<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Sezonowa miłość
Podtytuł powieść współczesna
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXII.

I nadszedł ranek i trzeba było otworzyć oczy i pomyśleć, że »mąż« pije kawę rano, a nie herbatę, bo tak bywało od lat wielu na... Wareckiej ulicy.
A więc Tuśka wstaje, ale nakłada na siebie zmiętą już i zbrudzoną matinkę. Co ją to wszystko obchodzi! Porusza się jak automat. Przyrządza ową »kawę« z miną ofiary i rzeczywiście ma zamiast serca poprostu ranę. Myśli, że »oni« oboje są w tej chwili pod jednym dachem, obok niej, i że jakby łańcuch przykuwa ją do miejsca, nie pozwala ani jednego swobodniejszego ruchu, ani wyjawienia myśli. I to właśnie tajenie myśli zaczyna ją dręczyć i dławić najwięcej.
— Czy wytrzymam tak długo? — myśli — zaledwie się to przecież zaczęło, a ja jestem u kresu sił...
Podaje mężowi kawę, on dziękuje jej i już ubrany, wyszczotkowany, bardziej, niż kiedykolwiek chudy i zielony, bierze tackę i wynosi się z nią na werandę.
— Wypiję kawę, patrząc na góry! — mówi i uśmiecha się nieśmiało.
— Tak, tak... właśnie być powinno — odpowiada mu Tuśka, uśmiechając się także, a myśl jej, aż szeleści skrzydłami koło drzwi izby Porzyckiego.
— Co to będzie, gdy się spotkają? — myśli. — Jak zachowa się Porzycki? Może wyjedzie na ten czas... Wszak to musi być dla niego straszne, gdy pomyśli, że ten mąż jest tak blizko niej. A może Żebrowski czegoś się domyśla — co wtedy?
Siada przed lustrem, zaczyna się czesać, lecz grzebień jej z ręki leci. Jest blada, ma oczy podkrążone sinemi obwódkami. Uśmiecha się gorzko.
— Oto wpływ małżeńskiego jarzma... ledwo się pojawił, ledwo przesunął koło mnie, a już zbrzydłam, już się postarzałam.
Patrzy z ukosa na Pitę.
Dziewczynka powoli, z metodą odziewa się i nigdy nie uderzyło tak Tuśkę podobieństwo ruchów dziewczynki z ojcem.
— Taka sama, jak on... marmurek!...
Zdawało się jej, że słyszy w sieni Porzyckiego. Doznała uczucia jakby szalonej trwogi. Pragnie go zobaczyć, a poprostu lęka się tej chwili. Jest jej tak, jakby ona względem Porzyckiego popełniła jakąś straszną winę, jakby to ona ściągnęła tu tego męża, którego obecność stawia dziś Porzyckiego w fatalnej sytuacyi.
— Powiedział wczoraj, że uczyni dla mnie wszystko — rozmyśla posępnie. — Ach! — gdyby rzeczywiście.
Kręcenie się automatyczne Pity denerwuje ją do reszty.
— Weź, Pito, swoje mleko i idź do ojca na werandę. Dotrzymaj mu towarzystwa.
Dziewczynka bierze filiżankę z mlekiem i wychodzi, nie śpiesząc się i nie okazując wielkiej chęci do owego »dotrzymania ojcu towarzystwa«.
— To będzie wszystko straszne, to nie będzie możliwe do przeniesienia — ciągle myśli Tuśka — ja nie wiem co się stanie, ale coś stać się musi...
Ktoś bez pukania drzwi otwiera. Obidowska ukazuje się ponura, tragiczna, złamana. Niesie w ręku pęk róż.
— Majom kwiaty! — mówi, kładąc róże na stole.
W Tuśce serce bije szalonem tempem. — Te róże to posły od niego! Mówią jej wczorajsze słowa, szeptane tam w koronie modrzewiów! Patrzy na nie, tknąć nie śmie.
