<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Sfinks
Wydawca Stowarzyszenie Pracowników Księgarskich
Data wyd. 1922
Druk Zakłady Graficzno-Wydawnicze „Książka“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.

Aleksy Mgławicz chodził po swoim gabinecie zdenerwowany. Zapalał coraz nowe papierosy, pociągnąwszy zaledtoo parę razy, rzucał je na posadzkę i wspaniałe dywany. Patrząc na to woźny, zdumiewał się w duchu, że jego pan okazuje tak niebywały brak uprzejmości i nieposzanowanie porządku.
Mgławicz był podrażniony, zły, wrzało w nim wszystko. Podszedł do biurka, usiadł ciężko na fotelu i ponuro patrzał na leżące przed nim listy, które już od kilku dni szarpał w najwyższej pasji, gniótł i rzucał na biurko, aż utworzyły spiętrzony stos. Oczy jego, pełne gniewu i nurtującego w głębi bólu, zanurzyły się teraz chciwie w te półposzarpane arkusze, ręce szukały w nich gwałtownie czegoś, z ust wypadły słowa syczące:
— Czego oni ode mnie chcą?
Gniew Mgławicza wzrastał a jednocześnie podświadomość jego, dobywająca się jakby z dna duszy, nasuwała wyraźne refleksje:
— Są jeszcze porządni ludzie w Polsce, są prawdziwi patrjoci.
I wnet zgrzytała ironja.
— A ty?.. A my?..
I znowu szept w głębi podświadomości:
— My szakale, tuczące się krwią własnej ojczyzny.
I znowu w uszach dokuczliwy zgrzyt:
— Uczciwi giną w Polsce pod gilotyną waszych rządów... Wasza bezczelność daje wam władzę, wasz egoizm stwarza wam byt świetny... Ale patrjotyzm nie znosi egoizmu, sumienie musi stać ponad wszystkiem... Wyście ponad wszystkiem i ponad Polską postawili interesy partyjne i cele osobiste... Polska zapada w Umberry... Wy ją niszczycie w zaraniu, zubożacie, zdzierając z niej purpurę majestatu, zatracając jej dostojeństwo...
— Przestarzałe frazesy! — mówi do siebie Mgławicz, ale ogarnia go nagle trwoga, myśli tłoczą się, rozsadzają głowę.
— Czego oni ode mnie chcą? — pyta ekscelencja wzburzony do głębi i sięga ręką niecierpliwą do listów. Ileż razy chciał je poszarpać, spalić i... nie mógł... Listy ludzi o znanych nazwiskach, ludzi rozumnych, szczerze, bezinteresownie kochających Polskę. Bezinteresownie?.. Jest ich zastęp niemały, ale brak im sił do walki z obłudą, fałszem, karjerowiczowstwem... Bywają sekretarzami Mgławiczów... apostołami wiary, prawdy i... schodzą... zepchnięci...
Ach, nie myśleć nie myśleć, nie poddawać się żadnym perswazjom sumienia, nie słuchać tego głosu, płynącego z dna duszy, nie czuć, nie zastanawiać się, bo i po co? Czyż nie lepiej trwać w sybarytycznej beztrosce o siebie i swoją przyszłość! Stłumić raz wreszcie te głosy wewnętrzne i podrzeć, spalić te listy, te napomnienia „szczerych“ patrjotów.
Patrjotów... Każdy ma swój własny patrjotyzm i niema sprawdzianu na to, kto bardziej kocha ojczyznę.
— Więc czego oni ode mnie chcą?..
Mgławicz zaklął i w nagłej pasji chwycił stos listów pomiętych.
— Zniszczę to, zniszczę. Mam dość już tego kazania o patrjotyzmie, o duchu Polski.
Magle zadrżał i cofnął rękę bezwiednie.
Zamajaczyła przed nim sterana, pożółkła twarz pana Jacka w obramowaniu białych włosów. Oczy starca patrzały przenikliwie; poważnie. Głos głęboki mówił:
— Jam jest duch Polski dawny, nieśmiertelny. Nie zabiły mnie kazamaty, nie zabiło zesłanie. Wy mnie zabijacie... Ale ożyję. Zatracić mnie nie zdołacie, bo przyszłość — to ja!..
