Sezonowa miłość/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sezonowa miłość |
Podtytuł | powieść współczesna |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Wydanie | drugie |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wśród nocy rozległ się krzyk.
Jeden — drugi — potem cisza. Potem znów krzyk i walenie pięścią we drzwi, to znów przekleństwo i cisza.
Wreszcie pies wyć zaczął i zawtórowały mu inne psy, a był ich cały chór.
Tuśka i Pita równocześnie porwały się z posłania.
— Czy to do nas? — rzuciła gorączkowo Tuśka szukając zapałek.
— Nie wiem, mamusiu — odparła Pita.
Błękitna struga księżycowego światła zalewała podłogę, wpływając przez okno. W świetle tem twarzyczka Pity wydawała się tak delikatną i śliczną, jak wizya leciuchno w przestrzeń rozwiana.
Wreszcie Tuśka znalazła zapałki i zapaliła świecę. Uderzenia ponowiły się. Tuśka odziała się pośpiesznie w niebieski flanelowy szlafrok i zarzuciła na plecy długą pelerynę.
— Ty leż w łóżku — wyrzekła do córki — ja zobaczę.
Miała w sobie odwagę nerwowych istot, które nie mogą czekać na niebezpieczeństwo, lecz idą naprzeciw niego.
Otworzyła drzwi do sieni. Ze świecą w ręku we drzwiach pokoju stał aktor. Widocznie porwał się także ze snu, odziany pośpiesznie, w serdaku, narzuconym na ramiona.
— Co to? — spytała Tuśka. — Dom rozbijają?
— Nie wiem, ale to nie do nas. To zdaje mi się do chałupy gazdów. Zresztą zobaczę...
Wyszedł przed sień, stawiając świecę koło roweru błyszczącego przy ścianie.
Zostawił drzwi otwarte i teraz wycie i naszczekiwanie psów, zmieszane z odgłosem walenia we drzwi, wpadły z całą siłą razem z pędem chłodnego, ostrego powietrza w głąb sieni.
— Ozwieraj!... — pieni się głos męski.
I znów krzyk.
Tuśkę ogarnia strach i ciekawość. Wysuwa się na dwór. — Srebrno i błękitno. Cała kaplica! cała baśń czarodziejska zaklęta dokoła. Nic nie zdoła wysłowić uroku takiej powodzi, takiej topieli, opływającej ziemię. — Smereki szafirowe zda się zawisły w przestrzeni i pławią się nieruchomo przepojone rozkoszą.
Wrażenie, jakie odnosi Tuśka, jest tak wielkie, że chwilowo zapomina o tych hałasach, które ją z domu wywabiły. Ogarnia wzrokiem srebrną toń i wypływające z niej chaty o szpiczastych, ostrych dachach. Niedaleko stoi smukła postać Porzyckiego i on zdaje się wynurzać z fali srebra. Stoi nieruchomo i patrzy w stronę, skąd dochodzą krzyki.
Tuśka postępuje także parę kroków i znajduje się przy aktorze. Oboje są jeszcze ciepli od snu i mają w sobie to rozmarzenie, jakie się zawsze wynosi z nagłego przebudzenia. I oboje są bardzo ładni w tem błękitnem świetle, z wyrazem niedokończonych snów w oczach...
Do chałupy, w której mieszkają Obidowscy, dobywa się ktoś zacięcie. Ale drzwi zamknięte, okna zawarte i z wewnątrz domostwa ciemno. — Zdaje się ot — mogiła. Ten, który się dobywa, ochrypły jest i niepewno stąpa. Ale bije pięścią, ciupagą, kolanem we drzwi i chrzypi:
— Ozwieraj!...
Dziki wrzask z chałupy zawartej jest jedyną odpowiedzią.
— To Józiek wraca do domu! — odzywa się wreszcie Porzycki.
— Ładny powrót!... — dziwi się Tuśka.
Aktor odwraca się ku niej i wesoły śmiech rozjaśnia mu twarz.
— Baba mści się — mówi — za to, że się chłopak zawieruszył w górach. Nie chce go wpuścić do domu.
— Dobrze robi! — wyrokuje Tuśka.
Oczy Porzyckiego powiększają się w dziwaczny sposób.
— Pani także taka niepoczciwa? To źle. Najpierwszą zaletą kobiety jest łagodność i wyrozumiałość.
— Nie w tych wypadkach.
— Właśnie, w tych głównie. A... to pani taka zacięta.