Drogie, drogie kwiaty! — i drogi, drogi... on!
Obidowska nie odchodzi, stoi, kiwa głową.
— Wiedzom? — pyta — to te kuśtyki go zabili.
— Kogo?
— A no... tego, co go fcora naśli. Jego żona i jej gachy. Zmówili się — zmanili w las i ciupagami utłukli... Juz ik majom! Siedzom w hareście...
Tuśkę ogarnia znów złość na tego »męża«, który więził przy sobie rwącą się od niego kobietę.
— Dobrze mu tak... — powtarza z uporem — dobrze mu tak; poco się żenił z młodszą?
— Jakze to? jakze to? — pyta Obidowska.
— Tak to — jak to... — przedrzeźnia ją Tuśka, rada, że ma na kim zemścić się za swoje udręczenia — tak będzie każdej, czy żonie, co męża więzi, czy mężowi, co więzi żonę.
Obidowska zrozumiała. Oczy jej zabłysły i nagle zgasły, jakby trwoga je zgasiła, usta rozwarte znamionują przestrach. Tuśka czuje ulgę w tem moralnem znęcaniu się. W Obidowskiej widzi uosobienie nienawistnego jej w tej chwili jarzma małżeńskiego. Forsuje więc nutę.
— I wy strzeżcie się!... — rzuca, kładąc róże do wody.
— Jo?
— A wy... Nie więźcie Józka w chałupie, bo on młody i chce świata.
— Jo go ta nie więze...
— Aha!... trzymacie go koło siebie na uwięzi, a on kiedyś będzie miał dosyć i zrobi wam tak, jak ci zrobili z gazdą w lesie.
— O! o! o!...
— Nie — o!... ale tak! — A teraz idźcie sobie, bo mnie znudzicie.
Obidowska wychodzi cicho, jakby spłoszona, zamykając lekko drzwi. Chwilę długą stoi na dziedzińcu, zamyślona, z oczyma wbitemi w ziemię.
Gdy wreszcie weszła do szopy, oczy jej nieufnie błysnęły w stronę łóżka, na którem leżał Józek. Kilkakrotnie otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, lecz milkła.
Wreszcie wzięła nóż i kartofle i siadła przy ognisku.
Jak cień siadł przy niej lęk ogromny, najgroźniejszy ze wszystkich lęków, jakie szarpią nędzną istotą człowieka, bo lęk o życie własne.
Mimowoli ogląda nóż i głową kiwa.
— Nie ostry! — myśli — nawet byk się cem bronić nie miała.
I postanawia dziś jeszcze dać nóż do wyostrzenia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tuśka czesze się powoli i do róż uśmiecha smutnie.
— Co to będzie!... co to będzie!...
Znikło z jej duszy owo zastawianie się, że »Nic złego się nie stało«. Tak było, gdy nie widziała męża, żyjącego dowodu swej przysięgi małżeńskiej. Obecnie, będąc w gruncie rzeczy zupełnie nie zepsuta i nie zdeprawowana rozlicznymi flirtami szpetnymi i powoli oswajającymi kobiety z rzeczywistem, bo serdecznem wiarołomstwem, uważa, że to, co się stało, już jest wiele, bardzo wiele! — Reszta to już rzecz wypadku i sprzyjających okoliczności. Główna wina owo »zakochanie się« i dowiedzenie się o wzajemności, rozwinięte w całej pełni. — A więc wina jest. Jakże z nią żyć? jak się taić? Jak się szarpać tak dnie i noce całe? A zwłaszcza, gdy oni staną naprzeciw siebie i obok niej?
— Ach nie! — nie!
Słyszy teraz wyraźnie, że Porzycki wtacza rower do sieni. Rano musiał wstać, jeździć po róże. Ona go nie słyszała, gdy przechodził. Należy się z nim zobaczyć, koniecznie...
Porywa się od lustra, narzuca biały szal na matinkę, drzwi do sieni otwiera.