Mgławicz przetarł oczy roztrzęsioną ręką.
— Jawa to, czy wizja...
Wyniosła postać pana Jacka stała przed nim, jak żywa.
Chwytał go paniczny lęk. Pokój zaległa złowroga cisza, tylko ta postać, ta postać...
Wtem głośno szczęknęły drzwi i do gabinetu wbiegła z szelestem i śmiechem strojna kobieta.
Wizja prysnęła.
— Mówili mi, że nie wolno. Mnie nie wolno!.. Cóż znowu! — zabrzmiały roześmiane słowa pięknej pani.
Mgławicz zerwał się z fotelu, spojrzał groźnie, lecz kobieta zarzuciła mu ręce na szyję i, przegięta w tył zalotnie, świdrowała jego twarz gorejącemi oczyma.
— Aksel zły, że przyszłam? Aksel taki groźny? — mówiła pieściwie, wdzięcząc się i rozchylając zmysłowo czerwone wargi.
— Czego życzysz sobie, Marto?
Głos jego był prawie brutalny.
— Marto?.. Cóż tak surowo?.. Przyszła twoja Mary, do swego pana, przyszła do swego raju, do... naszego raju... Akselu, co ci jest?
— Wiesz o tem, że w tych godzinach bywam zajęty. Popełniasz niedelikatność, przerywając mi.
Marta prysnęła śmiechem.
— Ach, zabawny jesteś! Straciłeś, widzę, rachubę czasu. W tych godzinach właśnie otwiera się nasz raj, tylko nie tu wprawdzie. Byłam w twojem mieszkaniu, powiedziano mi, żeś nie wrócił. Więc jestem. Dlaczego dziś tak długo tu siedzisz?
Mgławicz spojrzał na zegarek. Istotnie stracił rachubę czasu. Było już dawno po godzinach biurowych. Opadł na fotel mroczny, jak noc. Zadzwonił. W szedł woźny.
— Czy pan sekretarz jest u siebie?
— Wyszedł już dawno na obiad.
— A podsekretarzowie?
— Tak samo. Jest już po szóstej. Ekscelencja nie uprzedził...
— Podać samochód.
Woźny wyszedł.
Marta z impetem przypadła do Mgławicza.
— Mary pojedzie razem, prawda?.. Bo chyba do nas jedziesz.
— Jadę do siebie na obiad.
— Doskonale, to znaczy do nas, ty nieznośny człowieku... Więc zabierzesz i mnie...
— Nie! tym razem pojedziesz osobno.
— Co to? Aksel!
— Nie mogę wszakże wychodzić z tobą z biura. Chyba to jedno rozumiesz.
— Dziwne, doprawdy, co ci się stało. Jesteś dziś taki suchy, surowy, opryskliwy, A... rozumiem! To te tam sprawy polityczne, ten przełom, czy przesilenie wpłynęło tak na mego pana...
— Tak, tak, to samo. Może się pożegnamy teraz. Ja mam coś jeszcze w gabinecie sekretarza do załatwienia.
— Sekretarza już niema. Ty uciekasz ode mnie Aksel, ja to czuję!
Oczy Mgławicza błysnęły, rzekł twardo.
— Proszę cię, Mary, odejdź, lub zostań, ale się nie wtrącaj do moich spraw. Idę zabrać papiery z gabinetu sekretarza, muszę je przejrzeć zaraz.
Wyszedł.
Marta wzruszyła ramionami, poczem wyjęła ze złoconej torebki lusterko i grzebyk i uważnie poprawiła loczki nad czołem, wysunięte z pod kapelusza, najeżonego lasem rajerów. Po grzebyku poszły kolejno przed lustrem puszek z pudrem, różne ołówki i jakieś tubki z barwiczkami. Wypiękniwszy twarz, Marta usiadła w fotelu ekscelencji i zaczęła poprawiać manicur. Magle oczy jej padły na stos listów pogniecionych na biurku. Zastanowiła się chwilę. Skąd te listy? Pomięte wyraźnie w pasji — może od kobiety...
Zerknęła ostrożnie na drzwi, któremi wyszedł Mglawicz, i z pewnem wahaniem wyciągnęła rękę po pierwszy list z brzegu. Spojrzała na podpis.