Patrzy na nią i śmieje się. Ona mimowoli także się uśmiecha, choć całą siłą woli pragnie zachować się seryo.
— Ale gdybym ja był mężem pani, tobym panią przerobił...
— Wątpię.
A Józek wali tylko we drzwi i krzyczy »ozwieraj«... a głos jego chrypliwy niesie światło srebrzyste w dal, w dal i rozwiewa mgłę mleczną.
— Niechże pan go uspokoi! — zwraca się Tuśka do aktora.
Lecz ten zaczyna się śmiać.
— Nie przeszkadzajmy... niech się spełni przeznaczenie — mówi Maeterlinck...
— Ależ to wstrętne...
— Co? takie temperamentowe wybuchy? Przeciwnie, to ożywia, jak dzbanek wody.
Józkowi widocznie sprzykrzyło się bezowocne we drzwi walenie. Tu i ówdzie po willach zaczynały błyskać światła. U płotów pojawiali się ludzie, słuchali, odchodzili, śmiejąc się, wzruszając ramionami.
— Widzi pani — nikogo to nie wzrusza — wyrzekł Porzycki.
— Ale mnie wzrusza. Ja nie lubię scen... to takie niemiłe.
— E!... pani jest przeczulona!
— Nie — tylko nie jestem do tego przyzwyczajona.
Ostatnie słowa wymówiła Tuśka, starając się przybrać ton dość wyniosły. Lecz aktor popatrzył na nią z pod zmrużonych powiek i z ulicznikowskim wyrazem twarzy.
W świetle księżyca mimika jego nabierała ogromnej plastyki. Zdawał się twarzą białą Pierrota urągać jej grzecznej poprawności, z którą nagle wyjechała, pragnąc mu zaimponować. W tej krótkiej chwili zrozumiała, że nie zaimponuje mu niczem.
Józef tymczasem przestał walić we drzwi i majstrował coś koło nich, przykucnąwszy do ziemi.
Próbował je widocznie podważyć.
Silne były i dobrze zamknięte.
Mocował się z niemi czas jakiś i nagle odskoczył, odsadził się i z całą siłą rzucił się ku oknu. Głowę opuścił i z wściekłością pijaka cisnął się nią o szyby. Cała chałupa zdawało się, że zatrzęsła się, brzęk szkła tłuczonego przeciął powietrze. Józek ryknął, odskoczył, ponowił napad i przez wybity otwór ręką usadziwszy ramę, szarpnął, wyrywając okno. Z wnętrza chałupy odpowiedział mu dziki wrzask. Józek, ze zwinnością kota ścisnąwszy się w kłębek, przez otwór okna wewnątrz chałupy wskoczył...
Tuśkę przeszył zimny dreszcz.
— Jezus Marya! — wybełkotała przerażona.
— Nie wzywaj Boga nadaremno — zaśmiał się Porzycki.
— Jakże... nadaremno... on...
Nie dokończyła.
W chałupie aż się zagotowało.
Pisk dławionego zwierzęcia, charczenie, łomot, walenie ciała o ławy, o ściany — i to wszystko w ciemności, którą siała tajemnicza chałupa w ostry cień spowita.
Tuśka mimowoli porwała za rękę Porzyckiego.
— Niechże pan idzie — zawołała.
— Tam?
— Tak... on ją zabije.
Aktor zaśmiał się swoim szczerym, serdecznym śmiechem.
— Nie, ale ją zbije.
— No... więc...
— Wielka awantura!
— O!...
— Tak, tak... co mnie wchodzić pomiędzy małżeństwo, a zresztą, widzi pani, już po krzyku.
Z chałupy, tryumfalnie, rozwierając szeroko wrota, wyszedł Józek Obidowski i stanął, poprawiając serdak i szukając fajki. Księżyc bił prosto na niego i wydobywał jego męską, posągową piękność z nadzwyczajną siłą. Góral dyszał ciężko, jakby się spracował.
W chałupie była cisza zupełna.
Wreszcie Józek dostrzegł widocznie Tuśkę i Porzyckiego, stojących w topieli księżyca, bo rzucił ku nim w formie uspokojenia:
— Zbiłek babę, posadziłek na murku i niek siedzi.
I oparłszy się o żerdź, zapalił fajkę.
Porzycki ku Tuśce się zwrócił.
— Widzi pani, jakie to proste. — Zbił ją, ona siedzi na murku, on pali fajkę, za chwilę zaczną się godzić, i nim słońce znów zaświta, la comedia e finita...