— Dzień dobry!
— Dzień dobry!
Ona szepce i on także...
Ten szept ostrożny, pośpieszny, właściwy ludziom, zmuszonym ukrywać się ze swą miłością.
Tylko u niej głos drży, on mówi pewnie, zupełnie śmiało.
— Pan wie...
— Co?... A!... tak — mąż... Gdzież jest?
— Siedzi na werandzie, pije kawę.
— Naturalnie.
Zaczyna się śmiać. Ten śmiech zbija trochę z tropu Tuśkę.
— Jam temu nie winna...
— Czemu? że pije kawę?
— Nie — że... przyjechał.
— A któż panią wini?
— Ja... myślałam... że pan...
— Ja?
— No... że... panu będzie przykro...
Wzruszył ramionami.
— Zapewne, przyjemne mi to nie jest. A nawet bardzo... nieprzyjemne...
— A więc, ja pomyślałam, że najlepiej będzie, ażeby pan wyjechał.
Otworzył szeroko oczy.
— Po co?
Nie umiała sformułować odpowiedzi, lecz dodała szybko:
— Na ten czas tylko.
Pomyślał chwilkę, wreszcie odrzucił:
— To niepotrzebne.
— !!!
— Tak. To się jakoś ułoży.
Załamała ręce.
— Ale jak? jak?... Mnie to zabije.
Roześmiał się znów i pogładził ją po rozpuszczonych włosach.
— No, no, nie tak tragicznie. Niech-no się kiciątko nie martwi. My to jakoś ułożymy, że wszyscy będą zadowoleni.
Powtarzała ciągle gorączkowo:
— Ale jak? ale jak?
— Jakoś...
I nim opamiętać się zdołała, pocałował ją gorąco i znikł we drzwiach, prowadzących na ulicę.
Tuśka cofnęła się z płonącemi policzkami i z duszą, pełną rozwichrzonych myśli.
Co miało znaczyć jego: Jakoś się temu zaradzi?...
Nagle od strony werandy, przez izbę do niej prowadzącą, doleciały ją zmieszane głosy.
Tak, stanowczo, to był głos Porzyckiego, a potem i jej męża.
Zmartwiała cała. Dźwignęła się z krzesła i szybko podeszła do drzwi.
A więc się spotkali! Może teraz mąż dopiero zagra w odkryte karty, może teraz wyda się, iż on wie o wszystkiem i po to jedynie przyjechał, aby wyświetlić sytuacyę. Co się stanie! co się stanie!
Z bijącem sercem Tuśka śledzi i wsłuchuje się w to, co się dzieje na werandzie.
Ale to, co tam się odbywa, to nie jest żadna tragedya. Przeciwnie, spokojnie, gładko tam płynie fala życiowa bardzo ładnym i miłym szablonem. Porzycki podszedł pierwszy i poprosił Pitę, aby przedstawiła go ojcu.
— Sąsiadem jestem i mam zaszczyt znać żonę szanownego pana i jego córeczkę. Pozwoli więc pan...
Żebrowski na wszystko pozwala. Odkłada rogalik, który skrupulatnie smarował masłem, powstaje i z pośpiechem ściska wyciągniętą dłoń aktora. Usty pełnemi pieczywa bełkocze, że »jest niewymownie szczęśliwy«. Jego spłowiałe, zmęczone oczy patrzą z zachwytem na ładną, zdrową, pełną twarz Porzyckiego. Ten rosły, wspaniały mężczyzna imponuje biednemu urzędnikowi o zapadłych piersiach.
— Pan dobrodziej pierwszy raz w górach?
— Tak... tak... A może pan usiądzie?
— Chętnie.
— Papierosika?
— Dziękuję. Mam swoje. Może panu można służyć?
— Ja mam nasze i do tych jestem przyzwyczajony.
— Phi! ja także jestem Królewiak.
— No... no... a z których stron?
— Z Kieleckiego.