— Ee! jakiś mecenas.
Już chciała rzucić list, gdy wpadły w jej oczy wyraźnie skreślone słowa: „bezczelność waszej kliki nie ma granic...“ Zaczęła czytać od początku. Skończywszy, rzuciła list z gniewem.
— Stary pedant, dureń!
Wzięła drugi list. Czytała już z miną ironiczną, złą.
— Któż to pisze? — spojrzała na podpis. — A to ten dziennikarz, moralizująca piła. Osioł! Będzie tu partyjność wytykał, ostrzegał. Pisma zakwasza swojemi artykułami i jeszcze tu go brakowało! Cymbał jeden!
Chwyciła trzeci list. Posypały się nowe epitety.
— Obywatel, poseł, zbój, łotr! — syczała ironicznie. — Sam pewno pływa w złocie, jak król, a nam zadrości. Szalbierzami ojczyzny nazywa, podziemną robotę widzi, patrzcie go, stary piernik! małpa cnotliwa!
Rzuciła list, czytała czwarty i następne. Nad jednym z listów zastanowiła się dłużej.
— Co? student uniwersytetu i podpis kilku studentów? Cóż to znaczą te słowa: „Wtrącacie do grobu zmartwychwstałą ojczyznę po raz drugi, obyż już teraz nie na wieczność, nie na ostatnią zgubę! Zbrodnicze są wasze ręce...” Albo też: „Przeczytaj, panie, tę broszurę, pisał ją twój były sekretarz, gdy uciekł z jaskini waszych knowań. Ten człowiek ma w sobie ducha Polski i dlatego jest zapoznany przez ślepy otumaniony ogół, jak i ci wszyscy, którzy myślą podobnie, jak on, i giną w ohydnym ile waszych konspiracji. Autor broszury to duch Polski, ty, panie, jesteś czynem w Polsce. Oh, jakiż ten czyn szkaradny! Nie bądź zabójcą ojczyzny, bądź jej odnowicielem. Porzuć dzisiejsze względy, stań się polakiem, krzewicielem idei świętej, nie zaś partyjnym pionkiem, ojczyznożercą. Gdzież jest nasza tęsknota, marzenie, tęsknota — cud, tęsknota-wizja słonecznego jutra i piękna? Niema jej w Polsce, bo tu marzyć nie można, tu wasz czyn głuszy marzenia, zabija ideały. Zmień swój czyn, panie, więc zejdź dobrowolnie z dzisiejszego piedestału i wyżyn. Wyrzeknij się przyszłych zaszczytów, odznaczeń ale bądź Polakiem, czynem, odradzającym ojczyznę... Oddal od siebie nieprawą, cudzołożną kobietę, odrzuć grzeszną rozkosz, bo szczytu przykładem powinieneś świecić, nie zaś hulaszczą rozpustą i lekceważeniem obyczajów etycznych...
Marta zaklęła potwornie i z wybuchem gniewu poszarpała list na drobne strzępy. Wściekłość jej nie ograniczyła się na tym, z furją zaczęła szarpać wszystkie listy, rzuciła je na ziemię, depcąc nogami. W przerwach krzyczała głośno.
— A więc to powód!.. To go zmieniło! Podlec ten! łotr, szubrawiec! Jak on śmie moją osobę wytykać Aleksemu? Bezczelny!
W drzwiach stanął Mgławicz.
— Komu wymyślasz tak, Mary?
Opanowała się w jednej chwili i nagle przybrała twarz w maskę szlachetnego oburzenia. Podeszła do Mgławicza i słodko oparła głowę na jego piersiach.
— Już rozumiem cię, drogi, i wybaczam ci twoją oschłość dzisiejszą dla mnie, bo to boli, bardzo boli. Ach, jak ja cię rozumiem! Tyś taki patrjota, żeby tobie coś podobnego...
— Co ty mówisz, Marto? Co to za śmiecie na podłodze? Coś ty podarła?!
Marta zarzuciła mu ręce na szyję, tuląc się do niego ze słodyczą.
— Aksel mój, to ja cię wyzwoliłam z tego śmiecia, które ci zatruwało życie.
— Listy?! — krzyknął Mgławicz.