— Zawsze, jednak...
— E! proszę pani, w małżeństwie dumy i obrazy niema. Co warte małżeństwo, jeśli na savoir vivrach i na pomadkach oparte. Ot, szczerze, poprostu z mostu...
— Bić!....
— Chociażby... aby się później godzić!... Pani nie lubi się godzić? To takie miłe...
Tuśka przygryzła wargi.
— Nie wiem o tem. Ja się z moim mężem nie kłócę, więc się i nie godzę.
— To pani źle robi. Ja się często umyślnie z kobietą pokłócę, żeby się z nią przepraszać. Zgniewa się, a ja ją za rękę i wycałuję.
Porwał rękę Tuśki, podniósł ją do ust i całować zaczął. Ona zadrżała cała i zaczęła mu rękę wyrywać.
— Proszę pana... co to?... Przecież my się nie gniewamy.
— Ale! a o tę bombonierkę?
— Wszak wzięłam.
— Ale przedtem... a potem pani ma atłasową skórę na ręku, to pani wina... Zresztą księżyc świeci... moja złota pani, jeszcze trochę...
I znów grad pocałunków zasypał rękę Tuśki, biegnąc dreszczem dziwnym aż do ramienia, aż do łopatek, ledwo odzianych peleryną.
— Zimno mi — niechże pan mnie puści.
Maskowała przed sobą wrażenie, jakie odnosiła z przylgnięcia jego ust do swej ręki, pozorami dreszczu, powstałego z chłodu.
W oddali ciągle jakiś pies wył przeraźliwie i roztaczał tym jękiem wrażenie przejmującej melancholii.
Światła gasły kolejno — na drodze, całej mlecznej i jakby mgłą pociągniętej nie było nikogo.
Przed nimi ogromne pole owsa łudziło pozorem rozlanego morza. Za niemi wznosiły się góry dziwnie potulne, miękkie, a te dalsze rozwiewne, prawie przejrzyste...
Tuśka uwolniła swą rękę z dłoni aktora. Uczyniła to prawie bez tchu. Zwróciła się ku domowi i szła wolno z głową opuszczoną. Za nią szedł aktor i mówił nizkim głosem:
— Czemu pani już idzie do izby? Taki cudny wieczór... Możemy trochę posiedzieć na dworze.
Tuśka w duszy miała ogromną ochotę zostać, ale zdawało się jej, że gdy zostanie, to popełni coś bardzo złego.
— Nie... nie... nie mogę.
— E!... panie z Warszawy jesteście śmieszne i dzikie. Co się pani stanie? — Rozmarzy się pani trochę, potem będzie pani lepiej spała. Czego się pani boi?
Tuśka wyprostowała się i odparła dumnie:
— Nie boję się, ale mi zimno.
— To ja pani dam swój serdak. Mnie gorąco.
— Cóż znowu? Pan się przeziębi.
Doszli już do domu i stanęli teraz przy drzwiach wejściowych... Każde z nich było oparte o ramę drzwi. Patrzyli tak przed siebie na drogę, na ciemną willę pani Warchlakowskiej, ale w gruncie rzeczy widzieli się doskonale tym podwójnym wzrokiem, jaki mają zwykle mężczyzna i kobieta, gdy są sam na sam.
— Niech pani będzie odważniejsza — zaczął znów aktor — i z sądami ludzi się nie liczy. To dyabła warte! Ja to już dawno wyrzuciłem za płot i dziś cenię tylko kobiety, które mają odwagę swoich postępków. A zresztą, tu na wiledżiaturze świat nie jest tak srogi... Tu wszyscy są na wakacyach małżeńskich, prawda...
Śmiał się, wciągał w płuca zimne, trochę wilgocią przesiąkłe powietrze.
— U nas za kulisami inny świat, inna moralność. Daję pani słowo! Kobiety stanowczo lepiej umieją kochać i są szczersze.
— Aktorki?
— Tak, tak! Ja to mówię z doświadczenia. Lubię się kochać w aktorkach. U nich niema ani odrobiny pozy w pożyciu domowem. A wie pani dlaczego? Tak się wygrają na scenie, że odpoczywają w domu. A damy z mondu...
— Z czego?
— Z mondu, no! ze świata, takie, jak pani, to grają ciągle, a głównie z nami...
— Jakto i ja?
— Ach! pani — nie, bo przecież nie żyjemy ze sobą, ale gdyby się zaczął między nami romans, zaraz paniby zaczęła...