— Ja także.
— Ot, jak się złożyło.
Zaczyna śmiać się.
W śmiechu tym rozwiewa się tragizm sytuacyi, a natomiast występuje jakaś ohyda, jakaś szpetota codziennego fałszu i to przenika do głębi duszę Tuśki.
— Śmieją się... — myśli, wracając do lustra. — Już się poznali...
Zwłóczy z ubraniem się, nie jest zdolna poprostu iść tam, pomiędzy nich i brać udziału w ich rozmowie.
— To wstrętne... to jeszcze gorsze, niż gdyby się wzięli za bary — przemyka jej po głowie.
— A może to tylko tak z początku, kto wie, co będzie dalej!...
W duszy jej coś zaczyna się buntować nie tylko przeciw mężowi, ale i przeciw Porzyckiemu.
O ileż wolałaby, gdyby przedstawił się jej zrozpaczony, gdyby uciekł, nie chcąc widzieć nawet tego »męża«. Tak, jak było obecnie, namiętność jego i miłość widocznie nie była znów tak bardzo silna i bezwzględna.
— A może on zadaje gwałt sobie i zmusza się do takiego postępowania, aby mnie przykrości nie robić i nie oddalać się odemnie? Kto wie?
Szczęśliwa, iż wynalazła przed sobą usprawiedliwienie kochanka, zaczyna apoteozować jego poświęcenie.
— Tak, tak, nic innego. On się przymusza. On w tej chwili cierpi tak, jak ona, a może jeszcze więcej. Tylko, jako mężczyzna, ma więcej hartu i silnej woli.
Pokrywa to wszystko, stara się jakoś ułożyć możliwie sytuacyę, aby przebyć to wszystko i dopomódz jej do przeniesienia tych ciężkich i fatalnych chwil.
I w tej chwili Tuśka postanawia całą siłą okazać się także równie mężną i bohaterską. I ona dopomagać będzie Porzyckiemu w jego heroicznych usiłowaniach. Nie pozwoli mu dźwigać ciężaru tego przymusowego i tragicznego kłamstwa samemu. I ona okaże się silną i godną jego miłości.
Ubiera się pośpiesznie, ale szykownie i wychodzi wreszcie na werandę.
— Otóż i nasza pani! — woła Porzycki, całując ją w rękę.
Tuśka gra rolę uprzejmej gospodyni i siada przy stole pomiędzy Porzyckim a mężem. Od razu odczuwa, iż Porzycki wprowadzić chciał pewien zwykły mu, serdeczny nastrój, lecz Żebrowski zachowuje się, jak zwykle, zimno i lękliwie. Ogarnia ją wielka niechęć do męża za to, że nie umie przyjąć goręcej sympatycznych zabiegów kochanka. Przytem różnica fizyczna obu mężczyzn występuje na jaw z całą gwałtownością. Porzycki uosabia siłę, zdrowie, piękno i zadowolenie życiowe. Żebrowski znędzniały, wystygły, jakby nieśmiało skradający się przez życie...
Pełne słońce bije całą masą światła na nich, wydobywając ich zalety i niedostatki z brutalnością i szczerością niezwykłą.
Tuśka doznaje dziwnego fizycznego wrażenia, które mimowoli analizuje, rozmawiając o rzeczach napozór obojętnych.
Oto od strony, po której siedzi Żebrowski, wieje ku niej chłód, który ją literalnie mrozi i skostnieniem przejmuje. Od Porzyckiego zaś idzie jakiś ciepły prąd, ożywczy i miły.
— To tak! — myśli — to tak!
I coraz silniej brnie w ten szablon trójkąta, który dawniej przedstawiał się jej z poza mgły, jak jakiś legendowy ptak, wizyą przestraszną się unoszący.
Porzycki potrąca o scenę, o swój fach.
Żebrowski spłowiałe oczy szeroko otwiera.
— Pan jest w teatrze?
— Tak!
— A!