— Czy ci ich szkoda?
— Marto! — szarpnął się.
— No i co, żałujesz ich? To trucizna. Masz słodycz moich ust, oto ci daję. Bierz. To dla ciebie i rozkosz dla ciebie i upojenie.
Przytuliła wargi do jego ust pożądliwie, przywarła do niego pachnącem ciałem i trzymała go w uścisku namiętnym chciwej żądzy. Mgławicz był narazie oburzony za zniszczone listy, lekko ją odsunął od siebie, ale potem stał się bierny, obojętny, wreszcie usłyszał w sobie głos praktyczny:
— Stało się dobrze, bo po co mi ta trucizna.
I uczuł wdzięczność dla Marty za usunięcie od niego złej mary. Kamień, gniotący go od kilku dni, spadł mu z serca. Marta zrozumiała to natychmiast.
— Jedźmy do nas, Akselu mój. Dziś będzie tryumf naszej miłości. Stworzę ci taką rozkosz, jakiej jeszcze nie zaznałeś nigdy, nigdy. Dam ci kwiat mojej urody w całym przepychu bogactwa i wybrednej świetności. Musisz się dziś upoić mną, Akselu. Upoimy się oboje. Dziś od ciebie nie wyjadę. Nie wyjadę, słyszysz?
— A twój mąż? — spytał prawie odruchowo.
Ochłodła i spojrzała na niego niecierpliwie.
— O nim myślisz? gdy ja ci tyle obiecuję? — syknęła.
— Fakt jest niemniej faktem i trzeba się z tym liczyć — odrzekł zimno.
— Zrobiłeś się ostrożny, widzę.
— Tłumacz sobie to, jak chcesz — rzucił sucho i uwolnił się z jej ramion.
Zadzwonił. Do gabinetu wszedł woźny, oznajmiając:
— Samochód czeka dawno.
— Dobrze. Sprzątnij... to i... spal — rzekł Mgławicz Rzucił jeszcze jedno spojrzenie na porwane papiery i, stwierdziwszy, że nie da się ich przeczytać, uspokoił się. Po chwili wyszedł z Martą do samochodu i pojechali oboje.
W mieszkaniu swem Mgławicz, pod wpływem Marty, rozchmurzył się zupełnie, był zadowolony, że listy są już ostatecznie zniszczone. Poddał się absolutnej beztrosce.
Wspaniałe pokoje, wysłane bucharskiemi dywanami, pełne cennych mahoniów, bronzów, majolik, kryształów, sreber, pysznej porcelany, przeładowane mnóstwem kosztownych drobiazgów, materji, obić meblowych, kotar, firanek, haftów na poduszkach tureckich otoman, zawieszone świetnymi obrazami, — przepełniły się teraz mnóstwem kwiatów, które Marta rozkazała przynieść i rozrzuciła po całem mieszkaniu. Zapłonęły weneckie, kryształowe lampy, odurzający zapach perfum narkotyzował.
Kolację na dwie osoby, podano na stole zarzuconym różami. Wino szampańskie perliło się w kieliszkach z kryształu, przeżroczych, jak wizja, dźwięcznych, jak muzyka. Najwytworniejsze słodycze porozstawiane były gęsto wśród kwiatów i perfum, przesycone ich wonią.
Wśród tych przepychów snuła się Marta, jak wschodnia kurtyzana, półnaga, w gazowym blado-lila, haftowanym w nikłe wzory, zawoju, który przesłaniał dyskretnie bujne piersi i opadał do kolan fantastycznemi fałdami przeźroczej tkaniny. Ciało Marty, bogate w uroki, dyszało zmysłową podnietą, rozkoszne dreszcze i magiczne ciepło udzielało się Mgławiczowi, cały pokój i wszystko dokoła pełne było oszałamiającego żaru, pożądania.
Mgławicza ogarniał dziwny półsen rozkoszny, wino szumiało mu w głowie, wyszukane pieszczoty kochanki drażniły go i podniecały. Zapomniał o świecie całym, o swoich kilkodniowych rozważaniach i troskach. Czasem, jakby się zbudził, a wówczas powtarzał zapamiętane kiedyś z listu Strzemskiej do Jacka słowo: Umberry.