— Co?... co pan mówi?!!!
— O! o!... tylko wspomniałem o możności, a pani już włazi na koturny! Tak, tak, tylko aktorki zostawiają mi przyjemne i dobre wrażenie; to są dobre, miłe, proste kobiety...
Patrzył teraz wprost przed siebie i uśmiechał się, jakby do nadzwyczaj miłych wspomnień.
Tuśka nie rozumiejąc dlaczego, uczuła się ogromnie dotknięta.
— Czy to z niemi tak pan się często gniewał i przepraszał? — zapytała, siląc się na obojętność.
— O... i jak często! One mają temperament — nie liczą się ze światem — i mają coś żywiołowego w sobie, gdy kochają się w nas, aktorach. Kłócimy się strasznie, ale i strasznie kochamy... Jedno za drugie zginie, naturalnie narazie.
— I... bijecie się! — szydziła Tuśka.
— Nie. One mnie biły — odparł z prostotą! — Ja nigdy nie uderzyłem żadnej, a to dlatego, że jestem bardzo silny. Gdybym uderzył w pasyi, mógłbym zabić. Więc wolałem wszystko w żart obracać.
— Pan... pozwolił się u-de-rzyć?
— Kobiecie? Tak! to bardzo przyjemnie. Zawsze wtedy zemściłem się tak, że złapałem i strasznie wycałowałem. A tak!...
Wsadził ręce w kieszenie od spodni i kołysząc się, zapatrzony w dal, mówił, jakby do siebie:
— Jestem strasznie erotycznie usposobiony od dziecka. To już predestynacya... Wiecznie się muszę w kimś podkochiwać. Oddaję się spirytyzmowi. Czasem... Otóż duchy powiedziały, że z »chwilą śmierci zaczyna się niewola«. Tak powiedziały duchy. I dalej dodały: »szczęście tylko w miłości«. Więc... ja się kocham i pozwalam, aby mnie kochano... I kocham nie tylko kobiety, ale wszystko... Życie, świat, teatr, publiczność... siebie... moje wady, moje błędy, moją głupotę i ludzką głupotę... I ludzkie zło i dobro, i tę możność kochania... i to, żem się wyzwolił z przesądów... Ja wszystko kocham... i tak mi z tem dobrze — i ludziom dobrze, gdy mnie kochają, bo im jakoś weselej i milej...
Umilkł i po chwili dodał:
— Tak mi przynajmniej mówili! Weselej i milej.
Tuśka nie mogła zaprzeczyć.
Tak — bezwarunkowo. Było weselej i milej w zbliżeniu się do tego człowieka. To ogromne, filozoficzne pogodzenie się z życiem i koniecznością egzystencyi, to czerpanie całą dłonią tego, co mogło dać zadowolenie i rozwinąć łagodną radość, wchłonięte przez Porzyckiego, zdawało się wypromieniowywać z niego i udzielać się innym. Początkowo mogło działać nawet drażniąco, jak światło słoneczne na źrenice przyzwyczajone do przebywania w ciemności, ale powoli wpływ tego »ciepła« i zgody życiowej łagodził i uspokajał.
— Byłem dwa lata na wydziale prawniczym — mówił znowu aktor — ale rzuciłem to w kąt. I strasznie z tego jestem rad.
Odwrócił się ku Tuśce i zapytał jej tryumfująco:
— Pani się dziwi, że ja byłem na prawie?
— Trochę.
— Niby dlaczego? Czy dlatego, że poszedłem do teatru, zamiast zostać adwokatem? — To nic dziwnego. Ja zawsze lubiłem swobodę. Tak jestem liber baron. Źle mi... zabieram manatki pak i noga! A jakże! Co mnie wiąże? Cygan jestem... co?...
Był jasny i wesoły ten cygan w ubraniu cyklisty z ładną falą włosów, w angielskich pończochach i woniejący dobrą kolońską wodą. Złote plomby świeciły mu się chwilami w zębach jak gwiazdeczki.
Tuśka jednak próbowała zaprotestować.
— Och!... swobodny! To się panu zdaje. A potem, czy panu nie żal?...
— Czego? adwokatury?
— No... tak!
— Ależ pani ma ładne pojęcia o sztuce! To dla pani sztuka aktorska to poniżenie? Ładna historya! Co? historya... awantura pośmiertna Adryanny Lecouvreur, której grześć nie chciano w poświęconej ziemi?