Nic nie zdoła oddać owego »a«, które z ust bladych, ocienionych niepewnego koloru wąsami się wydobywa.
Jest to zdziwienie, rozczarowanie i pewne lekceważenie zaśniedziałego w swych urzędowych gradacyach i zaszczytach mola dla swobodnie rozwianego i hulaszczo płynącego w przestrzeń życiową artystycznego ducha.
A przytem jakaś ciekawość tłumu dla histryona, przyglądania się chętnie straszącej z daleka masce, wyciętej z dyni i rozświetlonej wewnątrz ognikiem świecy.
Tuśkę to »a« obraziło za Porzyckiego. Ze skrzywieniem niewyraźnym patrzy na męża. Myśli, że jest brzydki i że brakuje mu taktu.
Porzycki zdaje się jednak nie dostrzegać nic ubliżającego w odezwaniu się Żebrowskiego, bo wesoło proponuje po obiedzie wycieczkę do Kuźnic.
— Pokażemy panu dobrodziejowi czepculki! — śmieje się swobodnie.
— Czy to góry?
— Nie, nie. To specyalność kuźnicka... Pan dobrodziej zobaczy.
— Ba... ja chciałbym widzieć jaknajwięcej gór.
— Ale naje się ich pan jeszcze łyżką. Myśmy się ich już najedli. Prawda? co?
Zwraca się do Tuśki.
— Żona pana dobrodzieja niewielka amatorka gór. Nie chce chodzić na wycieczki...
Z czemś widocznie czai się Żebrowski.
— A czy to bardzo niebezpieczne? — pyta wreszcie nieśmiało.
— Co?
— No... taka wycieczka.
— Jak jaka.
— No... ale taka nieduża, całkiem mała wycieczka.
— Cóż ma być niebezpiecznego?
— Bo to można zlecieć.
— Ech! gadanie... skoro się ma pewne nogi i przytomność umysłu.
Żebrowski już nic nie odpowiada. Coś zdaje się rozliczać, obmyślać, wreszcie znów pyta:
— A pan dobrodziej był w górach?
Porzycki parsknął śmiechem.
— Ależ ja znam Tatry, jak własną kieszeń.
— I nigdy pan nie zleciał?
— Parę razy.
— A widzi pan.
— Ale mi się nic złego nie stało i jestem zdrów i cały. No... ale jakże będzie z Kuźnicami?
Po Tuśce, aż mróz idzie.
W jednej chwili przypomina sobie nieodstępne zielone palto męża, jego zeszłoroczny kapelusz, ogarnia wzrokiem niepoczesną minę i czuje, że nie może zaprezentować publicznie »coś takiego«, jako swego męża. Zanadto mizerny, zanadto wyblakły, zanadto żaden.
— To niepodobna — mówi tonem arbitralnym — mam migrenę, głowa szalenie mnie boli, dziś pozostanę w domu.
Porzycki patrzy na nią, widzi, że jest zdrowa, więc wzrusza ramionami.
— Właśnie przejażdżka pani pomoże.
Ale ona gwałtownie wstaje i odsuwa krzesło.
— Nie... proszę, niech pan nienalega.
Wysiłek trwał za długo. Łzy ją poprostu dławią.
— Idę się położyć.
Szybko wychodzi do swego pokoju. Mąż nie rusza się od stołu.
— Najlepszy na migrenę spokój — decyduje półgłosem. — Ja po chwili pójdę się przejść z Pitą.
— Tak, tak, najlepiej pan zrobi.
Porzyckiemu widocznie przykro. Chciałby iść za Tuśką — nie może.
Wraca do siebie, idąc cicho, jak kot, przez sionkę.
Po długiej chwili słyszy, jak Pita i Żebrowski idą ku miastu. Wychodzi za nimi i patrzy, stojąc przed domem, jak się oddalają zwolna w smudze drożnej. Pita jest widocznie szalenie nerwowo wrażliwą. Gdy idzie z matką, przybiera zupełnie ruchy Tuśki, gdy idzie z ojcem, ma ten sam chód kościany, wymierzony i automatyczny.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Fenacetyna!