— Umberry... Umberry...
— Co ty mówisz, Akselu? Chcę wiedzieć, co to znaczy Umberry, koniecznie chcę wiedzieć!
— Ty tego nie rozumiesz i... nie odczujesz — odrzekł sucho.
— Dlaczego? Chcę właśnie wiedzieć i odczuć, bo to ciebie dotyczy...
— Nie fizycznie, — duchowo... To nie twój zakres, Martyszka! — sarknął cynicznie.
— Fe! tak mnie brzydko nazywasz w takiej chwili... coś z moskiewska, czy po bolszewicku...
— Jestem wszakże z kliki, której zarzucają bolszewizm... Ha, ha, ha! A wiesz, co to znaczy martyszka?
— Nie wiem.
— Zabawna, głupia małpka. Ha, ha, ha! Taka, jak ty.
— Aksel, co ty pleciesz?! Upiłeś się szampanem?..
— Nie, ale... twojem szaleństwem... Martyszka... No, daj mi jeszcze pić rozkosz, ty... ty... bajadero...
Zapadli oboje w bezpamiętną otchłań żądzy, pieszczot wyuzdanych i zachłannej, rozkiełzanej namiętności.
Kilka razy turkotał głucho telefon, odłożony przezornie przez Martę, służba była wyprawiona na całą noc, drzwi szczelnie pozamykane, okna zawieszone grubemi makatami.
Mieszkanie, kryjąc w sobie orgję zmysłową, zewnętrznie było martwe. Świtało już, gdy Mgławicz ocknął się znowu z lubieżnej narkozy.
— Umberry, Umberry! — zawołał, jakby z przerażeniem.
— Co ty ciągle mówisz? Dziwne jakieś słowo, czy dzikie...
— To słowo będzie obce dla ciebie zawsze, ty go nie odczujesz... ty byś je sprofanowała...
— Także wymysł! Zapewne twojej kompozycji...
— Nie.
— Więc czyjej?...
Milczał, zapatrzony w nagle zbudzoną w nim wizję tamtej, Haliny Strzemskiej.
— Aksel, co tobie? Dlaczego milczysz? Mów!
Mgławicz milczał uparcie, pochłaniała go zjawiona w jakiejś dali, w jakiejś głębi przezrocza a świetlista postać Haliny.
Marta uniosła się na otomanie, oparta łokciami na haftach poduszek, wpiła oczy w twarzy Mgławicza. Ujrzała w jego rysach zadumę niezwykłą, w oczach dal jakąś i zapatrzenie....
— Aksel, Aksel! Upiłeś się! — krzyknęła ordynarnie, chwytając go za ramię, jak obcęgami.
Zadrżał. Spojrzał wściekle i ciężko dźwignął się z fotelu.
— Upiłeś się, — powtórzyła ciszej już żartobliwie.
— Nie, odrzekł twardo, odwrócony, i zaczął chodzić.
Marta skoczyła na nogi, dopadła do niego, zawisła na jego plecach.
— Aksel! Aksel! Chodź, chodź... jeszcze nie... jeszcze czara niedopita... jeszcze nasz raj...
Odepchnął ją lekko, lecz stanowczo.
— Spij... śpij... Marto, — rzekł nieswoim głosem, ale o takiem brzmieniu, że Marta odstąpiła.
— Co ci jest, Akselu?...
— Nic. Śpij. Ja cię budzić nie będę... ale i ty mnie nie budź. Idę również spać.
— Jakto?
— Tylko bez melodramatu, moja kochana.
Odszedł, odprowadzony nienawistnym wzrokiem obrażonej kobiety.
W swoim prywatnym gabinecie czuwał do rana, zapatrzony w majaczącą w nim zjawę postaci Strzemskiej.
Widział jej oczy, zwrócone na niego surowo, słyszał jej głos, niby echo z gór dalekich spłynięte, niby przez fale morza niesione...
— Umberry... tkwisz w Umberry... giniesz w Umberry... zapadniesz w nią...
— O tak... o tak... — szeptał Mgławicz w odurzeniu. — Ale wróć tutaj... bądź ideą moją... spełnij moje tęsknoty. Wróć i natchnij mnie... ocal...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.