturalnego w téj całéj sprawie wyjazdu... Okrył się tajemnicą... Jeśli pan baron mi zlecisz to, i zechcesz — nie mnie, bo ja bezinteresownie ofiaruję mu usługi moje, ale ludziom, których użyć muszę, wynagrodzić... postaram się dośledzić...
Zakłopotał się pan Zygmunt i zawahał, nie chcąc się oddawać w ręce człowieka, którego wartość łatwo mu było ocenić. Począł się śmiać.
— A! to fantazya tylko! zawołał: nudzę się... chciałem studyum zrobić na człowieku, o którym bardzo wiele słyszałem... lecz znowu tyle zachodów!..
— To rzecz łatwa... kilka luidorów, a dowiemy się, rzekł Redke.
— A! o kilka luidorów nie idzie...
— Zatém... zrobię śledztwo...
Pomacał się po kieszonkach Redke.
— Idę zaraz, trzeba korzystać z chwili, ale na nieszczęście zapomniałem sakiewki w domu, a ci ludzie lubią gotówkę.
Zawstydzony nieco Zygmunt dobył pięć luidorów i położył je na stole przed gościem, który skwapliwie schował je do kieszeni, wstał i począł się żegnać.
— Będziemy wiedzieli co się z nim stało! dodał. Bądź pan baron spokojny... Jutro spodziewam się przynieść wiadomość. A jeśli się pan nudzisz w domu, dodał ciszéj, czemużbyś nie chciał wieczoru spędzić u miłéj naszéj doktorowéj? Osoba dystyngowana bardzo... a uważałem, co rzadko, że się jéj pan podoba... Wspominała mi o nim i dopytywała parę razy... Dom miły, towarzystwo poważne... bo niekażdego przyjmuje... Z rzadkim taktem kobieta...
Zygmunt wysłuchał téj mowy z obojętnością grzeczną, i złożył się bolem głowy, który go spocząć zmuszał... Redke pożartowawszy jeszcze, z pięciu luidorami w kieszeni, wesoły... wysunął się za drzwi.
Zniknięcie Fratellego dawało do myślenia i znowu potwierdzało domysły, nabierające coraz więcéj prawdopodobieństwa...
— Jeśli nie potrafię go pochwycić, rzekł Zygmunt: przegrałem sprawę... Trzeba go wyzwać i zabić.

∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.