Porzycki wyciąga przez okno rękę z proszkiem. Wejść nie chce. Tuśka leży ubrana na łóżku. Twarz rozpaloną przycisnęła do poduszki.
— Pani Tuśko! fenacetyna!
Tuśka z trudnością podnosi głowę. Jest rzeczywiście chora tak, jak to kobiety zmartwione chore być umieją.
— Dziękuję panu, ja nie zażyję — odpowiada słabym głosem.
— Ależ... pomoże.
— Nie. Mnie nic nie pomoże.
— Zawsze pomagało.
— Ale dziś nie pomoże.
Porzycki stoi bezradny wobec tej rozpaczy.
— Co pani?
Pytanie to działa na nią wstrząsająco.
— Jakto? pan pyta, co mi jest?...
Siadła na łóżku i patrzy na niego szeroko otwartemi źrenicami.
— Chyba on pani nie dokuczył! — ciągnie Porzycki. — Zdaje się być bardzo delikatnym człowiekiem.
Tuśka uśmiecha się ironicznie.
— Właśnie... z powodu tej delikatności, którą się pan zachwyca, chciałam pana za niego przeprosić.
— Mnie? za co?
Tuśka jest tak rozdrażniona, że i Porzycki zaczyna ją denerwować swoją jakąś szaloną biernością, która obala poprzednio zbudowane przez nią kapliczki heroizmu. To spokojne »przyjmowanie« tego męża, teraz, gdy są sam na sam i gdy nie potrzebuje już udawać, jest jej wstrętne.
— Za to — mówi dobitnie — że pana zlekceważył, gdy się dowiedział, że pan jest na scenie.
— Czyż on mnie zlekceważył?
— Pan tego nie czuł? Ale ja za pana i za siebie uczułam.
Porzycki marszczy brwi i zamyśla się chwilę.
— To nie chodzi o lekceważenie — mówi wreszcie, wydymając usta — ale o to, że mąż pani nie znał mego nazwiska i nie wiedział, że jestem artystą.
— Och!... on!...
— Czy tam u was, w Warszawie, rzeczywiście się nami nie interesują? My znamy tu wszystkich waszych wybitniejszych artystów.
— Co znowu! — protestuje Tuśka — w Warszawie wszyscy ludzie z kulturą artystyczną wiedzą, kim pan jesteś... Ale ten delikatny człowiek nie zajmuje się sztuką. Jego kultura artystyczna jest jeszcze bardzo nizka.
— Widocznie! — mówi aktor, którego struna miłości własnej jest struną najsilniej rozbrzmiewającą i podaną do grania umiejętną ręką.
Tuśka powstaje z łóżka i nerwowo zbliża się do okna.
— Przecież choćby dlatego, że grałem w »Weselu«... — ciągnie dalej swoje Porzycki — powinien wiedzieć, kim jestem!
— Tak, tak — przyświadcza Tuśka.
— Widziała mnie pani w »Weselu«?
— Naturalnie.
Aż drży, aby nie wziął jej na egzamin, którą grał rolę, bo będąc na sztuce, nie interesowała się aktorami.
— No... widzi pani... Czy można mnie nie zauważyć?
— Nie, nie można!
Tuśka jest coraz więcej zdenerwowana. To zajmowanie się sobą i swojem aktorstwem wydaje się jej więcej, niż niewłaściwe. Mógłby też zwrócić uwagę na to, co się z nią dzieje.
— Teraz nie będzie się pan dziwił niczemu! — mówi, siadając przy oknie i opierając się o ramę.
Porzycki ma minę złapaną. Właściwie nie wie, czemu ma się dziwić i dlaczego nie ma się dziwić.