— Ale nie to, tylko...
— Że wyszedłem z — towarzystwa? Co? Ale ja mam swoje towarzystwo, i to mi wystarcza.
— Wierzę.
— Jaka pani złośliwa!... My pomiędzy sobą nie tylko się bawimy, lecz żyjemy — rozumie pani? — żyjemy pełnią życia.
— I użycia.
Zastanowił się chwilkę nad tem słowem, zbyt śmiałem, które się jej wyrwało w jakiemś rozgoryczeniu złośliwem.
— Z pani to musi być numer — wyrzekł wreszcie, a twarz jego przybrała dziwny, lekceważący i ulicznikowski wyraz.
— Dlaczego?
— Bo... e!... wreszcie na to pani »użycie« ja odpowiem pani jednem: Każdy wedle siebie sądzi.
Tuśka uczuła się silnie dotkniętą.
— Dobranoc panu! — wyrzekła wyniośle, zwracając się w głąb sieni.
— O! o!... już się gniewa! — zawołał ze śmiechem. — I czego? czego?... A cóż za noli me tangere!... Ależ królowo wszechpiękności, ornamencie człowieczeństwa, zostań! Cofam numer, cofam wszystko — tylko zostań...
— Pan daruje...
— Nic nie daruję. Księżyc taki cudny — od chęci gadania aż dławi, a pani idzie.
— Trudno!...
Skrzywił się, jak małe dziecko, i rzucił płaczliwie:
— No... a z kim ja będę gadał?
Czuła, że gniewać się na niego nie można. Przynajmniej ona już uczuła się rozbrojoną.
— Niech pan spać idzie...
— Ja? szaleństwo? Na spanie jest zima, nie lato i noc księżycowa w Zakopanem! Pięć lat przyjeżdżam do Zakopanego i zawsze każdą noc księżycową markuję.
— Markuje pan?
— No... niby, jak Marek w piekle. Tylko zawsze staram się znaleźć jakiś flirt, bo samemu w taką noc!... Pani wie, jak w »Kupcu Weneckim«: w taką noc... kocham się...
Tuśka próbowała się roześmiać.
— Jeżeli pan sądzi, że obecnie ja...
Lecz on jej przerwał wymownym gestem:
— Nie, nie! Pani nie jest podatna do flirtu. Przynajmniej tak sądzę.
— Spodziewam się.
— Och! niema z czego być dumną. Kobieta bez kokieteryi, to jak kwiat bez woni...
— W każdym razie chłodno już — żegnam pana.
Skrzywił się i wzruszył ramionami.
— Pani nie czuje piękności takiej nocy. Szkoda — ale na to, aby czuć, trzeba się podkochiwać.
I nagle bez namysłu — rzekł:
— Niech się pani zakocha.
Tego już było nadto.
Tuśka cofnęła się w sień.
— Pan się zapomina. Ja mam męża.
— No, to niech pani kocha się w mężu... Albo co lepsze... niech pani się we mnie zakocha.
Rzucił to głosem rozbawionym, wesołym i zadźwięczało to słowo w srebrze księżyca samo, jak ton srebrnej struny z niewidzialnej harfy.
Tuśkę zdławiło coś w gardle, lecz instynktem czuła, iż należy żartować, aby milczeniem nie upoważnić mężczyzny do sądzenia, iż propozycyę jego bierze na seryo.
— Przed chwilą powiedział pan, że nie jestem zdolna nawet do flirtu — wyrzekła trochę drżącym głosem.
— Tak — do flirtu nie, ale do miłości... kto wie!...
Oczy jego pociemniały i stały się tak dziwne, iż Tuśce wydało się, jakby dwa czarne motyle padły mu na źrenice i przyćmiły spojrzenie.
— Ja... już idę — wyrzekła, cofając się ku sieni.
Nie zatrzymywał jej.
Nie podał jej ręki, nie powiedział »dobranoc« — tylko skłonił się, a potem w głąb sieni patrzył.
Gdy otworzyła drzwi i w smudze światła zniknęła, uśmiechnął się, pokręcił głową i na progu chaty usiadł.
Motyle czarne z oczu mu odleciały. Oparł twarz na rękach, łokcie na kolanach i tak siedział nieruchomy, cichy, rozmodlony ku widmom Tatr, które opłynięte jasnością błękitną, dyszały mgłą srebrną i same zdawały się być jeno z mgły, rozpiętej w przestrzeni.