Zbliżenie się Tuśki działa jednak na niego tak, jak zawsze. Ogląda się i szybko zaczyna całować jej ręce, które wysuwają się śliczne i kształtne z pod fałdów szala. Ta pieszczota doprowadza Tuśkę do szczytu. Zaczyna szlochać, z początku cicho, potem z coraz większą gwałtownością.
— Ja tego wszystkiego nie przeniosę!
— Ależ...
— Niema ależ... Pan tego nie czuje, pan nie rozumie, co się we mnie dzieje? Pan nie wie, co ja znoszę za męki!...
— Pani taka z nim nieszczęśliwa?
Mówili z sobą mało o jej domowem pożyciu. Z samego początku kilkakrotne jej odezwanie się dawało do poznania, że stosunek jej do męża jest bardzo correct i że nic tam, jak się mówi, »nie kloszuje« oprócz chłodu i przesadnej grzeczności.
Tymczasem dziś ta poprawność zmienia się w jakąś ukrytą widocznie tragedyę, bo przecież takie łzy musi wyciskać prawdziwa i szczera chyba, a długo tajona boleść.
Porzycki zasmuca się nie na żarty. Żal mu jakoś Tuśki, a przecież nie wie sam, dlaczego nie żal mu tak, jak należy.
— Co to jest? co to jest? — myśli, jakiś niepewny i wahający.
Ona odczuwa, że jest jakiś rozdźwięk i forsuje nutę.
— My tak zawsze... — mówi wśród łez — na dwóch biegunach.. To straszne...
On nie znajduje nic, coby mogło ją rzeczywiście z tego zdenerwowania wyprowadzić.
— Proszę, uspokój się.
Im więcej ją prosi, tem ona łka gwałtowniej. Czeka ciągle na jakieś inne, silniejsze, bardzo stanowcze słowo.
— Niech kiciątko nie płacze!...
To osusza jej łzy. Spogląda na niego z ironią. Więc nic innego nie umie? Oczy ich spotkały się i wślad za oczami idą usta. Przypadli do siebie i całowali przez chwilę całą siłą swych dusz. Ktoś wszedł do sieni, porwali się, rozbiegli, jak kuropatwy spłoszone. On przed dom, ona do lustra, aby poprawić włosy i zapudrować oczy.
Drogą od miasta nadciągał powoli Żebrowski z Pitą.
Szedł przygarbiony, przytłoczony, mając pełne oczy słonecznych wizyi Tatr, które zobaczył w całej pełni majestatu z ulicy Nowotarskiej.
Jego biedna, miejska, nędzna wyobraźnia nie mogła znieść tego ogromu, tego przepychu, tych roztęczonych granitowych olbrzymów, które jego, biurowego Pigmeja, z taką wzgardą odpychać się od siebie zdawały.
Szedł milczący obok Pity i tylko kiedy niekiedy kręcił głową.
Gdy doszedł do Porzyckiego, stojącego koło żerdzi, opasujących chałupę, zatrzymał się.
— Wie pan dobrodziej... — wyrzekł — nie spodziewałem się!
— Czego?
Ale on się dalej nie tłómaczył, tylko powtarzał:
— Nie spodziewałem się!
A Pita dodała w formie objaśnienia, wydymając po swojemu usteczka:
— Ojciec mówi o górach.
— Tak, panie dobrodzieju, o górach!...
I po chwili dodał:
— Muszę jeszcze tego rycerza na Giewoncie zobaczyć.
A Porzycki z uśmiechem uspokajał:
— Zobaczy pan dobrodziej, zobaczy.
— A czy to rzeczywiście do rycerza podobne?
— Trochę.
— Mówią, że bardzo.
— Tak... przyzwawszy fantazyę do pomocy.
Blady uśmiech, jak mgła przedwieczorna, owionął twarz Żebrowskiego.
— To się przyzwie fantazyę, panie dobrodzieju!... to się przyzwie!
Usteczka Pity wydymała coraz większa ironia...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.